Kartki z kalendarza.rtf

(1516 KB) Pobierz
SCAN-dal.prv.pl

Kornel Makuszyński

 

 

 

Kartki z kalendarza

 

 

SCAN-dal


I


Moje miasteczko

 

Odwiedziłem miasto, w którym spędziłem swoje bez grzeszne lata, zanim mnie inne, większe, pożarło jak bożek Baal, któremu w opasłe brzucho wrzucano niewinne dzieciny. Jest to miasto niewielkie u podnóża Karpat siedzące, nad rwistą rzeką, zgoła niepoczytalną, wściekającą się przy lada okazji i grożącą zagładą ludzkim osiedlom. Mam do tej rzeki zadawnioną nienawiść, gdyż nie raz jeden, ucapiwszy kapiącego się smyka, usiłowała zrobić ze mnie wdzięcznego topielca. Nabierała ona raz do roku jedynie statecznego rozsądku i powagi, przed czterdziestu bowiem laty w dniu narodowego święta odbywała się na niej przedziwna uroczystość, świetna i nieporównana! W jakiejś jej cichej i rozlewnej zatoczce budo—wano wcale pokaźną nawę z desek i blach, pierwszy prawdziwy polski okręt, jaki widziałem w życiu, i wobec całej ludności miasteczka. z księdzem kanonikiem i burmistrzem na czele, urządzano przedstawienie pt. Kościuszko odpływa do Ameryki, aby walczyć o wolność!

O rany! Nawę oświetlano bengalskimi ogniami, a na pokładzie ukazywał się żywy obraz. Wśród dwudziestu tysięcy mieszkańców miasta szukano troskliwie męża, co by z postawy, z powagi na obliczu i przedziwnego kształtu nosa przypominał pana Naczelnika Kościuszkę. Musiał to być oczywiście Polak i katolik. Stawał on w otoczeniu wiernych towarzyszów na dziobie okrętu w nieruchomej pozie i zadumany patrzył w dal na „fale oceanu”. Rzeka pęczniała z dumy ocean udając, muzyka kolejowa grzmiała: Patrz, Kościuszko, na nas z nieba — pan Naczelnik tężał w spiż. a widzowie płakali z rzewnego rozczulenia. Ja wyłem w serdecznym wzruszeniu, gdyż byłem zawsze miękkiego serca. Byli i tacy, którzy wołali: „Niech żyje Kościuszko!” — co było życzeniem wprawdzie spóźnionym, lecz ze szczerej pochodziło duszy. A on nic… Stoi i patrzy… Musiał niebożątko „płynąć” tak przez całą godzinę, bo na krótkie przedstawienie nie warto było budować okrętu. Śliczne to było! Żadne miasto nie wpadło na taki pomysł, tylko to moje — dobre i poczciwe.

Wałęsałem się po nim przez dwa dni, choć je można obejść tam i z powrotem w ciągu godziny. Tak, ale przystawałem co krok. Dziwna to bowiem rzecz! Można objechać dookoła świat, obejrzeć cuda i wspaniałości, a jednak gdy się człowiek znajduje wśród małych, niskich domków, chylących się ku ziemi, wśród drzew, po których łaził jak zwinna małpa, i ujrzy budynek, w którym go nauczano abecadła, rzewnie się czyni w starym sercu. Znam w tym mieście każdy niemal kamień, każdy płot i każdą dziurę w płocie. Zegar na kościele znaczył szczęśliwe jedynie godziny. Ranek rozpoczynał się ze wschodem słońca, a szliśmy spać — jak mówi Zagłoba — „o wieczornym udoju”, bo szkoda było nafty. Tylko jeden brzdąc, dziwnie do mnie podobny, pustoszył domowe zasoby paląc łojową świeczkę późno w noc, aby przeczytać książkę, pełną szaleństwa, cudów i przygód.

Nic się tu nigdy nie zmienia!

Przystanąłem przed domem podobnym do wojskowych koszar: to moja szkoła. Przed nią stoi pomniczek Jana Kilińskiego. Bóg raczy wiedzieć dlaczego właśnie jego? Może na tę pamiątkę, że nauczyciel mówił zawsze do młodego kretyna:

 Daj sobie spokój z nauką i lepiej idź do szewca!

Teraz odsyłają młodzieńca albo do diabła, albo do innych zawodów, dawniej z niewiadomych powodów odsyłano go zawsze do szewca, nie bacząc na to, że gdyby połowa młodzieży posłuchała dobrej rady, mielibyśmy miliony wybornych szewców, co byłoby może z większym dla społeczności pożytkiem. Stoi tedy przed moją szkołą pan pułkownik Kiliński, strasznie poczciwy, ale jakiś bardzo dziwny. Ma młodzieńczą twarzyczkę i wąsik figlarny; aby się nie wykopyrtnąć ze świetnego pomnika, oparty jest jedną nogą o przybudówkę z piaskowca, ale drugą czyni ruch zamaszysty na temat: „Naprzód, Polacy!”

Znam w Polsce trzy figury pułkownika, a każda „na ten sam manier” jest uczyniona; bohater dzierży w lewej ręce chorągiew, a w prawej szablicę. Tylko że ten „mój” Kiliński jest Kilińskim zdrobniałym, niepokaźnym, biedniutkim. Wedle stawu grobla. Biedne wonczas miasteczko nie mogło większego wystawić bohatera, ale pięknie to o nim świadczy, że ma choć takiego.

Jan Stanisław i jeszcze kilku imion Bystroń urąga mojemu miasteczku i twierdzi hardo, że jego miasteczko na Śląsku jest znaczniejsze i piękniejsze. A ja mu na to:

 A pomnik Kilińskiego masz?!

Otwarł usta ze zdumienia i dotąd zamknąć ich nic może!

Powiadał u Marka Twaina jeden Amerykaniec:

„Dżentelmeni! Rzym miał Cezarów, Kapitol i inne takie rzeczy, lecz czy Rzym miał wodospad dwudziestometrowy, jaki ma nasze miasto? Nie miał! Więc kto lepszy?”

Pozdrowiłem bohatera ukłonem i poszedłem do Olszynki, co szumi starodrzewiem. Paryski Lasek Buloński ani się umył do tego nadobnego gaju, który przed laty przedziwnymi pysznił się urokami. Co niedzieli urządzano tam festyny i zabawy: raz „Sokół” dziarski, co hucznie o tym śpiewał, że trzeba nowymi siłami pchnąć „ospały i gnuśny, zgrzybiały ten świat”, innym znów razem jakiś inny szlachetny związek. Niewysłowiona zabawa polegała na tym, że grała wojskowa muzyka, a naród chodził przez kilka godzin tam i z powrotem.

Dla „tłumu” stawiano wysoki maszt srodze namydlony, a na jego szczycie dyndały kiełbasy, szelki i tym podobne albo jadalne, albo pożyteczne rzeczy. Kto dotarł do szczytu i zerwał te wspaniałości, tego obnoszono w tryumfie, o ile nie uciekł z kiełbasą, obawiając się zbyt wielkiego zamieszania. Chytrzy specjaliści smarowali ręce i bose nogi popiołem i walne odnosili zwycięstwa. Do głowy mi nigdy takie nie przyszło łajdactwo, gdyż byłbym do dziś zsumowany w księgach miejskich jako olimpijczyk.

Życie małego miasta było pełne powagi, unikające gwałtownych i niespodziewanych wzruszeń, szkodliwych, jak wiadomo, dla zdrowia. Raz zdarzyło się, że jakiś arcyksiążę austriacki przejeżdżał przez nasze miasto do Lwowa i pokazał się w oknie wagonu, co narobiło niezwykłego zamieszania i wzburzyło toń spokojną. Dobrze, że sobie zaraz pojechał dalej, bo życie zostało „sparaliżowane” i nie można się było dostać na dworzec. A to było nieznośne.

Wszystkie tęsknoty biedniutkich miast zawsze i wszędzie wylęgają na dworzec kolejowy, aby chociaż ujrzeć pociąg, co skądciś z daleka przybył i w „nieznane” odejdzie. Nieszczęsne skorupiaki spoglądały z podziwem i rzewnym żalem na wędrowców lub na owych śmiałków, co się rwali do Babilonu — do Lwowa, gdzie na każdym kroku czyhało na uczciwego człowieka niebezpieczeństwo lub śmierć pod konnym tramwajem — oszałamiającym wynalazkiem. Nam wystarczyło pójście na dworzec. „Wyższych dziesięć tysięcy”, cała elita w ilości stu osób, przechadzała się tutaj co wieczora, nie wiadomo czemu i po co? Dworzec pustoszał wtedy jedynie, gdy do miasta przybył teatr, cyrk lub coś w tym rodzaju. Było to zdarzenie o takiej doniosłości, że miasto dostawało gorączki.

Najczęściej przybywał przedstawiciel świetnej ongi. a dziś zagubionej dziedziny: monologista. Był to zazwyczaj stary aktor od siedmiu boleści, nieszczęsny włóczęga, nędzarz i biedaczysko; miał trzy peruki i zuchwałą, straceńczą odwagę. Najpierw sam rozlepiał afisze, w których głosił, że cały świat i Europa szaleje z podziwu dla jego nieporównanej sztuki, a potem chodził po domach w czarnym obleczeniu i w cylindrze i sprzedawał bilety. Wyłaził potem na scenę i ochrypłym głosem wykrzykiwał na początek albo Marsz żałobny, albo Pogrzeb Kościuszki, co widzów przyprawiało o żałobne osłupienie i rozpacz, zaczem zmieniał się „błyskawicznie”, bo zwykle po półgodzinnych przerwach, w chłopa, Żyda, eleganta i nieodmiennie w osobę, nazwaną: „Tenor Kwiczoł, czyli drugi Mierzwiński”. Gadał koszmarne, „dowcipne” monologi, a najśmieszniejszy był ten, w którym udawał kiepskiego tenora i wył przeciągle i smutno.

Zdarzyło się jednak, że przyjeżdżał największy i najcudowniejszy z monologistów, jacy kiedykolwiek istnieli, wielki aktor lwowski, Gustaw Fiszer. Wtedy to miasteczko szalało. Sam ksiądz kanonik pierwszy bił oklaski, co było hasłem do entuzjazmu.

O, ileż wspaniałych zmian! Moje miasto ma aż trzy kinematografy. Z każdego w biały dzień bucha wrzask z głośnika, eleganci i nadobne dziewice przechadzają się słuchając muzyki, a na głuchy, smętny dworzec nikt już nie chodzi. Dziewczęta są piękne, a młodzieńcy radośni. Jeden ma nawet białe kamasze. Petroniusz, psiakość! Ulice jakoś się wydłużyły i są jasno oświetlone, bo gazu mają tam w obfitości. Za moich czasów było dwóch policjantów, którzy mieli drewniane szable, bo stal była zbędna. Z kim mieli walczyć? Teraz u zbiegu ulic widziałem eleganckiego posterunkowego, co tęsknym okiem wygląda nadjeżdżającej dorożki, aby mógł „regulować ruch”. Konie doczepione do dorożek pamiętają jednak moje czasy i nie korzystają ze wskazówek, gdyż wóz popycha je we właściwym kierunku.

O, rzewne, śliczne miasteczko! Ze wzruszeniem spoglądam na przesyłaną mi uprzejmie miejscową gazetę, uczciwą i tak spokojną, jak uczciwe i spokojne jest życie miasteczka. Pamiętam, że już przed czterdziestu laty usiłował tam jakiś zuchwały duch wydać pismo „literacko–społeczne”. Potężny to był organ, ale go nikt niestety nie czytał, bo i po co? Skoro rzeka wylała, wszyscy o tym wiedzieli i bez gazety, skoro dom się palił, wszyscy niemal mieszkańcy byli obecni przy pożarze. Straszliwe awantury nie zdarzały się nigdy, przeto niedoceniony przez miejscowe społeczeństwo redaktor gazety drukował w niej wiersze, co ostatecznie poderwało jej byt, i pomarło biedactwo na suchoty. Ciężko mi się robi na sercu, gdyż jako zuchwały pędrak, też już wiersze piszący, czytywałem owe nadobne i melancholii pełne wiersze z przemądrzałym lekceważeniem. Za wiersze zresztą „krwawo–satyryczne” skierowane wyraźnie przeciw „ciału nauczycielskiemu”, omal mnie nie wylano ze szkoły.

Dwóch w owym czasie było nieznośnych i hardych młodzieńców, a trzeci czasem przyjeżdżał z osobliwego miasteczka, pachnącego nafta: Stanisław Wasylewski, dzisiaj pisarz rozkoszny, buszował razem ze mną i razem wydostawaliśmy spod ziemi książki, a sąsiadem naszym drohobyckim był młodszy pędrak Kazimierz Wierzyński, dzisiaj już akademik literatury. Za wiele jak na spokojną i cichą miejscowość. Słusznie też i Wasylewskiego, i mnie odsyłano na naukę do szewca. Proroczym duchem owiani byli ci, co czuli, jaka nas czeka przyszłość, i widać dobrze nam życzyli… Źle jest nie słuchać starszych, lecz nam się paliło w zielonych głowach. Wymknęliśmy się obaj do Lwowa, gdyż bylibyśmy się wreszcie stali zakałą miasta. Jeden z naszych jednak źle skończył: to Wiłam Horzyca. Przecie jest współdyrektorem Teatru Narodowego. A nieraz mu mówili:

 Zabierz się, chłopcze, do uczciwej pracy!

Ma teraz za swoje.

Wielką rzewnością napełniły mnie te odwiedziny. Pozdrowiłem małe domki, małe w nich okienka, a w okienkach kwitnące fuksje. Wyszeptałem dobre słowo u bram cmentarza, na którym śpią moi nauczyciele i ksiądz kanonik, co jeden w małym mieście miał wówczas ciężkie zmartwienie, bo się martwił wszystkim i wszystkimi, i pan burmistrz, co na widok pożaru drapał się w głowę, i ten poczciwy policjant, co udawał, że jest groźny, i przypasany był do śmiesznej szabli.

O drogie miasteczko! Niech ci zła rzeka nigdy nie uczyni krzywdy, a pożar niech nigdy biednych nie zniszczy domków.


Skąd pierwsze gwiazdy na niebie zaświecą…

 

Nad takim ogromnym miastem, jak Warszawa, mało kiedy widać gwiazdy. Gasi je ciężki jego oddech, przepadają w kłębowisku dymów, co nad nim ciężko wiszą wśród mglistych, burych oparów, którymi dymi rzeka. Ponieważ Wilia powinna wedle odwiecznego obyczaju zacząć się o pierwszej gwieździe, a gwiazd nie widać, ludzie wielkiego miasta błądzą w chmurnym czasie jak zbłąkani żeglarze. Zamiast odczytywać czas na znakach niebieskich, spoglądają na sztuczne zegary. A to źle, a to bardzo źle!

Jakże inaczej, wedle mojej pamięci, odbywało się to w małym miasteczku, na które geografia zaczęła zwracać uwagę od chwili, gdy na tę mieścinę spadło nieoczekiwane szczęście moich narodzin, i o którym z rozrzewnieniem mówiłem na poprzedniej stronie. Od tego czasu burmistrz począł mianować się prezydentem. Spuśćmy jednakże na te wypadki „zasłonę miłosierdzia”. Niech za nas mówi historia. Dość, że nad małym miasteczkiem świecą zawsze gwiazdy w noc Bożego Narodzenia. Tak było przynajmniej za moich czasów, a należy to nazwać urządzeniem wybornym, inaczej bowiem ludzie poczciwi nie mogliby mierzyć czasu. Jedyny zegar na kościelnej wieży chodził jak obłąkany i nieprawdopodobne miewał pomysły. W wielkie zaś mrozy wcale nie chodził i od tej zamrożonej zasady nie odstępował nigdy. Lecz w małym miasteczku doskonale żyć można bez zegara, posiadając na rano koguta przy zdrowych zmysłach, oczywiście, a gwiazdy na wieczór. Pan Bóg tak jakoś przeto urządził, że w najważniejszym dniu w roku, dwudziestego czwartego grudnia, gwiazdy świeciły pierwszorzędnie.

Właściwa uroczystość wigilijna rozpoczynała się od wypatrywania pierwszej drżącej na mrozie gwiazdy. Zaledwie mrok oprzędł ziemie, całe wojsko podnieconych młodych Polaków stawało na czatach, rozgorzałymi oczami spoglądając w tę stronę, w którą mierzył smutek Słowackiego: „skąd pierwsze gwiazdy na niebie zaświeca…” Najdrobniejszy świetlisty pyłek we wszechświecie nie mógł się przemknąć — niezauważony. Podniecenie sarmackich, młodocianych małpoludów rodziła w pierwszym rzędzie powaga uroczystej chwili, w znaczniejszej jednak mierze obfita nadzieja na dwanaście smakowitych potraw.

Dwanaście ich było na niby. Tak się jedynie mówiło, dobrotliwe zaś, biedne szachrajstwo polegało na tym, że jako potrawy liczono i opłatek, i jabłko, i dwa mizerne orzechy, i siano na stole, i biały kołacz. Kurczyła się przedziwnie potężna cyfra i z dwunastu potraw, zapowiadanych przez proroki, dwie się jedynie ukazywały w pełnej chwale: barszcz na jednym grzybie i jakieś rybie zwłoki, odrobina karpia, co usnął na wieki z braku ochoty do życia.

Jadło się to długo, z przejęciem, z nabożną powagą i w uroczystym milczeniu aż do chwili, w której młodego Polaka trzeba było walić w kark stosując odwieczny i jedynie skuteczny zabieg medyczny, bardzo zalecany na udławienie się rybią ością.

Mróz trzeszczał za oknami, bo w małym miasteczku jest zawsze mróz. Wewnątrz biednych domków było jednakże gorąco, gdyż radość buchała wielkim żarem. Dawano sobie podarunki, pośród których najcenniejszym bywała para skarpetek, zrobionych na drutach przez jakąś babkę. Był to szczyt wspaniałości, bogactwo niezmierne… Skarpetki robione były zawsze „na wyrost”; w jedna z nich można było wrazić od razu dwie nogi. Może dlatego chowano je nazajutrz do rodowego skarbca, aby je wydobyć znowu za rok, na Boże Narodzenie. Trudno… Roztropna mądrość biedoty nie mogła dopuścić, aby synalek w nowych skarpetkach puszył się ponad stan i aby okrężną droga — poprzez nogi — przewróciło mu się w głowie.

Dzieci potwornie bogatych rodziców, synowie rzeźnika lub właściciela składu trumien, otrzymywały podarki zgoła nieprawdopodobne: łyżwy. Budziły one radość powszechną, później bowiem jeden się na nich ślizgał, a pięćdziesięciu nas patrzyło godzinami urzeczonym spojrzeniem. Zdarzało się też, że jeśli syn rzeźnika miał po ojcu głowę do interesów, pożyczał swoich bajecznych łyżew za pióro, ołówek lub za pocztowy znaczek Tasmanii.

Nie mówmy o tym… Serce mi do dzisiaj pęka… Raz jede w życiu otrzymałem dość biedną gwiazdkę: przyrzeczenie, że dostanę skarpetki… Jakoś do tego nie doszło… Zjadłem barszcz, posolony solą łez, zadławiłem się ością jak należy i na tym skończyła się uroczystość, chociaż, zawsze pierwszy umiałem wyłowić gwiazdę, jak złotą rybkę na czarnym jeziorze nieba. Jedna chociażby rękawiczka na tę rękę, którą dźwigało się książki, byłaby pewnie największym szczęściem owych dni… Nie udało się… Trudno!

To nic jednak, to nic… O narodzie katolicki! W ciemnej sieni słychać jakieś szmery i jakieś stłumione narady. Udajemy wszyscy, że nie mamy o tym pojęcia, co się tam dzieje, ale nasze dziecięce serca walą tak, jak gdyby kto nimi gwoździe wbijał w ścianę. Bo my wiemy, że za chwilę wyjdą z sieni jak z zaczarowanego pudełka postacie ponad ludzkie pojęcie wspaniałe i takie kolorowe, jak dziecięcy sen!

Nikt nie zaglądał do sieni, sień bowiem była tajemnicza pieczarą, z której wyłaziły rozkoszne figury ze szczękiem i chrzęstem. O gwiazdo betlejemska! kolędnicy przyszli! Słynna trupa ze Snu nocy letniej: dwóch szewców, dwaj stolarze, jeden grabarz i dwóch takich, co noszą cegły na budowie, tak jednak zmyślnie przebrani, że ich oko ludzkie poznać nie mogło. Zespołów takich było w miasteczku ze cztery — lepsze i gorsze. Ponieważ nie przyszło im na myśl, aby się związać w Towarzystwo Krzewienia Kultury Teatralnej, toczyły one szlachetne boje o to, kto z nich prym artystyczny trzyma. Repertuar mieli jednaki, ale wykonanie — ho, ho! — dużo by o tym gadać. Jeden zespół miał wybornego Żyda, drugi nieporównanego Heroda, który tak zgrzytał zębami, że iskry leciały mu z gęby jak z komina lokomotywy.

Słuchajcie, drodzy moi, bo to było dziwne: najpierw wchodził anioł z dzwonkiem i wygłaszał prologus. Przynosił niesłychana wiadomość, że jest Boże Narodzenie. Mówiąc łypał okiem ku stołowi, bacząc pilnie, czy cokolwiek na nim pozostało. Dziwny anioł, ale anioł, bo miał perukę jasnowłosą. O ludzkim jego pochodzeniu świadczył sztywny kołnierzyk, brudny jak ludzkie sprawy. Odziany był w długą, prawie że białą koszulę. Jedną ręka pięknie przemawiał, a drugą podtrzymywał skrzydła. Gębę miał przyjemną, tylko jak na anioła cokolwiek złodziejską. Wypowiedział, co należało, i cofał się w sień, skąd wyskakiwali ze straszliwym: rum! rum! — dwaj węgierscy huzarzy. — Jest to niezgłębioną tajemnicą, dlaczego dom wojskowy tetrarchy Herodesa składał się zawsze z Węgrów. Groźni jednak byli, mieli przedziwnie wyłupiaste oczy, a w ręku szable okrutne. Stawali na baczność i ni stąd, ni zowąd gromko śpiewali:

 Widzieliśmy cztery orły, co górą latały: ruski, pruski, austriacki i nasz polski biały!

Eljen, panowie! To było piękne! Huzary żydowskiego króla, a polscy patrioci! A oni znowu:

 Węgier — Polak dwa bratanki!…

Gdy skończyli, stawiali oczy w słup i sami też tkwili nieruchomo jako dwa słupy. Wąsami tylko strzygli…

Aż tu wpada Żyd, a za Żydem straszliwy zwierz, koza z otwartą paszczą. Żyd wiódł z kozą przekorny dialog, przy czym on wysoko skakał, ona kłapała paszczą, a my trzymaliśmy się za brzuchy. O Boże, jakie to było śmieszne! Śmieszniejsze nawet niż Hamlet w teatrze dla żołnierzy. Lecz nagle zamierały w nas serca, bo diabeł przyprowadzał na łańcuchu Heroda. Srogi król żałosny przedstawiał widok, chociaż odziany był dostatnio, bo nawet kalosze miał na nogach. Diabeł się z niego naigrawał i walił go kijem, a dom wojskowy Heroda, węgierskie huzary, nic na to. Stoją jak mur. Więc diabeł zakrzyknął:

 Już ci, królu, zrzedła mina, czarna na ciebie przyszła godzina. Niechaj śmierć się zjawi do dnia i zabierze tego zbrodnia!

Śmierć, gdy to w sieni usłyszała, wyskoczyła i po łbie Heroda. Ten drab leżał przez chwilę umarły, potem zrywał się i śpiewał: Wśród nocnej ciszy glos się rozchodzi! — To był dziwak ten Herod. Zresztą i Żyd śpiewał, i diabeł, i koza śpiewała.

Nie można było jednakże płakać z serdecznego wzruszenia, gdyż trzeba było dawać baczenie na wybornych aktorów. Anioł może nie, ale i diabeł, i ten szelma Herod, i koza dość łapczywie szukali zezowatym spojrzeniem, co by to można unieść na pamiątkę owych wzniosłych chwil. Należało zdobyć sobie ich łaski, a najlepszym do tego środkiem była gorąca wódka z miodem. I anioł pił, i koza, i Herodes–moczymorda. Honorarium w gotówce wynosiło pięć centów. Bywali tacy, co dawali więcej tym zacnym łapserdakom.

Zdarzały się jednak godne ubolewania wypadki, kiedy w ciasnym zaułku spotkały się dwa konkurencyjne zespoły. Wtedy po krótkich, tkliwych przemówieniach jeden diabeł wysyłał do stu diabłów drugiego diabła, a zaraz potem w naturalnym porządku rzeczy huzarzy szli do ataku. Na nic zaklęcia aniołów! Wszakże śmierć była pośród nich. Herod chwytał brata Heroda za przyprawioną brodę. Żyd tłukł po łbie kozę, koza zaś, beknąwszy rozdzierającym głosem, waliła bykiem w brzuch samej śmierci. Wieki biły się ze sobą. Wyborny specjalista od roli diabła powracał w piekielne czeluście bez trzech przednich zębów, za co przez Belzebuba był gromion.

Nie było sposobu przeszkodzenia tym bojom, miasto bowiem posiadało dwóch tylko policjantów, z których jeden nosił gwiazdę, a drugi odgrywał „huzara”, świetnie przygotowany do tej roli, albowiem urzędową miał szablę.

Kiepskie by to były święta, gdyby nie owe rzeczy śliczne. A któż z was, o ludzie z wielkiego miasta, oglądał kiedy takie cudy! Kto z was wypatruje pierwszej gwiazdy i kto z was pożywał kiedykolwiek potrawę przedziwną, złożona z pszenicy gotowanej, z maku i miodu? Można było umrzeć po niej w krótkiej drodze, jeść jednakże trzeba było. Używano jej jednakże nie tylko do jedzenia. Zanim ja jeść zaczęto, pater familias nabierał pełną łyżkę smakowitego owego jadła i rozpryskiwał na pułapie na krzyż. Pogańskie to jakieś były gusła, ale ksiądz kanonik na wszelki przypadek też tak czynił…

Ja zaś do dzisiaj czekam na parę bawełnianych skarpetek… Nic się człowiek nie zmienia. Cokolwiek na nieforemnej gębie, ale nie w tym głupim sercu…


Zjazd koleżeński

 

Unia jednego otrzymuje człowiek zawiadomienie, że ponieważ mija lat trzydzieści od owego dnia, w którym człowiek zdał egzamin dojrzałości, wobec tego koledzy proszą człowieka, aby się zjawił tam a tam i wypił kieliszek czegoś tam. Na chwałę dawno minionej młodości. Na pamiątkę owej wiosny z poetyckiej serii: „ja jedną tylko taką wiosnę…” A z tym kielichem to jest takie dziwne czarodziejstwo, jak z pucharem króla Thule, o czym ze łzami w głosie i z zezem w stronę kapelmistrza śpiewa sopran w Fauście: „A ile razy pić z niego miał, to oczy Izą mu za–cho–dzi–i–ły!…”

Inna jeszcze scenę z repertuaru nieszczęsnej Małgorzaty odgrywa ów młodzian, któremu przypomniano, że przed laty trzydziestu miał lat dwadzieścia; oto, jak ona, bierze do ręki zwierciadło i długo, długo w nie spogląda. Nie śpiewa jednak straszliwych rymów: „Jak bardzo cieszy mnie, że piękną widzę się!” (bis) — bo dojrzał zmęczone oczy, siwe skronie, zmarszczki pogmatwane jak nitki w starym swetrze, a kiedy fizjognomię ułożył do uśmiechu pocieszenia, spostrzegł kilka zębów chwiejnych jak zasady i kilkoro takich, za które dotąd jeszcze nie zapłacił rachunku. Może byłby nie dostrzegł tych smętnych resztek, gdyby nie wielka uroczystość, gdyby nie to wspomnienie „dni szczęśliwych Van Zantena”. I to jest jedyny smutny moment rozkosznej godziny wspomnień, owej godziny cudu, podczas której zwiodła dusza zakwilą jak krzak głogu. Moment ten należy powitać z uśmiechem filozofa, który utracił młodość, złudzenia, włosy i zęby, lecz nie stracił największego skarbu: pogody. Wygłaszamy te wzniosłe słowa na użytek owych letnich dni, podczas których odbywają się rozliczne zjazdy koleżeńskie. Wszyscy bowiem zdawaliśmy egzamin dojrzałości w miesiącach letnich, kiedy wszystko dojrzewa w naturze, przeto i taki dryblas, którego — jak indyka tuczącymi gałkami — karmiono pożywną mądrością.

Poza tą chwilą jeneralnego przeglądu smętnej ruiny wszystko inne jest radosne. Wszystko inne jest wzruszające. Ze wzruszeniem bowiem siadasz na zaczarowany bagdadzki kobierzec i lecisz przez powietrze ponad rozłogiem lat trzydziestu, ponad wielkim teatrem zdarzeń, ponad krwawą wrzawa wojny, ponad cmentarzyskiem, na którym leży trzydzieści lat umarłych — ku owej stronie, gdzie twoja młodość kwitnie jak młode drzewo, zieleni się jak wiosenna łąka, śpiewa jak ptak i kryształowym szmerem gada jak kryształowy górski strumień. Zdolność wspominania jest wielkim nieszczęściem i największym szczęściem człowieka. Ci, którzy schodzą się, aby z przechowanych w sercach ostatnich iskierek rozdmuchać ognisko i ogrzać się przy nim, są bardzo szczęśliwi. Odmłodzeni, patrzymy na siebie z młodą miłością; nikt nie widzi Oszronionych skroni ani twarzy, bardziej podobnych do pergaminu niż do płatka róży. Pokropieni hyzopem młodości, staliśmy się ponad śnieg wybieleni, czyści jak wiosenne rano i bezgrzeszni jak ona: młodość, ponad którą nie ma nic na świecie, bo w niej jest jeszcze to wszystko, co być może.

Z miłym zdumieniem uświadamiamy sobie, że źródłem tak dziwnych i przedziwnych rozkoszy jest instytucja, którą od niejakiego czasu dość powszechna ściga pogarda i której dni są podobno policzone, tak zwana „matura”.

Odbywa się powrót do natury i ucieczka od matury. Słusznie. Instytucja ta, sadząc z ponurych odkryć, jest najbardziej jadowitym wymysłem katów, co nadziawszy biednego młodzianka na szpikulec, smażą go na wolnym ogniu. Mądrzy nad tym rozprawiają ludzie, pewnie przeto wiele mają słuszności, zapowiadam tedy, że ani myślę wchodzić „pomiędzy ostrza potężnych szermierzy”, uczonych i pedagogów, i narażać się na gniew owych uciśnionych przez maturę młodzieńców, zważywszy, że każdy z nich, wysportowany, świetny jakiś rekordzista, jednym ruchem ramienia mógłby zmiażdżyć całe kolegia chuderlawych filozofów. Ja sobie chcę jedynie przypomnieć z rozczuleniem moją maturę.

Nie umiem powiedzieć dlaczego, lecz, ta nasza matura sprzed lat trzydziestu zupełnie nie była straszna i nikogo nie przerażała. Nie wspominalibyśmy jej z taką szczerą tkliwością, gdyby była inna. Jest to zgodne zdanie kilku starszych dżentelmenów, wcale rozsądnych, gotowych do przysięgi, że wspomnienie tej matury jest wspomnieniem rozkosznym. Ha! Wszystko jest możliwe, możliwe jest przeto, że to złudzenie wielkiej oddali i dość łatwa do pojęcia prawda, że ząb, wyrwany przed trzydziestu laty, już nie boli. Może jest to owoc odwiecznego szachrajstwa, które twierdzi, że „za naszych czasów” wszystko zawsze było lepsze i piękniejsze, i mądrzejsze, chociaż — jak to bystrze zauważył Macko z Bogdańca — i „drzewiej też bywał poniektóry głupi”. Może mniemanie to jest jednym z czarodziejstw wspomnienia; w zorzy młodości wszystko wydaje się różowe, a my w tej chwili — stare konie — jesteśmy młodzi, och, jak młodzi! Ponieważ pamiętamy wybornie Horacego, powtarzamy sobie: Nunc est bibendum, nunc ped e libero itd.

Rzecz dziwna, jak wielką ilość horacjuszowych wierszy pamięta każdy ze starszych dżentelmenów… Widać z tego, że można było biegać, tłuc się, gimnastykować, pływać. rzucać kamieniem — jak sam Heliasz kulą, wspinać się na drzewa jak wyborna małpa, a jednak czytać tych śmiesznych poetów. Czas musiał za owych czasów mieć więcej czasu, bo go starczyło na wszystko — i na rozum, i na głupstwo, na sprawy piękne i na pożyteczne. Pewnie, pewnie… Nie mieliśmy poza sobą strasznej wojny, nie mieliśmy potarganych nerwów i wielu ciężkich rzeczy. Nie znaliśmy też tej bezsennej niepewności dnia dzisiejszego. Nikt się nie spieszył. Gazeta była rzadkością, a wieść z krańca świata, przeskakująca dziś otchłanie, wędrowała na kulawym koniu, a na telegraficznych drutach tyle siadywało jaskółek, że wiadomość przebrnąć nie mogła.

Należy być sprawiedliwym i raczej obciążyć trzeba własną lekkomyślną młodość, niż rozprawiać się z tą mądrą młodością, którą niezupełnie rozumiemy. Bo nasza młodość, ta jeszcze romantyczna, gadająca ślicznymi wierszami, bladosmętna i odurzona Sienkiewiczem, i ta nowa młodość, bystra, szybka, gadająca rytmem motoru, niecierpliwa, dojrzewająca sztucznie w ogniu miliona woltów i odurzona zapachem wolności — oddzielone są od siebie nie odległością lat trzydziestu, lecz chyba lat trzystu.

Dzisiaj każdy dzień jest rokiem. Za naszych czasów dzień był spokojną godzina żółwia. Choć się jednak już nigdy ojciec z synem własnym nie dogada, bo ojciec siedzi na pięknym księżycu, a młodzieniec dokonuje inżynierskich robót na Marsie, jednak szanujmy nasze młodości. I chociaż to dzisiejszego maturzysty nie wzruszy, niechaj nie drwi z tego, że ja moją maturę wspominam z wielkim krzykiem. On mnie zagłuszy motorem swojego niecierpliwego serca, ja mu jednak przypomnę, że zdobywczy młodzieniec uczył się czytania na moich bajkach, dla niego pisanych.

Ciągle odbiegam od rzeczy, co jest dowodem młodej starości i starego wzruszenia.

Opowiedzmy sobie tedy, jak zdawaliśmy ową nieszczęsną maturę przed laty trzydziestu. Kilku starszych panów, doskonale skrojonych, po, staroświecku wytwornych, z tytułami i orderami, zeszło się na sympozjon. To my, kiedyś młodzi. Cudownie mili i kochani ludzie. Najpierw wesoło wyliczyli niedomagania (wrzód w żołądku, awantura z sercem, cukrzyca, nerwy, płuca jak rzeszoto — reszta w encyklopedii medycznej). Potem nalali do kieliszków wina, tak czerwonego, jak młoda krew. Encyklopedię medyczną wyrzucono przez okno i specjalnym pociągiem ..Młodość — miłość — matura” pojechaliśmy do zaczarowanego miasta Lwowa, które radosnymi oczami patrzyło, jak dnia jednego z sympatycznych kretynów uczyniono łudzi „dojrzałych”… do nowych głupstw. Cały świat zalało jedno promieniste wspomnienie jak świetliste morze, na tym morzu wyrosła koralowa wyspa, a na tej wyspie harcuje gromadka efebów. Jest wśród nich jeden z gębą jak nieszczęście, z nosem jak przykry przypadek, cokolwiek wygłodniały i posiadający spodnie tak wyświecone, że złośliwe życie mogło się w nich przejrzeć jak w lustrze. To ja.

Każdy ma mniej więcej lat dwadzieścia i żaden z nas nie boi się tego sądnego dnia albo tylko udaje, że się boi, bo taki jest zwyczaj. Straszył go ojciec i straszył go dziadek, wiec trzeba stroić ponure miny. Jeden wśród nas — małpa bardzo śmieszna — pokazywał nawet jakieś krople „na nerwy” — zwyczajną wodę z cukrem i chciał tym handlować na wypadek, gdyby przerażenie miało realne podstawy, bo sam namiestnik miał przybyć na maturę. Takie to były uroczyste hece, taka wspaniała matura. Cesarz wołał swojego namiestnika i pewnie powiedział:

 Niech no ekscelencja zajrzy do czwartego gimnazjum, bo tam Makuszyński zdaje maturę!

Był namiestnik, wspaniały, mądry człowiek, ale nawet na mnie nie spojrzał.

Zastanawialiśmy się „i wtenczas, i potem”, dlaczego ta straszna uroczystość nie poraziła trwogą młodych dusz, i oto po latach trzydziestu doszliśmy do niezłomnego przeświadczenia, że nie było do tego najmniejszego powodu, gdyż gdyby rodzeni ojcowie byli egzaminatorami, nie byliby lepsi, rozumniejsi, wyrozumialsi i bardziej serdeczni niż nasi „groźni” profesorowie. Niech dobry Bóg da światłość wiekuistą tym, co umarli, i starość cudownie pogodną tym, co jeszcze żyją. Za to, że nie trwożyli młodych serc, że nauczali roztropnie, a z wielką miłością, że znali sztukę uśmiechu i słodyczy w każdym słowie, a kiedy doszło do owego „strasznego” rozrachunku, więcej mieli troski na mądrych czołach i w dobrych oczach niż te „obżałowane” dryblasy, nieszczęśni ich wychowankowie.

Nie wiem, jacy są dzisiaj profesorowie. Jeżeli jednak są choćby z daleka podobni do owych z moich czasów, nie rozumiałbym, dlaczego matura napawa kogo trwogą. Nie wiem, jak dzisiaj uczą; nas uczono z miłością, z wielką miłością. Oby każdy dziś młodzieniec zaznał choć odrobiny tej miłości, którą nam oddawano w niezmiernej, niewyczerpanej ilości. Może wtedy głupi, przekorny, śmiesznie buńczuczny młodzieniaszek, słowem: małpa — nie umiał tego ocenić, ale dzisiaj przypomina sobie tę miłość ze łzami w zmęczonych oczach. A oni z anielską cierpliwością znosili okrutne figle cielęcej młodości, jak gdyby wiedząc, że ich „będzie za grobem zwycięstwo”. Och, tak, och, tak! Wierz mi, kochany profesorze, co nauczasz nowe pokolenie, że miłość jest największą mądrością tej mądrości, której nauczasz, czasem w zniecierpliwieniu, a czasem w rozpaczy. Ktoś cię za to kiedyś wspomni z takim wzruszeniem słodkim, z jakim ja wspominam moich profesorów.

Stroił czasem taki zmęczony człowiek srogie miny, czasem groził ci śmiercią i torturami. O zacny nauczycielu! Gadaj zdrów, bo mnie kochasz dlatego, że jestem młody i głupi, a ty wiedziałeś, że mam serce czyste i czasem byłem głodny. Byłem wtedy straszliwie „sławnym” na całe gimnazjum poetą. Taki Hamlet bez portek i bez rozumu. Mój profesor matematyki i fizyki — a trzeba wiedzieć, że jako specjalista w tych mądrościach byłem zakałą całej szkoły — grzmiał codziennie:

 Panu pomnik postawią (!), a ja pan...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin