JAN JÓZEF SZCZEPAŃSKI
Obiady przy świecach
Biwaki
Niejeden z nas odczuwa - w sposób mniej lub bardziej świadomy - lęk przed uwięzieniem w rafie. (Komory, które w niej budujemy, nazbyt przypominają grobowce.) Kiedy się takiego lęku doświadcza, ratunkiem wydaje się ruch. Jest to, oczywiście, ratunek złudny, ale cóż jak nie złudzenia pomaga nam żyć w jakim takim poczuciu bezpieczeństwa?
Jeśli o mnie chodzi, ów strach przed samozasklepieniem (swoista, metafizyczna klaustrofobia) towarzyszył mi od dawna — może nawet od dzieciństwa. Stąd zapewne wczesna fascynacja buddyzmem - jego doktryną unikania przywiązań.
Jak noc na jednym prześpią drzemie, a z rana się rozlecą ptaki, tak my się łączym dla rozłąki, ludzki czy ptaszy los jednaki.
Tej strofy Aśwaghoszy, przeczytanej kiedyś w gimnazjalnych czasach, nie potrafiłem nigdy zapomnieć.
Okoliczności mego życia sprzyjały na ogół zabawie w ciuciubabkę z losem. Mój dom był ruchomy. Mieszkałem w różnych miastach i w różnych kra
jach, wśród różnych ludzi. Ale czy nomadowie nie budują grobowców?
Nie wiedząc o tym, rosłem w przekonaniu, że jedyną własnością człowieka jest to, co pozostaje w nim samym. Rzeczy zachowane w pamięci, poruszające serce wspomnienia kształtów, zapachów i głosów.
Dlatego czymś naturalnym i słusznym wydaje mi się znikanie materialnych śladów przeszłości. Dzięki temu to, co było kiedyś i co istnieje już tylko w mojej prywatnej legendzie, nabiera cech niezniszczalnego bytu - niezniszczalnego, dopóki trwa moje własne życie.
Bez zdziwienia przyjąłem fakt rozpłynięcia się w nicość pewnej warszawskiej ulicy, której nazwa tylko ocalała - przeniesiona na nowy pas asfaltu, biegnący przez widma niegdysiejszych murów, podworców i mieszkań. W żaden sposób nie potrafiłbym wskazać miejsca na owej nieistniejącej (kiedyś kocimi łbami wybrukowanej) ulicy, gdzie znajdowała się brama nr 13. Była to brama przepaścista i mroczna, pachnąca butwiejącymi liśćmi kapusty, moczem i olejną farbą. Ten ostatni składnik wiązał się z brudnożółtą, śliską i jakby zawsze z lekka spotniałą powierzchnią murów. Dopiero niedawno odkryłem historyczne źródło owego nie- powabnego kolorytu starej Warszawy. W Moskwie do dziś dnia maluje się taką żółtobrunatną farbą przy- ciesie kamienic - prawdopodobnie kontynuując tradycję jakichś higienicznych przepisów z carskich czasów.
Brama wiodła na podwórze - dość spore, chociaż zdławione wysokimi ścianami - którego środek zajmował wyleniały trawniczek, otoczony zardzewiałą żelazną sztachetą wokół pomalowanego tąże żółtą farbą cokołu z gipsowym popiersiem inżyniera Kierbedzia. Kierbedź miał zielonkawą czapkę z gołębiego kału na ciemieniu i wielki, mięsisty nochal z ubitym końcem W głębi druga brama, nieco czystsza (tu już przeważał zapach wosku, którym zapuszczano schody), wyprowadzała na inną, również nieistniejącą dzisiaj ulicę.
To wszystko, jak już wspomniałem, przepadło bez śladu. A kiedy przekonałem się o tym, nie doświadczyłem ani żalu, ani nawet potrzeby „melancholijnej zadumy”. Po prostu zrozumiałem, że ten kawałek zabudowanej przestrzeni nie jest mi na nic potrzebny. To bowiem, na czym mogło mi naprawdę zależeć, posiadałem nadal - w formie i doskonalszej, i bardziej trwałej.
Mieszkanie babki, gdyby ocalało, byłoby się zmieniło tak czy owak. Byłoby dziś mieszkaniem innych ludzi. Ja przechowałem je w sobie - nienaruszone.
Najtrwalsze, jak zwykle, okazały się zapachy. A ponieważ ich charakter i natężenie były różne w poszczególnych pomieszczeniach— nic dziwnego; że jedno zwłaszcza miejsce zachowało we wspomnieniu pierwszeństwo jako szczególnie aromatyczne. Określenia „aromatyczne” używam tu z pewnym zakłopotaniem, miejsce to bowiem źle jest notowane w skali wonności i w ogóle mówienie
o nim nie należy do dobrego tonu. Nazywano je eu
femistycznie „gdzieś” albo „hipek”. Był to wąski i dość długi pokoik bez okna (jedynie z wentylacyjną kratką pod sufitem), usytuowany niewygodnie tuż za jadalnią i wstydliwie od niej oddzielony grubą brunatną kotarą, ukrywającą drzwi. Drugie wejście było od pokoju babki — również zakamuflowane składanym parawanem w japońskie wzory. „Gdzieś” spełniał dodatkowo rolę rupieciami. Całą jego dłuższą ścianę pokrywały głębokie półki, wyładowane tym wszystkim, co „może się przydać”. Była tu więc wanienka z cynowej blachy, używana kiedyś do kąpania dzieci, stary samowar z grawerowanymi pieczęciami fabryki w Tule, porcelanowy basen dla chorych, jakaś zapomniana pierzyna, okrągłe pudła na kapelusze i niezliczone tekturowe pudełka, pełne ciemnych flakoników z lekarstwami oraz torebek z suszonymi ziołami. Bardzo silny zapach kamfory, waleriany, ziół, naftaliny i kurzu, emanujący z owych przedmiotów i pudeł, przetrawiał zatęchłe i - z natury rzeczy - nieczyste powietrze tego miejsca, tworząc atmosferę odurzającą i duszną - właśnie aromatyczną na swój sposób.
Obyczaje panujące w domu babki, zgodnie z którymi osoba przebywająca w „gdziesiu” wypadała niejako z rzeczywistości, przestawała istnieć na czas niezbędny dla spełnienia funkcji, które oficjalnie nie mieściły się w obrazie człowieczeństwa — czyniły z tego miejsca rodzaj sanktuarium, azyl najdoskonalszej samotności Dlatego zapewne intensywny zapach komórki za brunatną kotarą skojarzył mi się trwale z wczesnymi przeżyciami dziecinnej medytacji.
Zapach waleriany - oczyszczony i rozcieilczony słodyczą kwiatów - panował także w sypialni babki, pełnej ciężkich i ciemnych mebli. Wiszące tu obrazy też były ciemne. Święty Hieronim nad ogromnym łożem ściskał w żylastej pięści kamień, aby uderzyć się nim w kościstą pierś, wyzierającą spomiędzy łachmanów. Natchnionym i surowym wzrokiem wpatrywał się przy tym w krzyż, dzierżony w drugiej ręce i oparty podstawą o pożółkłą czaszkę. Nad biurkiem dziadka, przypominającym raczej kanciasty gmach niż mebel, wisiał pomiędzy oknami nieduży obrazek, przedstawiający wysokiego, wąsatego mężczyznę o bladej i melancholijnej twarzy. Mężczyzna odziany był w kloszową, sięgającą stóp szubę, której zarysy można było wyodrębnić z poczerniałego tła tylko dzięki rzędom jaśniejszych sobolowych łapek. Stał prosto, oparty na cienkiej lasce z gałką (w tej niemal wojskowej postawie czuło się jednak rezygnację i znużenie), a u jego nóg leżał biały pies nieokreślonej rasy. Ów człowiek w szubie był podobno jednym z pradziadków, który najlepsze lata swego życia spędził jako wygnaniec w tajgach Sybiru.
Nastrój rozjaśniał się w dalszych częściach mieszkania. Już w przylegającym do sypialni salonie dominowała rześkość terpentyny i wosku, a kreto- nowe pokrowce na fotelikach i kozetkach wprowadzały ton niemal wesołej, staroświeckiej zalotności, zaś pokoik dziewczynek, zajmowany przez dwie jasnowłose kuzynki — wychowanice babki — pachniał wodą kolońską i błyszczał bielą. Babka nie dążyła do osnucia wszystkiego i wszystkich doko-
ła wdowią czernią. Była kobietą raczej pogodną, życzliwą światu. Mrok, który ją otaczał, miał w sobie powagę i ciepło letniego wieczoru.
Dzień w jej domu zaczynał się od podniecającego zgiełku. Stąpając ciężko i posapując z głębi swej otyłości, śpieszyła do okna jadalni i po chwili mieszkanie wypełniał łopot gołębich skrzydeł, kucie dziobów o blaszany parapet oraz niecierpliwe gruchania. W tę wrzawę wdzierały się ochrypłe nawoływania handlarza starzyzną, przeciągły krzyk sprzedawcy drewna lub czasem przewiercający uszy, nasilający się i słabnący na przemian, wizg ostrzonego na kole noża. Wraz z chłodnymi falami porannego powietrza napływały coraz dalsze, jakby radośnie obudzone odgłosy - plusk kopyt o bruk za bramą, zgrzyt i dzwonienie tramwajów na odległej o dwie ulice Marszałkowskiej. Babka rozmawiała z gołębiami niskim, piersiowym głosem, karcąc ich żarłoczny pośpiech. Tym samym tonem strofowała tak zwane „osoby” - różne niewydarzone staruszki w pozieleniałych kapeluszach, które wspomagała i których zwierzeń i skarg wysłuchiwała godzinami nad szklanką herbaty. Większość tych osób mówiła miękkim, kresowym akcentem, który dla mego ucha był melodią dawnych czasów. Wszystko, o czym opowiadała babka, działo się bowiem kiedyś (a może nawet istniało nadal) w tej nieznanej mi wówczas części kraju, gdzie ludzie pieszczotliwie przeciągają sylaby, gdzie nikt się nie śpieszy i gdzie pije się herbatę ze spodeczków, zagryzając kawałkiem cukru.
Łączność między dawnymi czasami a moim włas
nym, nieruchomym jeszcze - mimo oczywiste) zmienności - czasem nie była dla mnie sprawą jasną.
Teoretycznie wiedziałem, źe babka była kiedyś młoda — nawet bardzo młoda, wyszła bowiem za mąż jako piętnastoletnia dziewczynka - ale w jakiś sposób nie miało to praktycznego znaczenia. Byłem raczej skłonny przyjąć, że - jak wróżka - w stosownie odmienionej postaci przebywała w innym świecie, do którego ja nie miałem już wstępu. Świat ten odznaczał się osobliwym urokiem. Był patriar- chalnie zhierarchizowany i przepełniony senną poczciwością. Kapryśne ciotki, rozpamiętujące jakieś tajemnicze romanse, żyły w nim pod czułą kuratelą gderliwych nianiek i kredensowych, starzy panowie grali w wista, prowadząc mądre i dowcipne dysputy, dzieci uganiały z psami po ogrodzie i jeździły oklep pławić konie. Wszyscy zaś razem hodowali w sercach szlachetną prawdę, za którą ten i ów ginął czasem godnie albo wędrował w mroczne tajgi Sybiru.
W porównaniu z tamtym światem - mój świat wydawał się bardzo prozaiczny. Mówiono mi, że żyję w epoce szczęśliwej — w epoce spełnionych nadziei, ja zaś zazdrościłem po cichu nadziei niespełnionych i nurtującego leniwą powierzchnię życia dramatu .
Był więc dom babki ekspozyturą innej, tajemniczej rzeczywistości, którą oglądałem jak mieniące się refleksami dno jeziora. Był też przystanią - przez wiele łat jedynym punktem stałym na mapie wędrówek moich rodziców. Nie mieszkałem w nim ni
gdy długo, ale powracałem do niego wielokrotnie
- zawsze z uczuciem powrotu do korzeni. Nie zdawałem sobie zapewne sprawy (a jeśli, to tylko mgliście), że owe korzenie już dawno zetlały w twardym gruncie materii i stanowią zaledwie ślad odciśnięty w cudzej pamięci.
Mimo pozorów niezmiennej trwałości, dom babki był - o czym przekonywałem się stopniowo - schronieniem zastępczym, ostatnią przechowalnią jej wspomnień.
W jadalni wisiały obok siebie dwa sztychowane portrety braci Jędrzeja i Jana Śniadeckich. Ci dwaj panowie o białych - jak mi się zdawało - falujących włosach zwróceni byli ku sobie niepełnymi profilami, lecz ich oczy, pełne inteligencji i powagi, spoglądały na widza z wyrazem bacznego wyczekiwania, jakby zwabione jakimś grosem, który przerwał ich rozmowę. Bracia zdawali się być w jednym niemal wieku i bardzo byli do siebie podobni. Zażywali też w domu babki czci łącznej, niczym podwójne bóstwo lub para nierozłącznych świętych, dzielących jedną kartkę kalendarza, ale ten z lewej strony - Jędrzej - o dwanaście lat od Jana młodszy, był tu właściwym patronem. Jego bowiem córka, Zofia Balińska, siostra romantycznej i nieszczęśliwej Ludwiki, była babką babki.
Bardziej jednak niż podobizny braci Śniadeckich przemawiała mi do wyobraźni stara fotografia, koloru wodnistej herbaty, stojąca na biurku w babcinej sypialni. Przedstawiała ona długi biały dom z neo- klasyczną kolumnadą na piętrze, ponad niskimi arkadami podjazdu, usadowiony wygodnie wśród
bujnie rozrośniętych drzew. Jego szlachetnie prosta bryła skomplikowana była nieoczekiwanie osobnym pawilonem w kształcie ośmiokątnej baszty, połączonym z korpusem głównej budowli krytym przejściem. Dom ów był dworem w Jaszunach - majątku Śniadeckich. Tu właśnie upłynęło dzieciństwo babki i tutaj nasiąkło przekazanymi jej przez poprzednie pokolenia wspomnieniami, w których role gościnnie występujących gwiazd grali Tomasz Zan i Antoni Edward Odyniec, Wawrzyniec Puttka- mer i ksiądz Jundziłł, Salomea Bćcu i Juliusz Słowacki.
Nie przychodziło mi nawet do głowy, abym mógł kiedyś owe Jaszuny oglądać własnymi oczyma. Należały przecież do świata mitologii - chociaż w sposób tak wyrazisty, że każdy ich rzeczywisty szczegół (jeśli istniały naprawdę) mógłby tylko kolidować z moją dokładną wiedzą o układzie cienistego parku nad rzeką Mereczanką, o rozplanowaniu wnętrza domu, o meblach i zapachach wypełniających pokoje. Toteż nie odczuwałem nigdy żadnej potrzeby autopsji, wiedząc, że nie należy mieszać ideału z konkretem.
A przecież czekało mnie to doświadczenie, i to wówczas, kiedy nawet legenda pozostała już tylko wspomnieniem wspomnienia - majakiem, odsuniętym za nowe wojny i nowe granice.
Zdarzyło mi się, będąc w Wilnie, wymienić nazwę Jaszuny w gronie przygodnych znajomych. Jaszunas - potwierdzili. — To niedaleko”. I oto w listopadowy szary i mokry dzień jechaliśmy przez falujący łagodnie lesisty i polny kraj — czterej spad
kobiercy historii tej ziemi: dwaj Litwini, Rosjanin i ja - Polak. Nikt z nas nie znał drogi, toteż kilkakrotnie opuszczaliśmy asfaltową szosę nadaremno, dążąc wyboistymi traktami ku jakiejś kępie starych drzew, ku jakiemuś wystającemu spomiędzy konarów rozłożystemu dachowi, zdającemu się pamiętać dawne czasy. Napotkanym ludziom moi gospodarze Litwini zadawali pytania po polsku i w odpowiedziach słyszałem tę powolną, rozkołysaną melodię, która - jedyna - świadczyła, że naprawdę znalazłem się w krainie mego rodzinnego mitu.
Wreszcie stara kobieta w chustce skierowała nas do celu.
- Dwór dziedzica w Jaszunach?—powtórzyła z powagą i bez zdziwienia żartobliwe pytanie. - Ot tam, za lasem, gdzie spińtzawod. A o, trąba dymisia.
Więc ku dymiącemu za lasem kominowi gorzelni potoczył się przez gliniaste wertepy nasz ubłocony, stękający wszystkimi resorami moskwicz i po chwili nie miałem już wątpliwości, bo ujrzałem długi biały dom z fotografii, z neoklasycystyczną kolumnadą na piętrze, z niskimi arkadami ganku, z ośmiokątną basztą.
Ale identyczność miejsca była tylko suchym faktem, niewywołującym innych emocji poza odrobiną zdziwienia. Nie spodziewałem się przecież odnaleźć nietkniętej przez czas Arkadii. Toteż bardziej zdziwiło mnie zachowane podobieństwo niż nieuniknione zmiany.
Widoczny na fotografii kolisty gazon przed gankiem, ozdobiony krzakami bzu, nie istniał już. Naprzeciw drzwi wejściowych stał gipsowy, posre
brzony posążek Wodza Rewolucji, którego twarz, uśmiechająca się spod kaszkietu, widniała także na wielkim transparencie, zwisającym z balustrady ocienionego kolumnami balkonu. Po obu stronach pomniczka tkwiły betonowe tablice z czerwonymi gwiazdami i takimiż napisami cyrylicą oraz z naklejonymi fotografiami jakichś grubokościstych ludzi - zapewne przodowników pracy sowchozu. Ze sztachet, oddzielających niegdyś ogród od drogi, pozostały jedynie dwa białe kamienne słupki - ostatni szczątek bramy.
Kręcący się między zabudowaniami folwarcznymi a byłym dworem pracownicy gospodarstwa -* ociężali mężczyźni w bezbarwnych waciakach i oblepionych błotem gumowych cholewach - obrzucali nas spojrzeniami pełnymi umiarkowanej ciekawości. Spoglądali na nasze miejskie kapelusze i półbuty, na stojący przed gankiem samochód, znowu na nas - na zorkę, dyndającą na piersi właściciela moskwicza -m i przechodzili w milczeniu. Nikt
o nic nie pytał.
Ruszyliśmy więc w obchód. Park po drugiej stronie domu zachował ogólne zarysy swego planu dzięki kępom starych drzew - olbrzymich lip, świerków i dębów, pamiętających na pewno czasy Śniadeckich. Ale nic nie służyło już dawnemu jego przeznaczeniu. Znikły bez śladu ścieżki, klomby i szpalery kwitnących krzewów,
Niezatrzymywani przez nikogo, weszliśmy do wnętrza. Schody, wznoszące się podwójnym, wygiętym w kształcie liry ciągiem, z trudem mieściły się w przyciasnej na nie sieni, świadcząc o przesa-
dzonych nieco aspiracjach do pałacowej świetności. Bez wielkiego powodzenia próbowałem przywołać owe obrazy, które według wszelkich literackich recept powinny mnie były „osaczyć” w tym miejscu: treny damskich toalet, zsuwające się z cichym szmerem po stopniach, wesoło tupiące dziecinne nóżki w białych pończoszkach i lakierowanych czółenkach. Ale folwarczne gumiaki zatarły wszelkie nostalgiczne ślady, wraz z politurą zdeptaną do szarych słojów. Materialność dotknięć dawno nieistniejących podeszew i stóp wyparowała doszczętnie, toteż wyobrażenia babki - nieznanego mi kilkunastoletniego podlotka o czarnych warkoczach i innych, jeszcze mniej rzeczywistych postaci - mogły mieć w sobie tyleż prawdy, co zjawy starożytnych Rzymian, wydumane w ruinach Pompei.
Na ścianach, pociągniętych na wysokość wyciągniętego ramienia brunatną olejną farbą, wisiały tu i ówdzie tablice z poprzypinanymi do nich kartkami jakichś wystukanych na maszynie komunikatów
i zarządzeń. Uchylaliśmy drzwi (których ozdobnie powycinane kwatery powlekała również gruba warstwa brązowej farby olejnej), zaglądaliśmy do pustych pokojów, służących przeważnie biurowym celom. W wielkim salonie na piętrze pełno było długich ław z surowej deski.
Kiedy ponownie stanęliśmy...
kadorka1