Ally Condie - Dobrani.rtf

(1491 KB) Pobierz

 

DOBRANI

ALLy condIe

 

ROZDZIAŁ

Teraz, gdy nauczyłam się już latać, w którą stronę powinnam pofrunąć? Moje skrzydła nie są białe ani pie­rzaste: są zielone, utkane z zielonego jedwabiu, który drży na wietrze i wydyma się, gdy frunę - najpierw po okręgu, potem w linii prostej, a w końcu śladem figur mojego własnego pomysłu. Nie lękam się czerni nocy za moimi plecami ani gwiazd, które świecą przede mną.

Uśmiecham się do siebie, rozbawiona tymi naiw­nymi marzeniami. Ludzie nie potrafią latać, choć przed Społeczeństwem istniały mity o istotach, które potrafiły to robić. Widziałam je kiedyś na obrazie. Białe skrzydła, błękitne niebo, złote koła nad ich głowami, oczy skierowane ku górze, w wyrazie zaskoczenia, jakby nie mogły uwierzyć, że to dzieje się naprawdę, że ich stopy nie dotykają ziemi.

Te opowieści nie są prawdziwe. Wiem o tym. Ale dzi­siejszego wieczoru łatwo o tym zapomnieć. Napowietrzna kolejka sunie przez rozgwieżdżone niebo tak gładko, a moje serce bije tak szybko, że czuję się, jakbym lada moment rzeczywiście miała ulecieć w noc.

-              Co cię tak cieszy? - pyta Xander, gdy wygładzam z uśmiechem swoją zieloną jedwabną suknię.

-              Wszystko - odpowiadam zgodnie z prawdą. Tak długo czekałam na tę chwilę: na mój Bankiet Doboru. Właśnie tu zobaczę po raz pierwszy twarz chłopca, który będzie moim Wybrankiem. Po raz pierwszy usłyszę jego imię.

Nie mogę się doczekać. Podróż trwa w nieskończoność, choć kolejka jedzie naprawdę szybko. Sunie przez noc, a jej jednostajny szum stanowi tło dla przytłumionych głosów moich rodziców i miarowych uderzeń mojego serca.

Być może Xander także słyszy bicie mojego serca, bo pyta:

-              Denerwujesz się?

Starszy brat Xandera, który siedzi obok niego, zaczy­na opowiadać mojej mamie o swoim Bankiecie Doboru. Niedługo Xander i ja będziemy mogli snuć własne opo­wieści.

-              Nie - odpowiadam. Ale Xander jest moim najlep­szym przyjacielem. Zna mnie aż za dobrze.

-              Kłamiesz - droczy się ze mną. - Widzę, że się dener­wujesz.

-              A ty nie?

-              Nie. Jestem gotowy - mówi bez cienia wahania, a ja mu wierzę. Xander należy do ludzi, którzy dobrze wiedzą, czego chcą.

-              Nie przejmuj się tym, Cassio - dodaje łagodniejszym tonem. - Prawie dziewięćdziesiąt trzy procent ludzi, któ­rzy biorą udział w Bankiecie Doboru, przejawia jakieś oznaki zdenerwowania.

-              Nauczyłeś się na pamięć wszystkich danych z ofi­cjalnych materiałów Doboru?

-              Prawie - odpowiada Xander, uśmiechając się szero­ko. Rozkłada ręce, jakby chciał powiedzieć: „A czego się spodziewałaś?”.

Ten gest mnie rozbawia, a poza tym ja też zapamięta­łam wszystkie dane. To przychodzi samo, kiedy czytasz te materiały tak wiele razy, kiedy ta decyzja jest aż tak ważna.

-              Więc należysz do mniejszości - mówię. - Do tych siedmiu procent, które w ogóle nie okazują zdenerwo­wania.

-              Oczywiście - zgadza się ze mną.

-              A skąd wiedziałeś, że ja się denerwuję?

-              Bo ciągle otwierasz i zamykasz to. - Xander wska­zuje na złoty przedmiot w moich dłoniach. - Nie wiedzia­łem, że masz artefakt.

Skarby z przeszłości to rzadkość. Choć każdy z człon­ków Społeczeństwa może mieć jeden artefakt, trudno je zdobyć, chyba że ktoś miał przodków, którzy zadali sobie ten trud i przekazywali taki przedmiot z pokolenia na pokolenie.

-              Bo nie miałam, dostałam go zaledwie kilka godzin temu - wyjaśniam. - Dziadek dał mi go na urodziny. Należał do jego matki.

-              Jak to się nazywa? - pyta Xander.

-              Puderniczka - odpowiadam. Podoba mi się ten przedmiot. Jest drobny jak ja. Podoba mi się też jego nazwa, wydaje się delikatna i zgrabna.

-              Co oznaczają te inicjały i cyfry?

-              Nie wiem. - Przesuwam palcem po literach ACM i liczbie 1940, wygrawerowanych na złotej powierzch­ni. - Ale spójrz na to - mówię, otwierając puderniczkę i pokazując mu jej wnętrze: małe lusterko z prawdziwego szkła i niewielkie zagłębienie w miejscu, gdzie znajdo­wał się puder do twarzy, jak wyjaśnił mi dziadek. Teraz przechowuję tam trzy tabletki, które każdy z nas nosi ze sobą - zieloną, niebieską i czerwoną.

-              Sprytne - kiwa głową Xander. Wyciąga przed siebie ręce, a ja zauważam, że i on ma artefakt - parę lśniących platynowych spinek do mankietów - Tata mi je pożyczył, ale nie da się do nich niczego schować. Są całkowicie bezużyteczne.

-              Ale ładnie wyglądają.

Spoglądam nieco wyżej, na twarz Xandera, na jego białą koszulę, jasnoniebieskie oczy i blond włosy, które kontrastują z ciemnym garniturem. Zawsze był przy­stojny, nawet jako dziecko, ale nigdy nie widziałam go w tak eleganckim stroju. W porównaniu z dziewczynami chłopcy nie mają zbyt wielkiego wyboru ubrań. Wszystkie garnitury wyglądają podobnie. Mogą jednak wybrać kolor koszuli i fularu, a materiał jest znacznie lepszej jakości niż ten, z którego wykonane są powszednie ubrania.

-              Ty też ładnie wyglądasz.

Dziewczyna, która się dowie, że to właśnie Xander jest jej Wybrankiem, będzie zachwycona.

-              Ładnie? - powtarza Xander, unosząc brwi. - Tylko tyle?

-              Xander... - mówi jego mama, z wyrzutem i rozba­wieniem jednocześnie.

-              Ty wyglądasz pięknie - dodaje Xander, a ja czer­wienię się lekko, choć znam go od zawsze. Rzeczywiście czuję się piękna w tej sukni, zielonej, powiewnej i rozło­żystej. Delikatny dotyk jedwabiu, tak nowy i niezwykły, sprawia, że wydaję się sobie lekka i pełna gracji.

Mama i tata, którzy siedzą obok mnie, wstrzymują oddech, gdy za oknem pojawia się Ratusz, podświetlony bielą i błękitem, co oznacza, że w jego wnętrzu odbywa się jakaś uroczystość. Nie widzę marmurowych scho­dów przed budynkiem, ale wiem, że będą wypolerowane i lśniące. Całe życie czekałam na to, by wejść na te czy­

ste marmurowe schody, by przejść przez drzwi Ratusza, który widziałam wiele razy z oddali, ale nigdy jeszcze od wewnątrz.

Mam ochotę otworzyć puderniczkę i przejrzeć się w lusterku, sprawdzić, czy dobrze wyglądam. Nie chcę jednak, aby wszyscy pomyśleli, że jestem próżna, zer­kam więc tylko na swoje odbicie w złotej powierzchni pudełeczka.

Zaokrąglona pokrywka puderniczki zniekształca nieco twarz, ale to wciąż ja. Moje zielone oczy. Moje miedziane włosy, które w pozłacanej powierzchni wydają się bardziej złote niż w rzeczywistości. Mój prosty mały nos. Mój podbródek z niewielkim dołeczkiem, niemal identyczny jak podbródek mojego dziadka. Wszystkie zewnętrzne cechy, które czynią ze mnie siedemnastoletnią Cassię Marię Reyes.

Obracam puderniczkę w dłoniach, patrzę, jak idealnie dopasowane są obie jej części. Moje życie wydaje się równie doskonale poukładane, o czym świadczy choćby fakt, że jestem dziś w tym miejscu. Ponieważ urodzi­łam się piętnastego, a więc w dniu, w którym co mie­siąc urządzany jest Bankiet, zawsze miałam nadzieję, że zostanę Dobrana dokładnie w rocznicę urodzin, wiedziałam jednak, że to prawie niemożliwe. Możesz zostać wezwana na Bankiet w dowolnym mfesiącu roku, począwszy od dnia, w którym skończysz siedemnaście lat. Kiedy dwa tygodnie temu otrzymałam wiadomość, że rzeczywiście zostanę Dobrana w swoje urodziny, ujrzałam oczami wyobraźni, jak wszystkie elementy układanki wsuwają się na swoje miejsce, jak spełniają się moje marzenia.

Bo choć mój Dobór nie spóźnił się ani o dobę, w pew­nym sensie czekałam na to przez całe życie.

-              Cassio - mówi mama, uśmiechając się do mnie.

Podnoszę na nią wzrok, zaskoczona. Moi rodzice

wstają z miejsc i szykują się do wyjścia. Xander rów­nież wstaje i poprawia rękawy. Słyszę, jak bierze głęboki oddech, i uśmiecham się do siebie. Może jednak jest trochę zdenerwowany.

-              No to chodźmy - mówi do mnie. Jego łagodny uśmiech koi moje nerwy. Cieszę się, że wezwano nas tego samego miesiąca. Przeżyliśmy razem niemal całe dzieciństwo, wypadałoby więc, byśmy także wspólnie je zakończyli.

Odpowiadam mu uśmiechem i przekazuję najlepsze pozdrowienie, jakie zna nasze Społeczeństwo:

-              Życzę ci optymalnych rezultatów.

-              I ja tobie, Cassio - odpowiada Xander.

Kiedy wychodzimy z kolejki i ruszamy w stronę Ratusza, rodzice biorą mnie pod ręce. Jak zawsze czuję ich miłość.

Dziś jest nas tylko troje. Bram, mój brat, nie może uczestniczyć w Bankiecie Doboru, bo nie skończył jeszcze siedemnastu lat, jest za młody. Pierwszy Bankiet, w którym bierzesz udział, to zawsze twój własny. Ja jednak będę mogła pójść na Bankiet Brama, bo jestem od niego starsza. Uśmiecham się do siebie, rozmyślając o tym, jak będzie wyglądała Wybranka Brama. Dowiem się za siedem lat.

Ale dzisiejszy wieczór należy do mnie.

Nietrudno odróżnić tych, którzy będą dziś Dobrani, od pozostałych: po pierwsze jesteśmy młodsi, a po dru­gie dosłownie unosimy się nad ziemią, ubrani w piękne suknie i dopasowane garnitury, podczas gdy nasi rodzice i starsze rodzeństwo chodzą w strojach powszednich, stanowią jednolite tło, na którym rozkwitamy niczym

różnobarwne kwiaty. Funkcjonariusze Miejscy uśmie­chają się do nas z dumą, a ja nie posiadam się z radości, gdy wchodzimy do Rotundy.

Oprócz Xandera, który macha mi ręką na pożegna­nie i przechodzi do swojego miejsca, dostrzegam w sali jeszcze jedną znajomą osobę, dziewczynę o imieniu Lea. Wybrała jasnoczerwoną suknię. To dobra decyzja, bo Lea jest tak piękna, że po prostu powinna jakoś wyróżnić się z tłumu. Wygląda jednak na zdenerwowaną, wciąż obraca w dłoniach swój artefakt, czerwoną bransoletkę wysadza­ną kamieniami. Jestem nieco zaskoczona jej obecnością. Sądziłam dotąd, że jest Singielką.

-              Spójrz tylko na tę porcelanę - mówi mój ojciec, gdy odnajdujemy nasze miejsca przy stole. - Przypomina mi te naczynia z Wedgwood, które znaleźliśmy w zeszłym roku...

Mama spogląda na mnie i przewraca wymownie oczami. Nawet na Bankiecie Doboru tato nie potrafi się powstrzymać od tego rodzaju uwag. Całymi miesiąca­mi pracuje w starych dzielnicach, które po odnowieniu stają się nowymi Gminami i służą całemu Społeczeństwu. Przegląda pozostałości społeczeństwa, które żyło w prze­szłości nie tak bardzo odległej, jakby się wydawało. Obecnie zajmuje się szczególnie interesującym projek­tem, Renowacją starej biblioteki. Oddziela rzeczy, które Społeczeństwo uznaje za wartościowe, od tych, które nie mają większej wartości.

Chwilę potem omal nie parskam śmiechem, bo tym razem to moja mama nie może się powstrzymać i spoglą­da z zachwytem na kwiaty - pracuje w Arboretum, więc rośliny to jej obszar zainteresowań.

-              Och, Cassio, spójrz tylko na te bukiety. To lilie.

-              Podekscytowana mama ściska moją dłoń.

-              Proszę usiąść - mówi Funkcjonariuszka stojąca na podwyższeniu. - Wkrótce podamy kolację.

Wszyscy w pośpiechu zajmują swoje miejsca. Choć kwiaty i porcelana budzą nasz zachwyt i choć przyszli­śmy tutaj dla naszych Wybranków, nie możemy się też doczekać jedzenia.

-              Powiadają, że nie warto podawać tej kolacji Dobieranym, bo i tak wszystko się marnuje - zauważa z uśmiechem zażywny mężczyzna, który siedzi naprze­ciwko nas. - Są tak zdenerwowani, że w ogóle nie doty­kają jedzenia.

To prawda, dziewczyna w różowej sukience, która usiadła kilka miejsc dalej, tylko wpatruje się w swój talerz i nawet nie sięga po sztućce.

Ja nie mam jednak tego problemu. Choć się nie opy­cham, próbuję wszystkiego po trochu - pieczonych warzyw, pikantnego mięsa, kruchej zieleniny, kremowego sera i świeżego, jeszcze ciepłego pieczywa. Ten posiłek przypomina taniec, jakby był to nie tylko bankiet, ale i bal. Kelnerzy z wprawą i wdziękiem podsuwają nam kolejne tace; jedzenie wygląda niemal równie pięknie jak my. Podnosimy białe serwetki, srebrne widelce i lśniące kryształowe puchary w jednym rytmie, jakbyśmy poru­szali się w takt muzyki.

Mój tata uśmiecha się, rozradowany, gdy pod koniec posiłku kelner podaje każdemu z nas kawałek czekola­dowego ciasta z bitą śmietaną.

-              Cudownie - szepcze tak cicho, że słyszymy go tylko ja i mama.

Mama śmieje się pod nosem, droczy się z nim, a tata bierze ją za rękę.

Rozumiem ich entuzjazm, gdy zjadam kawałek ciasta, które ma intensywny, a zarazem delikatny smak, jest

ciemne i aromatyczne. To najlepsza rzecz, jaką jadłam od tradycyjnej kolacji w dniu Zimowego Święta, wiele miesięcy temu. Żałuję, że Bram nie może go spróbować, przez moment zastanawiam się, czy nie zabrać dla niego chociaż kawałka. Nie mam go jednak jak przenieść. Nie zmieściłby się w mojej puderniczce. Nie schowam go też w torebce mamy, nawet gdyby się zgodziła, a wiem, że tego nie zrobi. Moja mama nie łamie zasad.

Nie mogę odłożyć nic na później. Zjem je teraz albo nigdy.

Wkładam właśnie ostatni kawałek do ust, gdy prowa­dząca mówi:

-              Zaczynamy prezentację Wybranków.

Przełykam szybko, zaskoczona. Na moment ogarnia

mnie irracjonalna złość: nie zdążyłam nacieszyć się ostat­nim kawałkiem ciasta.

-              Lea Abbey.

Lea wstaje, nerwowo obraca w palcach bransolet­kę, wyczekuje niecierpliwie, aż na ekranie pojawi się twarz jej Wybranka. Stara się jednak trzymać ręce nisko, by chłopiec z innego Miasta widział tylko piękną jasno­włosą dziewczynę, a nie jej dłonie zaciśnięte nerwowo na artefakcie.

To zadziwiające, jak mocno trzymamy się fragmentów przeszłości, czekając na przyszłość.

Oczywiście Dobór odbywa się zgodnie z ustalonym od lat schematem. Sale Ratuszów w całym kraju wypeł­nione są ludźmi, spiker ogłasza nazwiska kolejnych par, ułożonych w porządku alfabetycznym według nazwisk dziewcząt. Trochę szkoda mi chłopców, którzy nie mają pojęcia, kiedy zostanie wywołane ich nazwisko, kiedy będą musieli wstać, pokazać się dziewczętom w innym

Ratuszu i przyjąć je jako swoje Wybranki. Ponieważ moje nazwisko brzmi Reyes, zostanę wywołana wśród ostat­nich.

Na ekranie ukazuje się twarz chłopca, przystojnego blondyna. Uśmiecha się, widząc na swoim ekranie Leę, ona również odpowiada mu uśmiechem.

-              Joseph Peterson - ogłasza prowadząca. - Leo Abbey, zostałaś Dobrana do Josepha Petersona.

Kobieta, która przewodniczy Bankietowi, przynosi Lei małe srebrne pudełko. Joseph Peterson, wciąż widoczny na monitorze, dostaje takie samo. Lea siada i spogląda tęsknie na pudełko, jakby chciała je natychmiast otwo­rzyć. Nie dziwię się jej. W środku jest mikrokarta z infor­macjami o jej Wybranku. Wszyscy je dostajemy. Później w tych samych pudełkach otrzymamy obrączki potrzebne do zawarcia Kontraktu Małżeńskiego.

Na ekranie pojawia się plansza. Chłopiec i dziew­czyna uśmiechają się do siebie, w tle widać roziskrzone światła, stoi tam też Funkcjonariusz w białym płaszczu. Choć Społeczeństwo stara się, by Dobór przebiegał jak najsprawniej, od czasu do czasu zwykły obraz zastępuje ten właśnie widoczek, co oznacza, że gdzieś dzieje się coś ważnego, a my musimy poczekać. Dobór to bardzo skomplikowana procedura - przywodzi mi na myśl kroki tańców, które dawno temu wykonywali ludzie. Ten taniec ułożony jest jednak w całości przez Społeczeństwo.

W końcu obraz uśmiechniętej pary znika.

Prowadzący wywołuje kolejne nazwisko, następna dziewczyna wstaje ze swojego miejsca.

Wkrótce coraz więcej uczestników Bankietu ma już srebrne pudełka. Niektórzy kładą je przed sobą, na białym obrusie, większość jednak trzyma je mocno, jakby bała się wypuścić z rąk przyszłość, dopiero co podarowaną.

Nie widzę żadnej innej dziewczyny w zielonej sukni. Nie przeszkadza mi to. Właściwie cieszę się, że tego jed­nego wieczoru nie wyglądam jak wszyscy pozostali.

Czekam, ściskając w jednej dłoni puderniczkę, a w dru­giej rękę mamy. Jej dłoń jest spocona. Po raz pierwszy uświadamiam sobie, że moi rodzice także się denerwują.

-              Cassia Maria Reyes.

Nadeszła moja kolej.

Puszczam dłoń mamy, wstaję i odwracam się do ekra­nu. Czuję, jak wali mi serce, mam ochotę zaciskać ner­wowo ręce, jak robiła to Lea, ale stoję w całkowitym bezruchu, z dumnie uniesioną brodą i wzrokiem wbi­tym w ekran. Chcę, by dziewczyna, którą mój Wybranek zobaczy na ekranie w jakimś innym Ratuszu, wydawała się piękna, spokojna i pewna siebie, by był to najlepszy wizerunek Cassii Marii Reyes, jaki mogę mu zaprezen­tować.

Lecz nic się nie dzieje.

Stoję i patrzę na ekran. W miarę jak upływają kolej­ne sekundy, coraz trudniej zachować mi spokój, coraz trudniej wciąż się uśmiechać. Ludzie dokoła zaczynają szeptać między sobą. Kątem oka widzę, że mama wyciąga do mnie rękę, potem ją jednak cofa.

Dziewczyna w zielonej sukni stoi i czeka, serce wali jej jak młot. To ja.

Ekran wciąż jest ciemny.

To może oznaczać tylko jedno.

ROZDZIAŁ 2

Szepty narastają, unoszą się wokół mnie niczym ptaki bijące skrzydłami pod kopułą Ratusza.

-              Twój Wybranek jest dziś tutaj - mówi prowadząca z uśmiechem. Ludzie dokoła także się uśmiechają, mówią coraz głośniej i śmielej. Nasze Społeczeństwo jest tak wielkie, a Miasta tak liczne, że prawdopodobieństwo znalezienia idealnego’Wybranka w tej samej miejscowości jest bardzo małe. Minęło już wiele lat, odkąd zdarzyło się coś podobnego.

Te myśli kłębią się w mojej głowie, zamykam na moment oczy, gdy uświadamiam sobie, co to oznacza, nie w teorii, lecz dla mnie, dla dziewczyny w zielonej sukni. „Mogę znać swojego Wybranka”. Być może to ktoś, kto chodzi ze mną do tej samej Drugiej Szkoły, ktoś, kogo widuję codziennie, ktoś...

-              Xander Thomas Carrow.

Xander wstaje ze swojego miejsca. Między nami roz­ciąga się morze zaciekawionych twarzy, białych obrusów, lśniących ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin