Barbara Kingsolver - Biblia jadowitego drzewa.doc

(2230 KB) Pobierz
Barbara Kingsolver

Barbara Kingsolver

 

BIBLIA JADOWITEGO DRZEWA

 

Barbara Kingsolver mieszkała i pracowała w Europie, Afryce oraz Stanach Zjednoczonych. Jej artykuły z dziedziny kultury, polityki i historii naturalnej ukazywały się w magazynach „The New York Times", „The Nation", „National Geographic" i innych. Jest autorką takich książek, jak: Pigs in Heaven, Animal Dreams, The Bean Trees oraz zbioru krótkich opowiadań i poezji —High Tide in Tucson.

Biblia jadowite go drzewa to doskonała opowieść o Afryce. „Opisane tutaj postacie i wydarzenia historyczne są na tyle autentyczne, na ile potrafiłam je oddać z pomocą źródeł historycznych, z całym ich fantastycznym zróżnicowaniem".

 

Barbara Kingsolver

 

BIBLIA JADOWITEGO DRZEWA

 

 

Tłumaczył Tomasz Bieroń

Tytuł oryginału THE POISONWOOD BIBLE

Dla Frances

NOTA AUTORKI

Książka ta jest fikcją literacką. Jej główni bohaterowie są dziełem wyobraźni i o ile mi wiadomo, nie łączą ich żadne więzy pokrewieństwa z osobami istniejącymi na tej ziemi. Jednak Kongo, w którym ich umieściłam, odpowiada rzeczywistości. Opisane tutaj postacie i wydarzenia historyczne są na tyle autentyczne, na ile potrafiłam je oddać z pomocą źródeł historycznych, z całym ich fantastycznym zróżnicowaniem.

Ponieważ nie byłam w stanie pojechać do Zairu, kiedy zbierałam materiały i pisałam tę powieść, oparłam się na wspomnieniach, podróżach po innych regionach Afryki, jak również relacjach wielu ludzi na temat naturalnej, kulturalnej i społecznej historii Konga/Zairu. Różnorodność i wartość tych źródeł jest tak duża — dla mnie i dla każdego czytelnika, który chciałby się dowiedzieć czegoś więcej o faktach leżących u podłoża fikcji — że przytoczyłam wiele z nich w bibliografii zamieszczonej na końcu książki. Najbardziej pomocna była znakomita praca Jonathana Kwitny'ego na temat postkolonialnej historii Zairu, Endless Enemies, która nadała kształt mojemu pragnieniu, aby napisać o tym książkę. Stale powracałam do tego dzieła, z którego zaczerpnęłam ogólny obraz i wiele drobnych szczegółów. Wiele skorzystałam też z następujących prac: Janheinz Jahn, Muntu; Chinua Achebe, Things FallApart (powieść); Alan P. Merdam, Congo: Background of Conflict; G. Heinz i H. Donnay, Lumumba: The Last Fifty Days. Nie byłabym w stanie napisać tej książki bez dwóch wyjątkowych źródeł inspiracji literackiej, mniej więcej równych rozmiarów: Dictionnaire Kikongo-Francais K.E. Łamana i Biblii Króla Jakuba.

Znalazłam również oparcie w moim aktywnym kręgu przyjaciół — niektórzy z nich obawiali się chyba, że nie doczekają chwili, kiedy wreszcie położę przed nimi ostateczną wersję opasłego rękopisu. Steven Hopp, Emma Hardesty, Frances Goldin, Terry Karten, Sydelle Kramer i Lilian Lent przeczytali i zgłosili wiele pożytecznych uwag do wielu z tych wersji. Takt, przyjaźń i praktyczna pomoc Emmy Hardesty pozwoliły mi poświęcić się w całości pisaniu. Annę Mairs i Erie Peterson pomogli mi zweryfikować szczegóły dotyczące gramatyki języka kikongo i kongijskiego życia. Jim Malusa i Sonya Norman udzieli mi porad, które pozwoliły wykrystalizować się ostatecznej wersji książki. Kate Turkington mobilizowała mnie do pisania z Południowej Afryki. Mumia Abu-Jamal przeczytał i skomentował rękopis w więzieniu; jestem wdzięczna za jego inteligencję i odwagę.

Szczególne dzięki składam Virginii i Wendellowi KingsoWerom, za to, że pod każdym względem różnią się od rodziców, których stworzyłam do roli narratorów tej opowieści. Oboje pracowali w publicznej służbie zdrowia, a współczucie i ciekawość przywiodły ich do Konga. Zabrali mnie do kraju pełnego cudowności, nauczyli mnie uważnie obserwować i wcześnie posłali mnie w drogę, bym spenetrowała to wielkie, zmienne terytorium pomiędzy faryzeuszostwem a poczuciem sprawiedliwości.

Prawie trzydzieści lat czekałam na mądrość i dojrzałość niezbędne do napisania tej książki. To, że powstała, nie dowodzi, że posiadłam te cechy, lecz jest świadectwem niezłomnej wiary i niestrudzonego dodawania mi odwagi przez mojego wyjątkowego męża, który zawsze gotów był rozmawiać ze mnądo białego rana i potrafił błyskawicznie dostarczyć mi całe sterty egzotycznych materiałów źródłowych. Dziękuję ci, Steven, za nauczenie mnie, że nie ma sensu czekać na rzeczy, które ledwo majaczą na horyzoncie, i za wiarę, że duch przygody zazwyczaj wystarczy.

KSIĘGA I GENESIS

I błogosławi! im Bóg i rzeki: Rośćcie i mnóżcie się, i napełniajcie ziemię, a czyńcie ją sobie poddaną: i panujcie nad rybami morskiemi, i nadptastwem powietrznem, i nade wszemi zwierzęty, które się ruchają na ziemi.

Genesis 1,28*

Orleanna Price

Sanderling Island, Georgia 

Wyobraź sobie ruinę tak dziwną, że nie mogła się nigdy wydarzyć.

Najpierw przedstaw sobie las. Chcę, żebyś była jego sumieniem, oczami na drzewach. Drzewa to słupy śliskiej, moręgowatej kory, podobne do muskularnych, przerośniętych ponad wszelką miarę zwierząt. Każda przestrzeń pulsuje życiem: delikatne, jadowite ropuchy pomalowane w szkieletowate barwy wojenne, sczepione w kopulacji, wydzielają swe cenne jajka na ociekające

* Jeżeli nie zaznaczono inaczej, cytaty biblijne wg: Biblia to jest Księgi Starego i Nowego Testamentu, z łacińskiego na język polski przełożone przez ks. D. Jakóba Wujka, Brytyjskie i Zagraniczne Towarzystwo Biblijne, Warszawa 1950. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).

liście. Liany duszą swych bliskich w wiecznej walce o światło słoneczne. Oddech małp. Ślizg brzucha węża na gałęzi. Maszerująca gęsiego armia mrówek wygryza z mamuciego drzewa jednakowe okruchy i wlecze w ciemności do swej żarłocznej królowej. W odpowiedzi chór młodych pędów wyciąga szyje ze spróchniałych pniaków drzew, wysysa życie ze śmierci. Ten las zjada sam siebie i żyje wiecznie.

Ścieżką w dole idą gęsiego kobieta i cztery dziewczynki, wszystkie w szmizjerkach. Widziane z góry są bladymi, skazanymi na pożarcie pąkami, budzącymi nieodparte współczucie. Bądź ostrożna. Później zdecydujesz, na ile współczucia zasługują. Zwłaszcza matka — spójrz, jak je prowadzi, bladooka, stanowcza. Ciemne włosy ma przewiązane potarganą chustką z koronki, a krzywiznę jej żuchwy rozświetlają kolczyki ze sztucznych pereł, jakby te reflektory z innego świata mogły pokazać drogę. Córki maszerują za nią, cztery dziewczynki wciśnięte w ciała naprężone jak cięciwy, gotowe wystrzelić z siebie kobiecym sercem każde na innej drodze do chwały lub potępienia. Nawet teraz wypierają się pokrewieństwa jak koty w worku: w środku dwie blondynki —

jedna niska i gwałtowna, druga wysoka i władcza — na zewnątrz po jednej brunetce-bliźniaczce, bliźniaczka na czele rwie wygłodniałym krokiem do przodu, a ta zamykająca tyły zamiata ziemię rytmicznym utykaniem. Jednak dosyć sprawnie przeskakują cuchnąco zgniłe pnie, które upadły w poprzek ścieżki. Matka z wdziękiem rozgarnia ręką kolejne zasłony pajęczyn. Wygląda, jakby dyrygowała orkiestrą symfoniczną. Po ich przejściu zasłony zamykają się. Pająki powracają do swych morderczych praktyk.

Nad brzegiem strumienia matka rozdaje mało wymyślny prowiant, który składa się ze zbitego w gęstą masę, kruszącego się chleba z odrobiną rozgniecionych orzechów arachidowych i plasterków gorzkiej figi rajskiej. Po miesiącach życia w umiarkowanym głodzie dzieci nie pamiętają już o tym, żeby narzekać na jedzenie. Połykają w milczeniu, strzepują okruszki i dają się unieść nurtowi w dół strumienia, żeby popływać w bardziej

wartkiej wodzie. Matka zostaje sama w zagajniku olbrzymich drzew koło rozlewiska. To miejsce jest dla niej równie znajome jak salon w domu życia, o jakim nigdy nie śniła. Odpoczywa niepewnie w ciszy, patrzy, jak mrówki kłębią się czarno wokół okruszków lunchu, który już na początku wydawał się niewyobrażalnie skąpy. Zawsze jest ktoś bardziej głodny niż jej własne dzieci. Matka podwija sukienkę pod nogi i ogląda swe biedne, nieopierzone stopy leżące w trawiastym gnieździe na skraju wody — dwa ptaki, które nie są w stanie stamtąd odfrunąć, uciec od nadchodzącej—ma tego świadomość—katastrofy. Może stracić wszystko: siebie, a co gorsza, swoje dzieci. A co najgorsze: ciebie, jej jedyny sekret. Jej ulubieńca. Czy jakakolwiek matka potrafiłaby żyć, czując się winna?

Jest nieludzko sama. A potem, nagle, przestaje być sama. Po drugiej stronie wody stoi piękne zwierzę. Podnoszą wzrok znad swego życia, kobieta i zwierzę, zdumione, że znajdują się w tym samym miejscu. Zwierz zastyga, nasłuchuje uszami z czarnymi czubkami. Grzbiet, purpurowobrązowy w przytłumionym świetle, opada w dół od łagodnego wzgórka karku. Cienie lasu kładą się liniami na bokach prążkowanych w białe pasy. Sztywne przednie łapy są rozstawione na boki jak szczudła, ponieważ zwierz został złapany w chwili sięgania w dół po wodę. Nie zdejmując z niej oczu, szarpie nieznacznie kolanem, potem karkiem, gdzie dokucza mu mucha. Wreszcie przezwycięża zaskoczenie, odwraca wzrok, pije. Matka czuje dotyk jego długiego, zwiniętego w trąbkę języka na skórze wody, jakby zwierz pił jej z ręki. Głowa trochę podskakuje, a razem z nią małe, aksamitne rogi, od tyłu białe jak młode liście.

To trwało zaledwie chwilę, cokolwiek to było. Jeden wstrzymany oddech? Popołudnie mrówki? To było krótkie, tyle mogę powiedzieć na pewno, bo chociaż minęło wiele lat, odkąd moje dzieci rządziły moim życiem, matka pamięta, ile trwały okresy ciszy. Nigdy nie miałam więcej niż pięć minut niezmąconego spokoju. Oczywiście to ja byłam tą kobietą nad brzegiem strumienia. Orleanna Price, baptystka po mężu, matka dzieci żyjących

i nieżyjących. Tylko ten jeden raz samiec okapi przyszedł nad strumień i tylko ja go widziałam.

Nazwę tego, co widziałam, poznałam dopiero parę lat później w Atlancie, kiedy na jakiś czas zagrzebałam się w bibliotece publicznej, sądząc, że każde pęknięcie na duszy można zalepić za pomocą książki. Przeczytałam, że samiec okapi jest mniejszy od samicy i bardziej płochliwy oraz że ponad to niewiele o nich wiadomo. Przez setki lat w dolinie rzeki Kongo ludzie mówili o tym pięknym, dziwnym zwierzęciu. Kiedy usłyszeli o nich europejscy odkrywcy, uznali je za mityczne: jednorożec. Jeszcze jedna bajka, która wyszła z mrocznej krainy zatrutych strzał i przekłutych kośćmi warg. Potem, w latach dwudziestych XX stulecia, kiedy w innych stronach świata mężczyźni zrobili sobie przerwę w wojowaniu, żeby udoskonalić samolot i samochód, wzrok białego człowieka nareszcie spoczął na okapi. Wyobrażam go sobie, jak szpieguje tego zwierza przez lornetkę, bierze go na muszkę, jakby należał do niego. Cała ich rodzina mieszka obecnie w nowojorskim Muzeum Historii Naturalnej, martwa i wypchana, z powściągliwymi szklanymi oczami. Nauka uznała zatem okapi za realnie istniejące zwierzę. Tylko tyle, realnie istniejące, nie mityczne. Taka koniowata gazela, spokrewniona z żyrafą.

Ale przecież ja nie jestem taka głupia, i ty też. Te szklane muzealne spojrzenia nie mają nic wspólnego z tobą, moim nie oswojonym ulubionym dzieckiem, tak dzikim jak dzień jest długi. Twoje jasne oczy patrzą na mnie nieustannie, w imieniu żywych i umarłych. Więc zajmij miejsce. Spójrz na to, co się wydarzyło z każdej strony i rozważ wszystkie inne drogi, jakimi to mogło się potoczyć. Wyobraź sobie nawet, że Afryka nie została podbita. Wyobraź sobie tych pierwszych portugalskich poszukiwaczy przygód, którzy zbliżają do wybrzeża, lustrują skraj dżungli swymi mosiężnymi lunetami. Wyobraź sobie, że zstąpił na nich cud zgrozy lub czci, skutkiem czego opuścili lunety, odwrócili się, przebrasowali żagle, odpłynęli. Wyobraź sobie, że wszyscy, którzy przybyli później, postąpili tak samo. Jaka byłaby dzisiaj Afryka? Wszystko, co przychodzi mi do głowy, to owo inne okapi, to, w które niegdyś wierzyli. Jednorożec, który potrafił spojrzeć ci w oczy.

Roku pańskiego 1960 małpa pędziła przez przestrzeń kosmiczną w amerykańskiej rakiecie, młodzieniec nazwiskiem Kennedy wysadził z siodła paternalistycznego generała, na którego mówiono Ike, a cały świat obracał się wokół osi zwanej Kongiem. Małpa szybowała w górze, a w bardziej przyziemnych sferach mężczyźni targowali się za zamkniętymi drzwiami o skarb Konga. Lecz ja tam byłam. Na samym czubku tej szpilki.

Wyrzuciły mnie tam fale pewności siebie mego męża i przybój potrzeb moich dzieci. Taki miałam pretekst, choć żadne z nich mnie aż tak bardzo nie potrzebowało. Moje pierworodne i mała od początku próbowały zrzucić mnie z siebie jak zbędną skorupę, a bliźniaczki urodziły się z darem przenikliwego wewnętrznego widzenia, które pozwalało im patrzeć wskroś mnie na bardziej interesujące rzeczy. A mój mąż, cóż, strzeż nas, Panie Boże, przed baptystowskimi pastorami. Wyszłam za mężczyznę, który chyba nie był w stanie mnie kochać. Zaszkodziłoby to jego umiłowaniu całej ludzkości. Pozostałam jego żoną, ponieważ była to jedyna rzecz, którą potrafiłam robić każdego dnia. Moje córki mawiały: „Widzisz, mamo, nie miałaś swojego własnego życia".

Bzdura. Ma się tylko swoje własne życie.

Widziałam rzeczy, o których nigdy się nie dowiedzą. Widziałam rodzinę ptaków tkaczy, która przez wiele miesięcy budowała gniazdo, aż wreszcie stało się ono taką monstrualną kupą patyków, potomstwa i nonsensu, że całe drzewo runęło z hukiem pod jego ciężarem. Nigdy nie powiedziałam o tym mężowi ani dzieciom. Tak więc sama widzisz. Mam swoją historię, która na starość coraz bardziej mi ciąży. Teraz, kiedy każda zmiana pogody świszczy bólem w moich kościach, wiercę się w łóżku, a wspomnienia wzlatują z bzykiem jak muchy z padliny. Chciałabym się ich pozbyć, lecz robię to ostrożnie, wybieram, które można bezpiecznie ekshumować. Chcę, żebyś uznała mnie za niewinną. Tak samo mocno, jak tęskniłam za twoim małym, odeszłym ciałkiem, teraz chcę, żebyś przestała głaskać mnie wewnątrz ramion opuszkami palców. Przestań szeptać. Twoja ocena będzie dla mnie wyrokiem życia lub śmierci, ale najpierw pozwól mi powiedzieć, kim jestem. Pozwól mi powiedzieć, że Afryka i ja przezjakiś czas dotrzymywałyśmy sobie towarzystwa, a potem nasze drogi się rozeszły, jakbyśmy obie żyły w nieudanych związkach. Albo inaczej, powiedzmy, że zaraziłam się Afryką jak rzadką chorobą, z której nie do końca wyzdrowiałam. Może nawet wyznam, że cwałowałam z jeźdźcami apokalipsy, lecz wciąż się upieram, że byłam tylko zniewolonym świadkiem. Czym jest żona zdobywcy, jeśli nie samym podbojem? A skoro już o tym mowa, to kim jest on sam? Kiedy jedzie pokonać nietknięte plemiona, nie uważasz, że one padają na ziemię z pożądania przed tymi błękitnymi jak niebo oczami? Że pragną tych koni, tych strzelb? Tak właśnie odkrzykujemy historii, zawsze, zawsze. Nie byłam sama, zbrodnie popełniano we wszystkich zakątkach kontynentu, a ja miałam swoje gęby do wykarmienia. Nie wiedziałam. Nie miałam swojego własnego życia.

Ty powiesz, że miałam. Powiesz, że przeszłam przez Afrykę z rękami nie skutymi kajdanami, a teraz jestem jeszcze jedną duszą, która chodzi na wolności w białej skórze, nosi jakieś włókno ukradzionych dóbr: bawełnę lub diament, a przynajmniej wolność, dostatek. Niektórzy z nas wiedzą, jak doszliśmy do fortuny, a niektórzy nie wiedzą, ale i tak wszyscy ją nosimy. Jest tylko jedno pytanie, które warto teraz zadać: jak zamierzamy z tym żyć?

Znam ludzi i ich sposoby myślenia. Większość z nich przemknie od kołyski do grobu z sumieniem czystym jak śnieg. Łatwo jest wytykać palcem innych ludzi, wygodnie dla nas nieżywych, zaczynając od tych, którzy jako pierwsi kopali łopatami błoto nad brzegami rzek, żeby poczuć zapach źródła. Weźmy „doktora Livingstone'a, jak tuszę" — czyż nie był z niego łajdak? On i wszyscy wyzyskiwacze, którzy później porzucili Afrykę tak jak mąż porzuca żonę, zostawiają ją z nagim ciałem zwiniętym dokoła wyeksploatowanej kopalni jej łona. Znam ludzi. Większość z nich nie ma realistycznego wyobrażenia o cenie czystego jak śnieg sumienia.

Nie różniłabym się od innych, gdybym nie opłaciła mojego skromnego udziału krwią. Bezmyślnie deptałam Afrykę, maszerując od natchnionych przez Boga początków naszej rodziny aż po nasz straszny koniec. Uważam, że pomiędzy początkiem a końcem, pośród tych wszystkich parujących nocy i ciemno zabarwionych dni, pachnących ziemią, było jakieś solidne jądro nauki. Czasem prawie potrafię ją sformułować. Gdybym potrafiła, rzuciłabym ją innym, niestety, chyba ze szkodą dla ich spokoju ducha. Zwaliłabym tę straszną historię z ramion, rozpłaszczyła, naszkicowała nasze zbrodnie jak nieudany plan bitwy i sypnęła tym w twarz moim bliźnim, którzy już mają mnie dosyć. Ale Afryka przesuwa mi się pod rękami, nie chcąc uczestniczyć w nieudanych związkach. Odmawia jakiegokolwiek przyporządkowania, chce być tylko sobą: ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin