Szczepański Jan Józef - HISTORYJKI.rtf

(727 KB) Pobierz

Jan Józef Szczepański

HISTORYJKI

 

O czym ta książka?

Pokusa opisania swojego życia zjawia się w tym miejscu przebytej drogi, z którego widać już — mniej lub więcej wyraźnie — jej bliski kres. Jest więc autobiografia gatun­kiem literackim właściwym podeszłemu wiekowi. Gdzieś koło sześćdziesiątki każdy niemal pisarz doznaje owej po­kusy. Ulegają jej tylko niektórzy. Sprawa jest delikatna, a nawet moralnie wątpliwa. Jakże tu ocenić właściwie sa­mego siebie, wystawić się na widok publiczny bez fałszu? Bez samochwalstwa, które wzbudzi tylko podejrzenia, bez wywołującej niesmak spóźnionej skruchy? I w jakiej mierze zaufać można własnej pamięci, nie. tylko zawod­nej, ale i dbałej o nasze dobre samopoczucie?

Sprawa, jak rzekłem, delikatna. Śliska. Poza tym nie bardzo może istotna, to bowiem, co chciałoby się powie­dzieć ważnego o życiu swoim i o życiu w ogóle, zostało już powiedziane w napisanych dotychczas utworach, choćby tylko poprzez losy i przypadki fikcyjnych postaci. Należy zatem raczej oprzeć się pokusie. Zarówno pokusie apolo- gii, jak i pokusie spowiedzi. Albo wybrać kompromis. Ze­brane tu teksty są właśnie owocem takiego (może mało­dusznego, a może dyktowanego powściągliwością) wybo­ru.

Lubię opowiadać. Zdarzały mi się w życiu przygody cie­kawe, dramatyczne, a także zabawne. Wiele z nich wyko­rzystałem w moich książkach i do nich nie będę wracać. Wiele jednak stanowi repertuar wspomnień, po które się-

gam głównie w celach towarzyskich, bez szczególnych ar­tystycznych czy dydaktycznych ambicji. Ponieważ okazji do opowiadania nie brakuje, historyjki te (pewnie już nu­dne dla bliższych moich znajomych) nabrały cech nie po­dlegającego zmianom kanonu. Jestem wprawdzie przeko­nany, że nie zawierają celowych przeinaczeń, zyskały jed­nak coś na kształt autonomii. Czasem wydaje mi się, że pochodzą jakby z zewnątrz — że to ktoś inny doświadczył tych zdarzeń albo że poznałem je z lektury. I dopiero konfrontacja z pamięcią postronnych świadków wciela je z powrotem w mój własny życiorys. Ma to swoje dobre strony. Pozwala zachować postawę — a choćby i złudze­nie postawy — bezinteresownego obserwatora.

Na tym więc polega mój kompromis. Ulegam pokusie, uchylając się związanym z nią niebezpieczeństwom. Nie autobiografia, lecz tylko historyjki.

Światy

Zanim przyjmie się swoje czasy za swoje, zanim się je pokocha (odwracając się z kpiącym lekceważeniem od epoki ojców) i zanim się w końcu te swoje czasy znienawi­dzi, doświadczenia poprzednich pokoleń pociągają wyob­raźnię nieprzepartym urokiem. Dziwiłem się ojcu, że nie był skory do opowieści o swojej młodzieńczej przeszłości,

0              dzieciństwie spędzonym nad Wołgą, <a zwłaszcza o ro­mantycznych przygodach konspiracji, o strajku szkolnym

1              przemycaniu bibuły przez kordony. Nie rozumiałem, że coś tak dla mnie oczywistego jak niepodległość było wła­śnie największą przygodą jego życia. Pamiętam, że przy­jaciele z dawnych lat żartowali sobie z uporu, z jakim przestrzegał obyczaju osobistego wpłacania podatków do kasy Urzędu Skarbowego. Dla ojca jednak był to akt symboliczny: płacił s woj emu państwu to, co winien mu był jako jego dobrowolny obywatel. Ja natomiast wyobra­żałem sobie wówczas, że nieporównanie ciekawszą rzeczą było ukrywanie się przed szpiclami i żandarmami, prze­mykanie się z fałszywym paszportem, zapuszczanie lub golenie brody dla zmylenia czujności prześladowców. Nie mogłem przewidzieć, że los trzyma dla mnie w zanadrzu wszystkie te emocje — i jeszcze znacznie więcej! — i że będę ich miał także powyżej uszu.

Więcej strawy dziecięcym fascynacjom dostarczały wspomnienia matki — nie tak awanturnicze wprawdzie, ale owiane mgiełką kresowej nostalgii, bo, chociaż uro-

kiy,

*              '■ * * ź H •Si* * (§V ** ^

i "• / i1»»

dzona i wychowana w Warszawie, związana była rodzinną tradycją z Wileiiszczyzną, z Jaszunami Śniadeckich, gdzie jako podlotek spędzała letnie wakacje i gdzie za jej mło­dych lat żywa jeszcze była legenda Juliusza i Ludwiki. Jej matka, wdowa po założycielu i długoletnim redaktorze ..Wszechświata”, którego już nie znałem, była chodzącą poręką tych dawnych spraw, ale najżywsze źródło bar­wnej, staroświeckiej anegdoty znajdowałem w opowieś­ciach jej stryja, zwanego przez nas dziadziem Edziem. Ten pełen wdzięku gawędziarz, mający zawsze mnóstwo czasu, nie tylko opowiadał chętnie i zabawnie, ale także gromadził osobliwe przedmioty z przeszłości — stare mo­nety, tabakierki z szylkretu i srebra, misternie rzeźbione fajki z morskiej pianki, dokumenty i listy pisane wybla­kłym, brązowym atramentem na pożółkłym prążkowa­nym papierze. Posiadał nawet parę pistoletów do poje­dynku o grawerowanych kanciastych lufach, spoczywają­cych w specjalnej szkatule, wyściełanej czerwonym aksa­mitem. Podobno pisał historię rodziny. Mówię „podob­no”, ponieważ nie przypominam sobie, by ktoś widział to dzieło, którego przeznaczeniem było rozpłynięcie się w nicość wraz ze zbiorami dziadka i z nim samym. Jeśli jed­nak był to tylko zbiór zabawnych historyjek, zanotowa­nych jedynie w jego pamięci lub nawet zrodzonych z jego fantazji, nie ukrywał ich treści przed nikim, kto skłonny był słuchać.

Stąd wiem o istnieniu (jeśli istniał naprawdę) pewnego przodka, odznaczającego się takim lenistwem, że całe dnie spędzał w łóżku, a jedynym zajęciem, któremu się oddawał, było własnoręczne malowanie dworskiego płotu na kolor zielony przed zbliżającymi się świętami Wielkiej - nocy. Do tej roboty wdziewał podobno specjalny strój — długi kabat, zwany przezeń „malowniczym pendżakiem”. Inny bohater dziadkowych opowieści miał jakoby tak głę­boko przejąć się sejentyzmem wieku Oświecenia, że, za­siadając do obiadu, zakładał na nos silnie powiększające

szkła i zaostrzonymi patyczkami polował na mikroby w zupie. Pobudował też swym dzieciom szałasy w ogrodzie, aby, zgodnie z naukami Jana Jakuba Rousseau, wzrastały w bliskim kontakcie z przyrodą.

Dziadzio Edzio był wysokim mężczyzną, z krótko przy­strzyżoną, ciemną jeszcze czupryną i wąsami o ostrych, podkręconych ku górze koniuszkach. Jego dolna warga wysunięta była lekko do przodu, co nadawało twarzy wy­raz stanowczości, łagodzony uprzejmym uśmiechem i we­sołymi błyskami w dużych, brązowych oczach. Głos miał głęboki i cichy. Operował nim z maestrią aktora, wyma­wiając słowa wyraźnie i oddzielnie, tak że układały się w starannie przygotowane frazy. Lubił śpiewać. Właściwie podśpiewywać mormorando niskim, melodyjnym baryto­nem. Znał mnóstwo śmiesznych piosenek na rozmaite okazje. Zapamiętałem jedną, którą zanucił kiedyś, wzno­sząc w górę cienki kieliszek likieru.

A ja sobie za węgłem,

Z buteleczką i z bębnem.

Na bębenku bum, bum, bum,

Z buteleczki gul, gul, gul.

Wąż, wąż, gadzina, gadzina,

Tradi, radi, radina!

Jemu też zawdzięczałem tekst, używany ponoć w elemen­tarnych szkółkach północnowschodnich kresów, a służący mnemotechnicznej nauce alfabetu. Brzmi on:

Adam Babie Cybulę Dawat, Ewa Figi Gryzła, Hajduk Iwan Jadł, Kradł, Laski Łamał, Matce Najświętszej Okna Podawał, Ryl, Szył, Tył. Urwał, Wyrwał, Xiędza Ygnacego Zwodził.

Z zawodu był inżynierem cukrownikiem, a ostatnią jego posadą przed przejściem na emeryturę było dyrektor- stwo Cukrowni w Milejowie na Lubelszczyźnie. Jego żona, zwana przez nas babcią Edzią, wydawała się osobą starszą od męża. Mała, drobna i siwa, z bladą twarzą i ha­

czykowatym nosem, odzywała się rzadko i zająkliwie, ce­chowała ją bow iem wielka nieśmiałość. Była jednak świe­tny gospo d y ń i ą| cenioną w rodzinie specjalistką od ciast i mięsiw’. Te jej umiejętności miałem okazję docenić w ca­łej petni podczas świąt wielkanocnych, które spędziliśmy kiedyś w Milejowie.

Z jakiejś kolejowej stacji, nie pamiętam już jakiej, do­jeżdżało się do cukrowni wąskotorówką. Ten fragment drogi zapamiętałem jako przeżycie podniecające i urocze. Małe czerwone wagoniki sunęły wolniutko przez poroś­nięte bujną już oziminą pola, a my, dzieci, siedzieliśmy w otwartych drzwiach, machając nogami nad umykającą ziemią. Wiosenne słońce świeciło nam w' twarze, w wyso­kim niebie dzwoniły skowronki, ciemny krąg lasów obra­cał się na horyzoncie. Czasem, na zakrętach, widzieliśmy śmieszną lokomotywkę, wydmuchującą kłaczki białego dymu z pękatego jak samowar komina.

Dom dziadków, obszerny, biały, z oszkloną werandą i rozłożystymi schodami, wiodącymi do wejścia, położony był w dużym, zdziczałym ogrodzie, o którym mówiło się „park”. Ów park opadał łagodnie ku ocienionej drzewa­mi rzeczce, a jego dolna część była właściwie lasem. Tu, w wilgotnym, pachnącym zbutwiałym listowiem mroku, snuły się kapryśnymi meandrami rowy okopów z Wojny Światowej. Piaszczyste, zasypane liśćmi i igliwem, o wy­gładzonych i porosłych mchem krawędziach, okopy sta­nowiły dla nas ogromną atrakcję. Z młodszą siostrą bawi­liśmy się tu godzinami, przeżywając grozę wrogich ataków i podniosłe triumfy zwycięskiej obrony.

Umieszczono nas w gościnnych pokojach na piętrze. Z dołu dobiegały odgłosy gospodarskiej krzątaniny i przeni­kały smakowite zapachy. Świąteczny nastrój wzbierał w nas jak dojrzewające wino.

Do kościoła nie było daleko, ale na rezurekcję pojecha­liśmy wielkim czarnym powozem, zaprzężonym w parę skarogniadych koni o lśniących zadach. Ku mojej radości

przypadło mi miejsce na koźle obok stangreta, bo ledwo mieściliśmy się w głębokim pudle — nas pięcioro i dziad­kowie. Synowie dziadków — wuj Stach w mundurze podchorążego saperów i wuj Witek w gimnazjalnym mun­durku — poszli piechotą.

Święcone przygotowane zostało według wszelkich prze­pisów tradycji. W wielkiej, mrocznej jadalni na parterze długi stół jaśniał śnieżną bielą obrusa, przyozdobionego po brzegach, niczym szlakiem zielonego haftu, kosmatymi pędami widłaku i gałązkami bukszpanu o ciemnych list­kach. Na środku wznosiła się ogromna baba obrośnięta rzeżuchą, służąc za cokół barankowi z cukru. Obok niej gliniana misa, pełna kolorowych pisanek. Wokół półmis­ki | szynkami, zwojami wędzonej w jałowcowym dymie kiełbasy, cienko krajanymi plastrami pieczonego indyka. I, oczywiście, mazurki — najrozmaitsze, zachwycające bielą lukrowych koronek na czarnym niemal tle czekola­dowej polewy, zjeżone łuskami bakalii — fig, orzechów i pomarańczowej skórki, nie mówiąc o skromniejszych z wyglądu makowcach i przekładańcach. Kryształowe ka­rafki z czerwonym winem ożywiały tę martwą naturę is­krami rubinowych błysków. Zapachy i barwy tego stołu, smak szynki kładzionej na słodkim cieście, migot świeżej zieleni za oknami — wszystko to pozostało w mojej pa­mięci jako doskonały wzorzec radosnego, wielkanocnego święta. I jeszcze niespodziewany i zabawny, jak zwykle, popis dziadzia Edzia, który, powołując się na dawny kre­sowy obyczaj, zaczynał obłupywanie jajek od szybkiego uderzenia w czoło.

Dla nas, dzieci, ukoronowaniem świątecznych uciech miał być jednak dopiero lany poniedziałek. Z młodszą siostrą Jadzią, z którą dzieliłem pokój, przygotowaliśmy się do niego zawczasu, gromadząc pod łóżkami napełnio­ne wodą garnuszki i butelki. Z podniecenia długo nie mog­liśmy zasnąć, ale w końcu zostaliśmy zaskoczeni. Ciche skrzypnięcie drzwi obudziło nas rano. Wszedł wuj Stach,

S * if M'i*

wm

duży, rudawy, w ściągniętej paskiem bonżurce. Swym flegmatycznym nosowym głosem powiedział nam „dzień dobry” i nim zdołaliśmy się zorientować, nim zdołaliśmy sięgnąć po naszą broń, wyciągnął zza pleców rozpylacz do perfum i spryskał nas obficie. Spodziewając się podobnej wizyty wuja Witka, urządziliśmy zasadzkę na niego. Rze­czywiście po chwili stanął w progu, chudy, niezgrabny, z wielkimi, czerwonymi dłońmi wystającymi z przykrótkich rękawów. Ze zdziwieniem przyglądał się naszym pustym łóżkom. Wtedy wyskoczyliśmy z wrzaskiem zza szafy i otworzyliśmy ogień, czyli wodę. Uciekł w popłochu, wpadł do sąsiedniego pokoju, w którym mieszkała nasza starsza siostra Anula. Rozległy się stamtąd przenikliwe krzyki i niefortunny napastnik wyskoczył znów na kory­tarz, ociekający jak topielec. Nagle wszyscy znaleźliśmy się na korytarzu, gdzie wybuchło śmigusowe szaleństwo. W pewnej chwili ujrzeliśmy wuja Stacha, pędzącego z głę­bi, od strony łazienki, z ciężką konewką w ręku. Rzuciliś­my się na schody, wiodące ku sieni, a kończące się oszklo­nymi drzwiami. Łomot i zgiełk naszej ucieczki uciął ostry brzęk rozbitej szyby. I oto staliśmy w sieni umilkłą gro­madą, a Anula wyciągała przed siebie rękę, obróconą dłonią do góry. Z jej nadgarstka tryskała w górę czerwo­na fontanna. Czegoś takiego nie widziałem nigdy dotąd, patrzałem więc oniemiały ze zgrozy. Jadzia zaczęła głoś­no płakać. Zaraz też otoczyli nas dorośli. Ojciec, przygry­zając wargi, ściskał mocno przedramię Anuli, babcia Edzia drżącymi rękami podawała mu bandaż, matka wo­łała coś, obejmując dłońmi skronie. Trwało to wszystko bardzo krótko. Z trzaskiem otwarły się drzwi wejściowe. Stal w nich dziadzio Edzio w szamerowanej bekieszy i w czarnej barankowej czapce na głowie. „Konie już są” — powiedział spokojnie. Anula wróciła po godzinie, bardzo blada, z ręką obandażowaną aż po łokieć. Miejscowy le­karz zszył jej tętnicę. I chyba tego samego dnia wyjecha­liśmy z Milejowa.

W kilka lat potem dziadkowie przenieśli się do Warsza­wy, gdzie zamieszkali w nowej kamienicy przy ulicy Roz­brat. Mieli obszerne, ładne mieszkanie z salonikiem w półokrągłym wykuszu z dużymi oknami. Gościli nas tam przez parę tygodni przed naszym wyjazdem do Ameryki. Był to dla mnie najdłuższy okres bliskiego współżycia z nimi. Dziadzio Edzio nie miał nic do roboty, więc całymi wieczorami pokazywał nam swoje zbiory, opowiadał swo­je historyjki i śpiewał swoje zabawne piosenki. Potem kontakt urwał się na długie lata. Dopiero przed maturą odwiedziłem ich ponownie. Tym razem mieszkali bardzo daleko, w zapadłym kącie Wileńszczyzny, nad sowiecką granicą. Miejscowość nazywała się Łuczaj. Wuj Stach otrzymał tam posadę dyrektora szkoły rolniczej i sprowa­dził rodziców do siebie. Pojechałem tam przez ciekawość, powodowany atawistycznym pociągiem do tych kreso­wych okolic.

Szkoła mieściła się w budynku, który kiedyś zapewne był pałacem, na co wskazywała paradna brama, okrągły podjazd i kolumny podtrzymujące ganek. Względy prak­tyczne przyczyniły się do zatarcia śladów dawnej wspania­łości wnętrz. Przestronne komnaty i sale podzielone zo­stały na klasy, umeblowane prostymi ławkami i pulpita­mi, po korytarzach snuli się ociężali białoruscy chłopcy, ubrani w szary samodział i owiani kwaśnym zapachem wiejskiej biedy. Wuj z żoną i dwojgiem małych dzieci zaj­mował trzy bielone izby na piętrze. Dziadkowie mieszkali w małym drewnianym domku za bramą, po drugiej stro­nie piaszczystej drogi. Zastałem ich na ganeczku, w wikli­nowych fotelach, zajętych czekaniem. Na co? Na herbatę, na odwiedziny syna, na koniec jeszcze jednego dnia. Bab­cia Edzia cierpliwie napychała tytoniem papierowe gilzy, dziadek — szczęśliwy jeśli znalazł słuchacza — snuł ci­chym głosem swoje opowieści. Posiwiał, zmalał, ale nie opuściła go ciekawość świata — zwłaszcza świata, który już odszedł. Zajmowała go teraz historia Łuczaja. Zdążył

przetrząsnąć akta parafialne miejscowej cerkwi, odczytać epitafia na cmentarzu. Dowiedziałem się więc, że łuczaj- skic dobra, należące niegdyś do pewnej arystokratycznej polsko-litewskiej rodziny, uległy konfiskacie po powsta­niu 1863 roku i przekazane zostały carskiemu generałowi

o              niemieckim nazwisku, by z kolei, po rewolucji i wojnie, przejść na własność skarbu nowego państwa polskiego. Przemianom tym towarzyszyło, oczywiście, wiele malow­niczych perypetii, które dziadek relacjonował ze sma­kiem, a których nie zdołałem zapamiętać.

Mimo jednak dramatyzmu historii miejsce wydawało się nie tknięte biegiem czasu. W chłopskich zagrodach skrzypiały studzienne żurawie, naftowa lampa, oświetla­jąca wieczorem wnętrza, cieszyła się estymą cennej zdo­byczy postępu, r wasążek z dugą (zimą zaś niskie sanki) stanowił nadal jedyny środek lokomocji. Żaden z uczniów wuja nie przeżył jeszcze podniecającej przygody jazdy ko­leją. Ciemny krąg lasów, opasujący horyzont, wydawał się nieprzekraczalną granicą, strzegącą dziewiczości tego kraju. Wilk nie był tu jeszcze postacią z bajki o Czerwo­nym Kapturku i zimą podróż do Postaw — powiatowego miasteczka — uchodziła za przedsięwzięcie ryzykowne.

Na pierwszy rzut oka ten pogrążony w bezruchu świat mógł sprawiać urzekające wrażenie. Po kilku dniach po­bytu w Łuczaju zacząłem doświadczać uczucia klaustrofo- bii. Jego objawy dostrzegałem też w zachowaniu wuja, którego flegmatyczny spokój miał jednak cechy głębokiej rezygnacji. Nie zdziwiłem się więc, gdy, pewnego wieczo­ra, obracając od niechcenia stojący na stole globus, za­trzymał wirowanie barwnej kuli dotknięciem palca, wy­mierzonym w sam środek afrykańskiego kontynentu. „Dalekie podróże! — westchnął. — To niestety nie dla mnie”. Ani on, ani ja nie wiedzieliśmy wówczas, jak bar­dzo się mylił.

Po wojnie, zwanej „Drugą Światową” (która tak ironi­cznie spełniła moje dziecięce marzenia o przygodzie), na­

wiązywanie dawnych rodzinnych wątków szło opornie i trwało nieraz latami. Przepadła też większość material­nych pamiątek przeszłości. Przechowywane przeze mnie z pietyzmem dary z kolekcji dziadzia Edzia strawił ogień lub rozkradły obce ręce. Do nich należał pakiet odręcz­nych listów króla Stanisława Augusta do Jana Śniadeckie­go, a także puzderko, zawierające kilkanaście starych mo­net z pogiętym srebrnym denarem Bolesława Chrobrego, noszącym na awersie znak równoramiennego krzyża z czterema kulistymi wypukłościami w utworzonych przez owe ramiona polach.

Wuj Stach odezwał się z... Afryki! Zmobilizowany w trzydziestym dziewiątym roku uniknął niewoli, przedosta­wszy się, po kapitulacji swej jednostki, na Litwę. Stamtąd okrężnymi drogami dotarł na Bliski Wschód i w Palesty­nie dołączył do polskich oddziałów. Malaria, której naba­wił się w Egipcie, wytrąciła go z szeregów. Został odko­menderowany do obozu uchodźców w Kenii i w Arusha zorganizował szkołę powszechną. Stamtąd przeniósł się po wojnie do Tanganiki, gdzie znalazł zatrudnienie przy zwalczaniu muchy tse-tse. Za pośrednictwem Czerwonego Krzyża udało mu się odszukać żonę i dzieci. Cała trójka, tułając się i przymierając głodem, przeżyła jakoś okupa­cję. W wyniku wieloletnich starań sprowadził ich w końcu do siebie.

Dziadkowie nie wrócili już nigdy. Nie wiem, czy umarli w Łuczaju, czy zostali wywiezieni na wschód, jak tylu in­nych.

O              Witoldzie przez długi czas nie mieliśmy żadnych wie­ści, aż wreszcie ktoś z rodziny wytropił go w Szczecinie, gdzie pracował na kolei. Zjawił się kiedyś u nas z kilkule­tnim synkiem — wychudzony, milczący, w kolejarskim mundurze i grubych butach. Ani słowem nic wspominał dawnych czasów. Odniosłem wrażenie, że czyni to rozmy­ślnie, by nie zmącić równowagi swej proletariackiej egzy­stencji. Po tej wizycie nic widzieliśmy go już więcej, a

wiadomość o jego przedwczesnej śmierci dotarła do nas pośrednio i z opóźnieniem.

Nie miałem żadnej nadziei spotkania jeszcze kiedykol­wiek wuja Stacha. W jego wieku kolejna zmiana klimatu była ponoć zbyt wielkim ryzykiem, by zdecydował się na powrót do kraju. Przysyłał długie listy, w których z wiel­ką pedanterią i znawstwem opisywał afrykańską przyrodę oraz obyczaje tubylców. Wnosiłem z nich, że czuje się w buszu na swoim miejscu.

Ale oto i przede mną otworzył się świat. Klub Maryni- stów, do którego, za namową jednego z przyjaciół, zapi­sałem się bez nadmiernych złudzeń, umożliwił mi-wiele podróży statkami Polskich Linii Oceanicznych. Tak więc pewnego zakrzepłego w słonecznym żarze dnia, pośrod­ku jaskrawoniebieskiej zatoki, stanowiącej wejście do zielonego portu Mombasa, obserwowałem z pokładu pol...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin