Buchner - Woyzeck.pdf

(135 KB) Pobierz
Georg Buchner
WOYZEK
OSOBY:
WOYZEK
MARIA
KAPITAN
DOKTOR
TAMBURMAJOR
PODOFICER
JĘDREK
MAŁGORZATA
WŁAŚCICIEL BUDY
NAWOŁYWACZ
STARY CZŁOWIEK Z KATARYNKĄ
ŻYD
KARCZMARZ
CZELADNIK I
CZELADNIK II
KASIA
OBŁĄKANY KAROL
BABCIA
PIERWSZE, DRUGIE, TRZECIE DZIECKO
PIERWSZA, DRUGA OSOBA
KOMISARZ POLICJI
ŻOŁNIERZE,
STUDENCI, CHŁOPCY, DZIEWCZĘTA, DZIECI, LUDZIE
-1-
1. U KAPITANA
Kapitan na krześle. Woyzeck goli go.
KAPITAN:
Wolniej, Woyzeck, wolniej. Wszystko po kolei. W głowie mi się przez niego kręci.
Cóż ja zrobię z tymi dziesięcioma minutami, jeżeli on mnie dzisiaj za szybko
ogoli? Niechże się Woyzeck zastanowi: przed nim jest jeszcze ładne trzydzieści
lat
życia.
Trzydzieści lat! To czyni 360 miesięcy. A ile dni! Godzin! Minut! I co on
zrobi z tą potworną ilością czasu? Niechże on sobie ten czas rozłoży.
WOYZEK:
Tak jest, panie kapitanie.
KAPITAN:
Kiedy myślę o wieczności, ogarnia mnie lęk o
świat.
Praca, Woyzeck, praca.
Wieczność: to znaczy wieczność. Sam to przyznasz. A czasem tylko jedna
chwilka i już jest inaczej z tą wiecznością. Tak, chwilka. Woyzeck, przeraża mnie
myśl,
że świat
obraca się dokoła siebie w ciągu jednego dnia. Po co się tak
spieszyć?! Do czego to doprowadzi? Woyzeck, nie mogę już patrzeć nawet na
koło młyńskie, bo popadam w melancholię.
WOYZEK:
Tak jest, panie kapitanie.
KAPITAN:
Woyzeck, dlaczego on wygląda jakby zawsze przed kimś uciekał? Dobry
człowiek tak nie postępuje. Dobry człowiek, który ma spokojne sumienie…
Powiedzże coś wreszcie, Woyzeck. Jaka dzisiaj pogoda?
WOYZEK:
Zła, panie kapitanie, zła. Wiatr.
KAPITAN:
Słyszę. Ten hałas za oknami. Szum takiego wiatru przypomina mi mysz.
/chytrze/
Wydaje mi się,
że
to wiatr południowo-północny?
WOYZEK:
Tak jest, panie kapitanie.
KAPITAN:
Ha! Ha! Ha! Południowo-północny! Jakiż on głupi! Obrzydliwie głupi!
/wzruszony/
Woyzeck, dobry z niego człowiek, ale…
/godnie/
brak mu
-2-
moralności. Moralność jest wtedy jak się jest moralnym. Czy on to rozumie?
Moralność – dobre słowo. Jego dziecko jest bez błogosławieństwa kościoła –
jak mówi wielebny kapłan naszego garnizonu. Bez błogosławieństwa kościoła.
Powtarzam słowa kapelana.
WOYZEK:
Panie kapitanie, Pan Bóg ma w swojej pieczy biednego robaka nie dlatego,
że
powiedziano AMEN przed jego zrobieniem. Pan mówi: „dopuśćcie maluczkich
do mnie”.
KAPITAN:
Co on tu gada? Cóż to za dziwaczna odpowiedź. On mnie speszył tą
odpowiedzią. Kiedy mówię ON, to jego mam na myśli. Jego.
WOYZEK:
My biedni ludzie. Widzi pan, panie kapitanie, pieniądz, pieniądz. A jak kto nie
ma pieniędzy… niech no próbuje dać sobie radę z moralnością. A przecież i
my mamy krew w
żyłach.
Ale nam będzie zawsze
źle.
Na tym i na tamtym
świecie.
Myślę, ze gdybyśmy się dostali do nieba, to chyba tylko po to,
żeby
pomagać przy robieniu grzmotów.
KAPITAN:
Woyzeck, on nie ma cnót. On jest człowiekiem bezwartościowym. Krew w
żyłach?
Kiedy leżę po deszczu przy oknie i patrzę jak białe pończoszki skaczą
przez kałuże, do diabła, zbiera mi się na miłość. I ja też mam krew w
żyłach.
Ale, cóż, Woyzeck, cnota. Cnota! Jakbym ja sobie dał potem radę z
rozłożeniem czasu? Zawsze o sobie myślę: „Cnotliwy z ciebie człowiek”.
/wzruszył się/
Dobry człowiek.
WOYZEK:
Tak, panie kapitanie. Cnota. Ja tego jeszcze nie wyrozumiałem. Widzi pan, my
prosty naród, co nie ma cnoty. Nam wystarczy tylko natura. Ale gdybym, był
panem, i miał kapelusz i zegarek i surdut, i umiał ładnie gadać, wtedy
chciałbym być cnotliwy. W tej cnocie musi być coś ładnego. Ale ja jestem
biedakiem.
KAPITAN:
Dobrze, Woyzeck. Jesteś dobry człowiek. Dobry człowiek. Ale za dużo
rozmyślasz. To zżera. I zawsze wyglądasz, jakbyś przed kimś uciekał. Zmęczył
mnie ten dyskurs. Idź już sobie. Ale bez pośpiechu! Ulicą idź powoli. Powolutku!
2. PUSTE POLE. MIASTO W ODDALI.
-3-
Woyzeck i Jędrek wycinają trzciny w zaroślach.
JĘDREK:
/gwiżdże/
WOYZECK:
Tak, Jędrek. To miejsce jest przeklęte. Widzisz ten jasny pas, tam, na trawie,
gdzie rosną grzyby? Wieczorami toczy się tam głowa ludzka. Raz podniósł ją
jeden. Myślał,
że
to jeż… Nie minęło trzy dni i już leżał na wiórach.
/cicho/
Jędrek… to byli ci od frankmasonów. Wiem. Od frankmasonów.
JĘDREK:
/śpiewa/
Jadły dwa zające
Świeżą
trawę w polu
Świeżą
trawę w polu
WOYZECK:
Cicho. Słyszysz?! Jędrek! Słyszysz? Coś idzie!
JĘDREK:
/dalej
śpiewa/
Ostała się goła ziemia
I trochę kąkolu.
WOYZECK:
Idzie za mną. Idzie pode mną.
/tupie nogami w ziemię/
Pusto! Słyszysz? Pod
nami jest dziura! Frankmasony!
JĘDREK:
Boję się
WOYZECK:
Jak dziwnie cicho. Aż dech zapiera. Jędrek?
JĘDREK:
Co?
WOYZECK:
Gadaj coś!
/wybałusza oczy w osłupieniu/
Jędrek! Jak jasno! Łuna nad
miastem. Ogień bije w niebo a z góry jakby wrzawa trąb! Zbliża się! Uciekajmy!
Nie oglądaj się!
/wciąga go w krzaki/
JĘDREK:
/po chwili/
-4-
Woyzeck, usłyszysz co jeszcze?
WOYZECK:
Cicho, wszędzie cicho. Jakby
świat
umarł.
JĘDREK:
Bębnią w mieście. Musimy wracać.
3. MIASTO
Maria z dzieckiem w oknie. Małgorzat. Ulicą przechodzi capstrzyk. Tamburmajor na
przedzie.
MARIA:
/kołysze dziecko na ręku/
No, synku. Tra, ra, ra ra! Słyszysz? Idą…
MAŁGORZATA:
To ci dopiero chłop! Jak dąb!
MARIA:
Pręży się jak lew!
/Tamburmajor salutuje/
MAŁGORZATA:
Ojejej! Co za czułe spojrzenie, pani sąsiadko. Czegoś takiego jeszcze u was nie
widziałam.
MARIA:
/śpiewa/
Jak piękny jest
żołnierski
stan…
MAŁGORZATA:
A oczy się wam błyszczą…
MARIA:
No to co? Zanieście swoje oczy do
Żyda,
niech je wam wyglancuje, a jak już
będą błyszczeć, to może je ktoś kupi… jako dwa… guziki!
MAŁGORZATA:
Co? Ty! Ty! Panna z dzieckiem! Ja jestem przyzwoitą osobą, ale ty, każdy to wie,
przewiercisz oczyma siedem par skórzanych portek!
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin