Angel Wagenstein - Pięcioksiąg Izaaka.docx

(254 KB) Pobierz

Angel Wagenstein

PIĘCIOKSIĄG IZAAKA

Opowieść o żywocie Izaaka Jakuba Blumenfelda,
który przeżył dwie wojny światowe,
trzy obozy koncentracyjne
i był obywatelem pięciu ojczyzn

Tłumaczyła

Kamelia Mincheva-Gospodarek


Gdyby Bóg miał u siebie okna, to już dawno by w nich szyby potłuczono.

ZAMIAST PRZEDMOWY

Oprócz tytułu tego, za przeproszeniem, dzieła – ponieważ nie jest ono niczym więcej aniżeli rzetelnym zapisem cudzych wspomnień i osądów – nie dodałem nic od siebie, dlatego, że jakakolwiek moja ingerencja w narrację byłaby jak wlanie litra octu do beczki dobrego wina, a każde dodatkowe upiększenie jak szczypta zakwasu i soli, które jedynie mogą zbezcześcić świętość paschalnego chleba. Wszystko, co przeczytasz dalej, mój drogi i nieznany czytelniku, także najbardziej nieprawdopodobne zakręty i kapriole w losie Izaaka Blumenfelda, opowiadał mi on sam, początkowo w Klubie Rosyjskim, znanym i prestiżowym lokalu w Sofii, a później w swoim domu wiedeńskim, przy Margarethenstraße 15. Pan Blumenfeld dostarczał pewnemu bułgarskiemu przedsiębiorstwu maszyny do szycia i inne urządzenia do wytwarzania konfekcji, a osobiście mnie odszukał po tym, jak zobaczył w telewizji gdzieś na Zachodzie film o losach Żydów według mojego scenariusza. Dziękuję losowi za to opowiadanie, jako że obdarzył mnie jeszcze jedną przyjaźnią, bo czymże innym można obdarzyć człowieka, jeśli nie przyjaźnią, miłością lub mądrością?

Dziękuję także i samemu Izaakowi Blumenfeldowi, który nie przestał dziwić się wykazanemu przeze mnie zainteresowaniu jego życiem z powodu powierzonych mi ocalałych listów, skąpych pozostałości czegoś przypominającego dzienniki, dokumentów i zdjęć, będących świadectwem znikczemnienia epoki, ale także świadectwem, że na tej planecie nigdy nie brakowało dobrych, wesołych ludzi o mądrych i smutnych oczach. Takie jest na przykład małe zdjęcie Sary Blumenfeld, która wyjechała z dziećmi do źródeł mineralnych, a dojechała nie tam, lecz do komór gazowych Auschwitz. Takimi oczyma patrzy ze zdjęcia odklejonego z jakiegoś dokumentu dobry rabin Szmul Bendawid, takie były prawdopodobnie oczy także wielu innych mieszkańców miasteczka Kołodziec koło Drohobycza – Żydów, Polaków i Ukraińców, którzy pod postacią dymu wywędrowali z krematoryjnych kominów i obecnie pasą białe stada na obłokach, pośród nieskończonych boskich pól niebiańskich. Jest zaświadczenie w języku angielskim z pieczęcią VIII Korpusu 9. Armii Amerykańskiej, wydane Izaakowi Jakubowi Blumenfeldowi dla zapewnienia, że został zwolniony z obozu Flossenbürg (w regionie Górny Palatynat) w Niemczech, i zezwala mu się na wyjazd do Wiednia z amerykańskimi eszelonami wojskowymi. Jest kawałek papieru jako pokwitowanie za zapłacony bagaż, wypełnione fioletowym atramentem i podpieczętowane przez prokuraturę jakucką zaświadczające, że jakiegoś tam obywatela, zwolnionego z obozu w Niżnym Kołymsku w północno-wschodniej Syberii, należy uznać za całkowicie zrehabilitowanego z powodu braku dowodów przestępstwa. Jest też pięć dokumentów, zgodnie z którymi I.J.B. jest kolejno obywatelem austro-węgierskim, obywatelem Rzeczypospolitej, zwanej też Republiką Polską, obywatelem radzieckim, osobą pochodzenia żydowskiego, przebywającą na wschodnich terytoriach Rzeszy, pozbawioną obywatelstwa i wszelkich praw obywatelskich, a w końcu – obywatelem Federalnej Republiki Austrii.

Wpatruję się z miłością i smutkiem w portret tego pulchnego, piegowatego człowieka z wieńcem rudych, nastroszonych włosów wokół łysiny, który zaklinał mnie, bym nie publikował ani stronicy z jego biografii, dopóki on żyje. A oto jest telegram w czarnych obwódkach z Wiednia, czytam go przez filtry łez i daję słowo, że nie przemilczę niczego i niczego nie dodam do nowej Tory, a mówiąc po waszemu, do nowego Pięcioksięgu Izaaka Jakuba Blumenfelda.

Autor dziękuje serdecznie wszystkim znanym i nieznanym twórcom, zbieraczom, układaczom i wydawcom żydowskich kawałów i żartów, dzięki którym moje plemię uczyniło śmiech tarczą obronną, źródłem odwagi i dobrego samopoczucia podczas najtragiczniejszych chwil swego istnienia!

IZAAKOWE SŁOWO WSTĘPNE

List do rabina Szmula Bendawida

Grüss Gott! Cześć, Panie i Panowie! Zdrawstwujtie towariszczi! Szalom Alejchem! Innymi słowy – pokój wam i waszym domom. Jeśli mnie pytasz, jak się czuję, odpowiem Ci szczerze: chwała Bogu, doskonale, gdyż mogłoby być jeszcze gorzej. Me nawet gdybyś mnie nie pytał, też bym ci to powiedział – czyś widział Żyda, który przemilczałby to, co raz już zdecydował się powiedzieć?

Nie jestem już młody, siedzę na swoim tarasie w WiedniuWiedeń jest moim cudownym, odwiecznym marzeniempiję kawę ze śmietanką i myślę sobie o epizodach z życia. Naokoło mojej wyłysiałej głowy promieniuje naprzeciwko zachodzącego słońca złocisty wieniec włosów, które kiedyś, o ile pamiętasz, były barwy purpury fenickiej. Jakiś bardziej poetyczny autor upodobniłby je do aureoli świętego, ale ponieważ uważam się za grzesznika, przypadkowo ocalałego z zagłady Sodomy i Gomory, przypominają mi bardziej pierścienie dookoła Saturna. Gdyż czym jest ten pierścień, jeśli nie odłamkami starych światów potłuczonymi jak gliniane garnkiplanety, asteroidy i mity narodowe, starte na proch i popiół „wieczne” prawdy i przewidywania, które okazały się mniej trwałe, a bardziej trujące od starej konserwy rybnej, „rajchy”, które miały przetrwać tysiąc lat, a nie potrafiły policzyć do dwunastu, rozdrobnione imperia, przekształcone w państwa-karzełki, i okrutne oszalałe karły, samoogłaszające się nieśmiertelnymi cesarzami, dyktatorami, ojcami narodów, wielkimi wodzami i prorokami, którzy narobiliby w majtki, gdyby mogli po śmierci przeczytać, co o nich napisano w podręcznikach historii dla szkól podstawowych. Wszystkie te odłamki kręcą się nie tylko dookoła Saturna, ale i wokół mojej głowy, ażebym zrozumiał, że od czasów Nabuchodonozora, gnębiciela Żydów, aż do naszych dni nic się szczególnego nie zmieniło, czyli, jak mówił ów genialny bastard, który podpisywał się zagadkowym imieniem Eklezjastawszystko to marność nad marnościami; to, co było, znów będzie; i co się stało, znów się stanie; widziałem wszystkie sprawy, jakie się dzieją pod słońcem, a wszystko to marność i ściganie wiatru… Tak to powiedział lub jakoś podobnie.

Kiedyś spróbuję Ci opowiedzieć, jak spełniło się pięć moich najdroższych marzeń, o których nieraz rozmawialiśmy. Teraz, u schyłku, wiem, że to niemało, jak na jedno ludzkie życie, dożyć spełnienia swoich pięciu marzeń, za co powinienem był podziękować Bogu i losowi, gdyby sprawy wyglądały nieco inaczej: krępuję się jednak powiedzieć Tobie, że ja w ogóle nie miałem podobnych życzeń. Rzecz w tym, że wszystko wynikało z sytuacji politycznej; ja nigdy nie interesowałem się polityką, a nawet odwrotniepolityka się mną interesowała i głównym jej celem albo, jak wyrażają się działacze państwowi „zadaniem nad zadaniami” lub „głównym priorytetem”, było spełnienie moich, jak oni twierdzą i prawdopodobnie mają rację, najdroższych, żeby tak rzec, historycznych marzeń. Pięć, jak już powiedziałem, zostało spełnionych i pięć jest Ksiąg Mojżeszowych, które bezsprzecznie dają dowód, że moje plemię zostało przez Boga wybrane, a zatem przeznaczone do tego, by się spełniały jego własne marzenia. Stąd wynika, że także ja, marny pyłek tego plemienia lub, jakbyś chciał, mróweczka z naszego rozproszonego mrowiska, mam prawo na własny udział, żeby tak powiedzieć, na procent albo tantiemy z tego towarzystwa wybrańców bożych. Z drugiej zaś strony, gdy pomyślę sobie, co wydarzyło się z Żydami poprzez ten nieskończony różaniec czasu, i jak dodam mój skromny osobisty rachunek, łącznie z podatkiem od wartości dodanej, ja też wykrzyknę, jak ów bard zamieszkujący nasze ziemie pod wzruszającym imieniem Szalom Alejchem: „Dziękuję Ci, Boże, za wysoki zaszczyt, ale czyś nie mógł wybrać jakiegoś innego narodu?!”.

Nie szukaj, proszę Cię, logiki w moim losie, ponieważ nie ja kierowałem wydarzeniami, ale one mną – ja nie byłem ani kamieniem młyńskim, ani wodą, która nim obraca, byłem jedynie zbożem do zmielenia i nieznane mi są zamiary Młynarza, niech się święci Jego imię na wiek wieków. Nie szukaj logiki także w wydarzeniach historycznych, które warunkowały mój losone nie mają logiki, chociaż być może mają jakiś ukryty sens. Ale czy dane jest człowiekowi dowiedzieć się, jaki jest ukryty sens przypływów i odpływów, słonecznych protuberancji i wczesnego zakwitania przebiśniegów, miłości czy muczenia krowy?

Nie zmuszaj mnie, bratku, bym zaczynał wyjaśniać sytuację polityczną od owego powtarzanego do znudzenia wystrzału w Sarajewie, kiedy to jakiś licealista o dziwnym nazwisku Princip zastrzelił naszego drogiego, kochanego, niezapomnianego i tak dalej arcyksięcia Franciszka Ferdynanda. Dlatego że pierwsza wojna światowa dojrzewała jak ropień w łonie Europy, który pękłby i „bezpryncypialnie”, czyli inaczej, nawet bez tego głupkowatego wystrzału owego Principa, a jeśli, powiedzmy, jakiś niemiecki dyplomata w Sztokholmie poślizgnąłby się na skórce banana, przypadkowo rzuconej przez francuskiego przedstawiciela firmy Michelin? Nie szukaj, proszę Cię, logiki także w tym, że moja droga ojczyzna Austro-Węgry i jej niepokonana armia, kierowana mądrze przez generała Franza Conrada von Hötzendorfa wzmogła wysiłki, by zaangażować się jeszcze głębiej w konflikt akurat wówczas, kiedy nawet ostatni idiota się domyślał, że już przegraliśmy wojnę.

Czy jest logika w tym, że wszyscy węgierscy wiernopoddani najgoręcej pragnęli, by imperium Habsburgów rozpadło się na państewka, podejrzane etnicznie sojusze i tektoniczne federacje, powiewali narodowymi sztandarami, wycierali łzy i osmarkiwali się podczas wykonywania piosenki Hej, Słowianie, a teraz siąkają nosem wobec bolesnych rozczarowań, i wspominają Austro-Węgry jako „stare dobre czasy”?

Powiedz mi, bracie mój, czy jest logika w tym wszystkim? Albo w tym okropnym żarcie, że Grecja i Serbia wzięły się za ręce i skoczyły w krwawą otchłań po stronie ententy, Turcja zaś, ten odwieczny agent angielski, nie wiadomo dlaczego opowiedziała się przeciwko Wielkiej Brytanii, Bułgaria sprzymierzyła się ze swoimi tureckimi ciemiężycielami i rzuciła w wojnę przeciwko swojej oswobodzicielce Rosji, która ze swej strony… i tak dalej, i tym podobne.

Pierwsza wojna światowa jest jednym z owych dwu wielorybów, na których, jak wyrażali się starożytni, stanie moje opowiadanie. Drugim wielorybem jest, oczywiście, druga wojna światowa, i jeśli teraz stanąwszy drugą nogą na wielorybie, zacznę rozwodzić się nad sensem i bezsensem tej najstraszliwszej ze wszystkich wojen, to jak nic będzie po mnie już na samym początku, ponieważ wieloryby historyczne bardzo rzadko pływają równolegle. Wystarczy, że przypomnę Ci w związku z tym o wiecznych i świętych ideałach narodowych, w wyniku których podczas pierwszej wojny światowej Niemcy były śmiertelnym wrogiem Włoch i Japonii, a podczas drugiej wojny światowej uznały ich za braci rodzonych, zawierając z nimi taki sam wieczny i święty sojusz.

Zapomnijmy smutek tej najstraszniejszej wojny, który przekształcił się w tępy ból zastarzałego reumatyzmu, a właściwe człowiekowi jest zapominanie zła, gdyby bowiem wszyscy myśleli tylko o śmierci i utraconych bliskich, oracze przestaliby orać, młodzi kochać się, dzieci sylabizować zgłoski – owe złote ziarna z różańców myśli. Zapomnijmy ból, a wtedy sens wojen sprowadzi się do owego prastarego żartu, który prawdopodobnie słyszałeś sto razy w różnych wariantach, ale jednak go powtórzę, bo czy można powstrzymać Żyda, jeśli tylko postanowił opowiedzieć kawał? Szli gdzieś tam w Galicji z jednego miasteczka do drugiego Polak i Żyd. Żyd, który zawsze uważa się za mądrzejszego od innych, a mówiąc inaczej, czuje się w prawie ich pouczać lub się z nich naśmiewać, pokazał na drodze parujące jeszcze końskie łajno i powiedział: „Dam ci dziesięć złotych, jeżeli to zjesz”. Polak, wyrachowany jak każdy chłop, nie miał nic przeciwko, by zarobić dziesięć złotych. „Czemu nie”, odparł, marszczył brwi, sapał, ale skonsumował ów „pączek”. Żyd dał chłopu obiecane dziesięć złotych, ale ścisnęło go w żołądku, gdy sobie pomyślał, że za podobne głupstwo oddał tyle pieniędzy. Przy następnym parującym łajnie przełknął więc ślinę i zaproponował Polakowi: „Czy oddasz mi dziesięć złotych, jeżeli teraz ja to zjem?”. „Czemu nie”, powiedział Polak. Żyd marszczył się, sapał, ale łajno zjadł i dostał z powrotem swoje pieniądze. Ruszyli dalej w drogę, gdy w pewnej chwili Polak się zatrzymał, podrapał w głowę i rzekł: „Słuchaj, skoro wy, Żydzi, jesteście tacy mądrzy, czy możesz mi powiedzieć, po co jedliśmy to końskie łajno?”. Tym razem Żyd nic nie odpowiedział, co zdarza się przecież wyjątkowo rzadko.

Jeśli więc mnie pytasz o sens wszystkiego, co wydarzyło się podczas tych dwóch wojen i pomiędzy nimi, ja znów na twoje pytanie odpowiem pytaniem, na które nie ma odpowiedzi: „Po co, doprawdy, jedliśmy to końskie łajno?”. Nie wiem, bracie mój, czy zachowasz te moje słowa, ponieważ i Ty jesteś jak liść niesiony przez wichry losu, gdyż przypadki rozpatrywane są po waszemu, po marksistowsku, jako najzwyklejsza prawidłowość, którą wy, marksiści, tak dobrze przewidujecie, a jeszcze lepiej tłumaczycie przyczyny, z powodu których wasze przewidywania się nie sprawdziły. Ale któż mógł przewidzieć, oprócz Jehowy, czyli Jahwe, od którego Ty się odwróciłeś (nie czynię Ci zarzutów, każdy ma słuszność dla siebie)kto mógł przewidzieć, że Ty, dobry rabin z naszego miasteczka koło Drohobycza, później będziesz działaczem związków zawodowych i przewodniczącym Klubu Ateistów? Czy mógłby ktoś przewidzieć, że nasze drogi spotkają się przy drutach kolczastych obozu Flossenbürg i że ogrodzenia obozowe, symbol i drogowskaz epoki, rozdzielą nas na rozdrożuTy pójdziesz w jedną stronę, ja w drugą. Czy ktoś na ziemi, w piekle lub niebie mógł wiedzieć, że los okaże się tak hojny dla nas obu i zamiast w komorach gazowych lub w żydowskim raju spotkamy siępamiętasz, jakżeśmy się cieszyliw gułagu, gdzieś tam na końcu świata, w Kazachstanie? Ale ty, ZEK 1040-260 P, jako polityczny musiałeś pójść w lewo, żeby kopać Kanał Białomorsko-Bałtycki im. Stalina, a jaZEK003-476 W – jako przestępca wojenny i zdrajca ojczyzny dopiero co powracałem z dna archipelagu, gdzie byłem tłumaczem wziętych do niewoli baronów, feldmarszałków i temu podobnych nosicieli Krzyża Żelaznego z liśćmi dębu, którzy tak uczenie, wspólnymi siłami, chwała Bogu, zdołali przegrać również i tę wojnę. Dla mnie, nic nieznaczącego Żyda, szeregowca z austro-węgierskiej armii, a później uczciwego pracownika Spółdzielni Krawieckiej nr 6 (to był zakład mojego ojca „Mode parisienne”, pamiętasz?), dla mnie było wysokim zaszczytem móc obsługiwać kawalerów Krzyża Żelaznego z liśćmi dębu. Oni się oczywiście dowiedzieli, że byłem tylko prostym żołnierzem, toteż zmuszali mnie, bym czyścił im buty i przynosił garnuszki z tłustą herbatą, ale nigdy się nie domyślili, że ja, zbaczając za baraki, sikałem do tej herbaty. Nawet któregoś razu baron von Rodenburg, którego, czy przypominasz sobie, Rosjanie schwytali w ubikacji na dworcu w Lipsku w chwili, gdy przebierał się za służącą, żeby przemknąć do Amerykanów, a zatem ten baron raz stwierdził, że dziś herbata ma dziwny smak. Wymamrotałem, że wczoraj na kolacji była zupa z rzepy. On wyniośle zapytał, co może być wspólnego między rzepą a herbatą, ja zaś pozwoliłem sobie zauważyć: „Między wszystkimi zjawiskami naszego bytu, panie baronie, istnieje tajemniczy związek metafizyczny”. Von Rodenburg spojrzał na mnie przez monokl i orzekł: „Jesteś wścibskim żydowskim filozofem”. No i miałeś rację, baronie!

Nie wiem, gdzie teraz jesteś, bracie mój, prawdopodobnie jesteś znów w naszym miasteczku – znów rabinem lub sekretarzem miejscowego komitetu, lub dzielnicowym milicjantem, co jak zawsze nie ma znaczenia. Zapewne masz dużo dzieci i wnucząt, życzę im zdrowia i świetlanej przyszłości, dlatego ten miły naszemu sercu zakątek Europy jest punktem przecięcia słowiańskich, niemieckich i żydowskich namiętności, z chasydzkiego zmieszania krwi przyjdzie na świat jakiś Szagal albo Szotem Nachimicz Rabinowicz, to jest nasz Szalom Alejchem, a u sąsiadów jakiś wielki antysemita, który tak samo po swojemu wysławia swój kraj ojczysty. Oby zaczyn, którym teraz historia zarabia swoje dzieci, był lepszy, oby nastały dni mądrości, dni rozsądnego pokoju i braterstwa, żeby w przyszłych latach i wiekach, aż po dzień Sądu Ostatecznego, nikt nigdy więcej nie sikał komuś do herbaty, amen.

Całuję CięTwój stary przyjaciel i szwagier

Izaak Blumenfeld

PIERWSZA KSIĘGA IZAAKOWA

Jak poszedłem na wojnę, żeby zwyciężyć

1

Nasz zakład krawiecki „Mode parisienne” znajdował się przy głównej i prawdę mówiąc jedynej ulicy w Kołodźcu, po polsku małym miasteczku, a po naszemu sztetl. Nie mieliśmy witryny, tylko niskie okna z przylepionymi wycinkami z paryskich i wiedeńskich czasopism z modą, a stali tam z powagą eleganccy dżentelmeni we frakach oraz czarujące damy ubrane na różowo, choć, o ile sobie przypominam, w naszym zakładzie nie został uszyty choćby jeden frak czy różowy strój damski. Mój ojciec najczęściej nicował stare, wyblakłe kaftany i cieszył się jak dziecko, kiedy podczas miary przed lustrem nicowane ubranie wyglądało jak nowe – tak przynajmniej twierdził przez zaciśnięte wargi, którymi przytrzymywał niewiarygodną liczbę szpilek. Ojciec był dobrym krawcem i tutaj jest miejsce, bym wspomniał jego ulubioną historię o tym, jak uszył czerwony mundur dla pewnego dragona z leibgwardii Jego Wysokości (ja osobiście nigdy nie widziałem dragonów w naszym miasteczku) i jak klient, będąc bardzo zadowolony, gdy się przejrzał w lustrze, zapytał: „Nie rozumiem tylko, dlaczego do uszycia jakiegoś tam munduru potrzebny był aż miesiąc, podczas gdy wasz żydowski Bóg stworzył cały świat w ciągu sześciu dni”. Na to mój ojciec odrzekł: „Niech pan popatrzy na ten świat, panie oficerze, i spojrzy na ten przepiękny mundur!”. Nie chce mi się wierzyć, by to była prawda.

Miałem osiemnaście lat, pomagałem ojcu w zakładzie, a w święta i na weselach piłowałem żydowskie piosenki na skrzypcach, każdego zaś piątku czytałem dzieciom w bóżniczej szkole, po naszemu bejt ha-mi-drasz, wybrane rozdziały z Tanachu, czyli inaczej z Pięcioksięgu. Gdy chodzi o czytanie – czytałem i, jak się to mówi, czytałem z uznaniem i od serca, lecz nie można powiedzieć, bym w skrzypcach był Koganem. Uczyłem się grać u dobrego starego nauczyciela Eliezera Pinkusa, niech mu ziemia lekką będzie. Łagodnym i delikatnym człowiekiem był on, lecz któregoś razu nie wytrzymał i uprzejmie powiedział: „Proszę się nie obrazić, ale pański Icek nie ma żadnego słuchu…”, na co mój ojciec gniewnie odparł: „Na co mu słuch? On nie ma słuchać, tylko grać!”. I miał rację mój ojciec, teraz jakoś tam gram lub, jak już uściśliłem, piłuję na skrzypcach otrzymanych w prezencie od drogiego wuja Chaima na bar micwę, czyli z okazji mojego wstąpienia w religijną pełnoletność, na moje trzynaste urodziny.

Byłem marzycielem, podróżowałem w marzeniach aż do Wiednia i nieraz mój ojciec, Jakub vel Jasza Blumenfeld, drewnianym „łokciem” krawieckim wyrywał mnie ze słodkich wędrówek, bym znalazł się ponownie w Kołodźcu w pobliżu Drohobycza, siedząc przy stole z igłą wbitą w niedokończony rękaw. W marzeniach zawsze byłem ubrany w jeden z tych strasznych fraków z paryskich żurnali, wysiadałem z fiakra, by ucałować tę delikatną i pulchną rączkę, ale zawsze w tym właśnie momencie ojciec traktował mnie miarą po głowie. W ten sposób nigdy nie poznałem dalszego ciągu historii ani kim była ta czarująca panienka i dlaczego pomagałem jej wysiadać z fiakra. Prawdopodobnie widziałem taką scenę w kinie.

Przypomniałem sobie o kinie. Czasami kino przyjeżdżało na furmance aż z Lemberga, czyli ze Lwowa. Pan Lowa Weisman dziennikarz, wydawca gazety i właściciel aparatu filmowego, sprzedawał swoją gazetkę „Jüdisches Heimland”, a wieczorem w kawiarni Dawida Lejbowicza odbywały się seanse. To były zawsze filmy lub raczej resztki filmów o wspaniałych, dalekich światach, zamieszkanych przez niebywale piękne kobiety, które przymykają oczy, gdy szarmanccy panowie całują je w usta. Byliśmy nieoświeceni i zbyt prości, by zrozumieć tak wyszukane tematy, tym bardziej że pan Weisman przy zaistniałej sytuacji wojennej zaopatrywał się w te filmy Bóg wie skąd, dlatego napisy – wówczas kinematograf był niemy i z podpisami – były w takich językach jak duński, flamandzki, szwedzki, raz nawet japoński lub coś podobnego, a w Kołodźcu pod Drohobyczem nikt nie mówił w tych językach, a szczególnie po japońsku. Jedynie pocztylion Awramczyk, który brał udział w wojnie rosyjsko-tureckiej jako łącznik, utrzymywał, że rozumie po turecku, ale na szczęście nie zdarzył się ani jeden turecki film.

Przypominam sobie, pewnego razu oglądaliśmy dość długi fragment wyświetlany do góry nogami. Ktoś spróbował gwizdać i tupać, ale pan Weisman gniewnie odrzekł, że film po prostu taki jest i że się spieszy, by wrócić do domu, nim zapadnie noc. Czarujące damy i kawalerowie – panie i panowie – całowali się więc głowami w dół, co było dość zabawne. Czasami pokazywano przegląd wojsk, a wówczas Lowa Weisman patetycznie komentował: „Nasza niezwyciężona armia postępuje naprzód nieustraszenie”. Wszystko jedno, w jakim kierunku maszerowali żołnierze – z lewa na prawo lub z prawa na lewo, szli ku nam lub się od nas oddalali – komentarz był ten sam: „Nasza niezwyciężona armia postępuje naprzód nieustraszenie”. Dość późno zauważyłem pewną prawidłowość, otóż pan Weisman wypowiadał te słowa tylko wtedy, gdy podczas seansu zaglądał naczelnik policji, pan Wojtek.

Podobne, można by tak rzec, festiwale sztuki odwiedzały dziewczęta z Kołodźca – były wśród nich nasze Żydówki, Polki, Ukrainki. Żyliśmy, muszę ci powiedzieć, na ogół zgodnie, i nie dzieliliśmy się według religii lub narodowości, choć zalecaliśmy się do swoich – inaczej matka spoglądała krzywo, a ojcowie surowo napominali, byśmy nie mieli złudzeń, że pozwolą wziąć sobie dziewczynę nie-Żydówkę. Z tego powodu chętnie opowiadaliśmy historię przechrzczonego bankiera Goldberga, który wydał córkę za syna równie przechrzczonego fabrykanta Silbersteina i szczęśliwie oświadczył: „Zawsze marzyłem o takim zięciu – bogatym i sympatycznym chrześcijańskim młodzieńcu z dobrej żydowskiej rodziny!”. Ale to zapewne anegdota, gdyż rzeczywistość odbiegała od niej daleko, a w Kołodźcu nie było bankierów i fabrykantów, wręcz odwrotnie.

Nie chodziło o film i mieszkańców owych dalekich i bajecznych światów, w których ludzie, jak się wydawało, nie mieli innych zmartwień, jak tylko pić szampana i całować się. Podczas takiej sceny, kiedy dama na ekranie – za ekran służył obrus z plamą po kawie, która pojawiała się to na twarzy damy, to znów na obliczu kawalera – otworzyła usta do pocałunku, ja mimo woli wyciągnąłem rękę i wziąłem w swoją gorącą dłoń rączkę Sary, siostry naszego rabina Szmula Bendawida. Ona nie zareagowała, patrzyła na film szeroko otwartymi oczyma, następnie zaś wraz z aktorką zamknęła oczy, a wtedy ja się pochyliłem i ledwie, ledwie ją dotknąłem swymi gorącymi wargami. Trwało to chwilę, potem, jak się zdaje, Sara spostrzegła, że ja nie jestem tamtym z ekranu, spojrzała z oburzeniem i wymierzyła mi policzek. Niektórzy się roześmieli, ktoś drwiąco gwizdnął, w tym momencie naczelnik policji pan Wojtek zajrzał do kawiarni, a pan Lowa Weisman, który drzemał właśnie, otrząsnął się i uroczyście wyrecytował: „Nasza niezwyciężona armia nieustraszenie postępuje naprzód”. Krótko mówiąc, nie wyszło mi ani z różową damą w fiakrze, ani z Sarą!

Oprócz wzruszających wieczorów z filmami pana Lowy Weismana przepadałem za szabatem – świętym dla Żydów sobotnim wieczorem, i nie tylko dlatego, że następnego dnia się nie pracowało. Lubiłem, kiedy rodzina zbierała się wokół świątecznego stołu – wszyscy umyci i uczesani, w białych, dopiero co uprasowanych przez mamę koszulach z płótna domowego – mój ojciec, ja, siostra Klara i jej narzeczony Sabetaj Kranc, który był pomocnikiem aptekarza we Lwowie, z czego byliśmy bardzo dumni, także wuj Chaim. Wysłuchiwaliśmy krótkiej modlitwy ojca sławiącej Adonaja, jedynego Boga Żydów, następowało uroczyste łamanie jeszcze ciepłego chleba, paliły się świece w siedmioramiennym świeczniku i pokój rozpościerał się nad całym Kołodźcem. Nawet chrześcijanie milkli tego wieczoru, nie było krzykliwych zawodzeń pijaków, ani też polskich bójek. Jeśli nie jesteś Żydem, to być może sobie myślisz, że u nas wieczór sobotni jest w sobotę? O nie! Jeśli istnieje coś, co u Żydów jest takie samo jak u innych ludzi, to byś się zdziwił. Nasz wieczór sobotni jest w piątek, tak właśnie jest, słowo honoru!

Przez cały następny dzień jest szabat, do zachodu słońca, Żydzi nie biorą się do żadnej pracy, toteż nawet najbiedniejsi rozkoszują się i wdychają pełną piersią radosny i głęboki sobotni pokój. Jedni z nich wstępują do bóżnicy pomodlić się do Boga i modlą się, pochylając w rytm niepojętych starożydowskich strof długo i w uniesieniu, inni robią to po łebkach i wychodzą na ulicę, by pospacerować i rozejrzeć się po świecie. Mijając się, poważnie, a nawet uroczyście kiwają głowami i zdejmują kapelusze zwyczajem wiedeńskim, tak jakby nie widzieli się od dwunastu lat, a przecież wczoraj o mało się nie pobili o to, że kozy jednego wlazły do ogrodu drugiego. Kobiety serdecznie witają się Szabat szalom, szalom znaczy „pokój” i rzeczywiście spokój i cisza panują dookoła. W tym dniu zapominasz, że ponownie rozlegają się pogłoski o kozackich pogromach w Rosji, że jesteś tyle a tyle winien sklepikarzowi, że twój koń trochę utyka, a to wszystko nie wróży dobrze. I podczas całego sobotniego pokoju – zapewne wiesz o tym – grzechem jest zabrać się za jakąkolwiek robotę, wzniecanie ognia, a nawet palenie papierosów. W czasach starożytnych, tak się mówi, karano za to śmiercią, ale później, wraz z rozwojem niektórych bardziej humanistycznych idei, kara śmierci została zniesiona, przestępstwo to ogłoszono zaś grzechem o nieprzewidywalnych skutkach na tamtym świecie. Tak czy inaczej nie chcę nas chwalić, ale był to wielki wynalazek starożytnych Judejczyków, ów dzień wypoczynku. Do tego momentu bowiem nikomu do głowy nie przychodziło, że jeden dzień w tygodniu można nie pracować. Odlegli nam przodkowie tak uparcie jednak narzucali swoją innowację, że nawet Boga zmusili, by szybko wykonał swą pracę w sześć dni, a siódmego, jako dobry Żyd, mógł sobie wytchnąć. Jeśli dodam, że to okropny grzech i całkowicie jest zabronione podczas szabatu dotykanie pieniędzy – jako oznaki czegoś diabelskiego, nieczystego, choć przez pozostałe dni tygodnia Żydzi nie podzielają tej dość skrajnej opinii – zrozumiesz całą głębię mądrości i sensu Dnia Siódmego. Nawet istnieje kawał na ten temat, pewnie znasz, ale mogę ci go znów opowiedzieć.

Dwóch Żydów z dwóch sąsiednich miasteczek sprzeczało się, czyj rabin ma mocniejsze więzi z Bogiem, a przeto jest zdolniejszy do czynienia cudów.

„Oczywiście, że nasz, i udowodnię ci to” – powiedział pierwszy. „W poprzedni szabat nasz rabin szedł do bóżnicy, gdy znienacka lunął deszcz jak z cebra. Nie to, żeby nasz nie miał parasola, ale skoro w sobotę była zabroniona wszelka praca, jak miał go otworzyć? Spojrzał on w niebo, Jahwe natychmiast zrozumiał, i stał się cud, nie uwierzysz: z lewej strony deszcz, z prawej deszcz, a pośrodku suchy korytarz do samej bóżnicy! I jak, powiesz coś na to?” „A pewnie że powiem, i to jeszcze jak! Nasz rabin w ostatni szabat po modlitwie wracał do domu, i co widzi: na drodze leży studolarowy banknot! Co teraz? Jak go podnieść, skoro jest grzechem dotykać pieniędzy. Spojrzał nasz ku niebu, Jahwe od razu pojął i stał się cud: po lewej sobota, po prawej sobota, a w środku, nie dasz wiary – czwartek!”

À propos czwartku! Pierwszego czwartku maja 1918 roku o godzinie 10.30 przed obiadem wydarzyło się coś, co bardziej patetyczni autorzy nazwaliby jako „zwrotny moment w życiu” lub być może „chwilę historyczną”. W tej zwrotnej albo historycznej chwili mój ojciec Jakub Blumenfeld brał miarę z prawego rękawa munduru komisarza policji, pana Wojtka, prawdopodobnie dla jakiejś naprawy, przy stole siedział i palił wuj Chaim, znany jako Chaimle – hulaka, nicpoń i bardzo dobry człowiek, jedyny z naszej rodziny, który był aż w Wiedniu, i to niejeden raz – a ja gapiłem się, to jest udawałem, że pracuję.

I dokładnie w tym miejscu opowiadania do zakładu wszedł, a raczej zjechał, ponieważ zakład „Mode parisienne” znajdował się trzy stopnie poniżej poziomu trotuaru, pocztylion Awramczyk z żółtą kartką w ręku.

– Wielka nowina dla was!

– Dobra czy zła? – ze ściśniętym sercem spytał mój ociec, wpinając szpilkę.

Pocztylion zmieszany raz patrzył na nas, raz na kartkę, raz na pana komisarza policji, i widocznie nie mógł się zdecydować, czy nowina jest dobra, czy też nie. Wtedy pan Wojtek, jak to się mówi w komunikatach wojennych, wziął sprawę w swoje ręce i chwycił zawiadomienie. Przeczytał je i ocenił:

– Dobra! Twój syn Izaak Jakub Blumenfeld został powołany pod sztandary armii austro-węgierskiej i powinien stawić się dokładnie siedem dni po otrzymaniu pozwu i tak dalej, i tak dalej. Gratulujemy!

– Ale on jest jeszcze prawie dzieckiem… – wymamrotał ojciec.

– Jego wysokość doskonale wie, czy jest dzieckiem, czy prawdziwym mężczyzną! Przy tym dzieci nie całują po ciemku panienek podczas seansów filmowych!

– Zrobiłeś to? – surowo spytał ojciec.

– Niechcący – rzekłem, i to była sama prawda.

Ojciec wymierzył mi symboliczny policzek, by zrobić wrażenie na panu komisarzu.

– Oto, przed panem Wojtkiem, żebyś miał nauczkę.

– Dobrze – odparłem.

– Czy nie można by czegoś… – powiedział ojciec – w związku z chorobą serca lub czymś podobnym…

– Nie, nie – odparł pan Wojtek. – Dajcie spokój z waszymi żydowskimi numerami. Ojczyzna go potrzebuje! W tej chwili, gdy zwycięstwo nigdy jeszcze nie było bliżej.

– Bliżej kogo? – z wielkim zaciekawieniem zadał pytanie wuj Chaimle.

Komisarz otworzył usta, by odpowiedzieć, ale przemyślał to i dopiero dużo później orzekł:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin