Levy Buddy Konkwistador.doc

(4478 KB) Pobierz
Konkwistador

Buddy Levy

Konkwistador

Hernán Cortés, Montezuma i ostatnie dni Azteków

 

 

Przełożył Grzegorz Sałuda

Mapki David Lindroth

Tytuł oryginału: Conquistador

Wydanie oryginalne 2008

Wydanie polskie 2010

 

 

Camie, Loganowi i Hunter

 

 

Spis treści:

Wprowadzenie.              2

1. W drodze do Nowej Hiszpanii.              4

2. Bitwa z Tabaskami.              9

3. Poselstwo od Montezumy.              13

4. Hazardzista stawia wszystko na jedna kartę.              21

5. Przeprawa przez góry.              27

6. Rzeź w Choluli.              35

7. Miasto ze Snu.              40

8. Miasto ofiar.              48

9. Przejęcie władzy.              53

10. Cortés i Montezuma.              56

11. Hiszpanie walczą z Hiszpanami.              61

12. Święto Toxcatl.              69

13. Tragiczny los Montezumy.              73

14. La Noche Triste.              78

15. Zuchwałym sprzyja los.              84

16. Zaraza.              89

17. Powrót do Kotliny Meksyku.              94

18. Drewniany wąż.              99

19. Rekonesans wokół Kotliny Meksyku.              106

20. Oblężenie Tenochtitlánu.              112

21. Starcie dwóch imperiów.              118

22. Ostatnia reduta.              126

Epilog.  Cień spalonego miasta.              133

Aneksy.              140

Przypisy.              145

Uwagi na temat tekstu i źródeł.              170

Bibliografia.              173

Ilustracje.              183

Podziękowania.              190

 

Żarliwi słudzy Boga i ludzie wojny mają ze sobą wiele wspólnego.

Cormac McCarthy, Krwawy południk

 

 

Wprowadzenie.

 

 

Wiosną 1519 roku ambitny i wyrachowany konkwistador Hernán Cortés przypłynął z Kuby na wybrzeża dzisiejszego Meksyku. Zamierzał przejąć nowo odkryte ziemie pod panowanie Korony hiszpańskiej, wpoić mieszkańcom wiarę katolicką i zagrabić na tych bogatych terenach tyle złota, ile się da. Dobił do brzegu w pobliżu dużej osady rybackiej Pontonchan, przywożąc ze sobą załogę złożoną z trzydziestu kuszników, dwunastu strzelców wyposażonych w ładowaną przez lufę ręczną broń palną zwaną arkebuzem, czternaście małych dział i kilka większych armat. Najcenniejszą część ładunku stanowiło szesnaście koni krwi hiszpańskiej, wypróbowanych w wielu wyprawach wojennych, które wyładowano ze szczególną ostrożnością, używając do tego celu specjalnych dźwigów. Cortés przywiózł również przysposobione do walki agresywne psy: mastify i charty. Na statkach znajdowało się też wielu niewolników z Afryki Zachodniej i Kuby, którzy mieli być tragarzami. Był marzec.

W sierpniu Cortés poprowadził swój mały oddział przez masyw górski sięgający prawie 5500 m n.p.m., wśród którego szczytów znajdowały się aktywne wulkany. Wkroczywszy do Kotliny Meksyku, znalazł się w samym sercu kultury Azteków[1]. Ludzie, których ujrzał w Tenochtitlánie, sławnym „mieście ze snu", nie byli barbarzyńcami, jakich spodziewał się tam spotkać, lecz przedstawicielami wysoko rozwiniętej cywilizacji. Aztekowie mieli systemy irygacyjne do nawadniania pól, ogrody zoologiczne i botaniczne, niemające sobie równych w Europie, zdumiewającą sztukę i biżuterię, szkoły utrzymywane przez państwo, sport, dobrze zorganizowany aparat wojskowy oraz rozległą sieć powiązań handlowych, obejmującą całe ich rozległe imperium, sięgające aż po dzisiejszą Gwatemalę. Ulice azteckich miast utrzymane były w czystości dzięki sprawnemu systemowi usuwania nieczystości. Chrześcijańscy zdobywcy mieli wkrótce odkryć, że Aztekowie posługują się skomplikowanym i zadziwiająco dokładnym kalendarzem i są wyznawcami rozwiniętej religii - czczą wielki panteon bóstw, posługując się bogatym systemem rozbudowanych, misternych obrzędów, rytuałów i ceremonii.

W Tenochtitlánie - w owym czasie jednym z największych i najruchliwszych miast na świecie, znacznie większym od Paryża czy Pekinu - Cortés stanął twarzą w twarz z Montezumą, charyzmatycznym i tajemniczym azteckim władcą. Ich pierwsze spotkanie można uznać za symbol narodzin współczesnej historii. Konflikt, który dojrzewał, był w dużej mierze konfrontacją dwóch religii: monoteistycznego katolicyzmu, który przywieźli ze sobą Hiszpanie, i politeistycznego mistycyzmu Azteków. Choć pod wieloma względami te społeczeństwa bardzo się różniły, istniało również między nimi kilka uderzających podobieństw. Obydwa zachowały cechy barbarzyńskiej brutalności. Hiszpanie, ukształtowani w zwycięskim marszu niedawno zakończonej rekonkwisty (wypędzenia Maurów z Hiszpanii po ponad siedmiuset latach okupacji), byli gotowi łupić, gwałcić i zabijać w imię Boga i własnego króla oraz podporządkowywać sobie tubylcze kultury, mając niewielki wzgląd na całe stulecia ich historii i samodzielnego istnienia; Aztekowie bezwzględnie używali militarnej siły do podporządkowywania sobie sąsiednich plemion, a ich rytuały obejmowały składanie ofiar z ludzi i kanibalizm. Żadna z tych stron konfliktu nie była w stanie zrozumieć drugiej i żadna nie była skłonna do kompromisu. Obydwie były ślepo nastawione na poszerzanie swoich imperiów i na czele każdej z nich stał wielki, charyzmatyczny przywódca.

Najsławniejszy z konkwistadorów, Hernán Cortés, przybył na wyspy Nowego Świata w 1504 roku, ale wielką karierę zrobił stosunkowo późno. Miał już trzydzieści kilka lat, gdy po dziesięcioletnim pobycie z dala od ojczyzny zdołał wreszcie wyjść z cienia i zaczął zdobywać pozycję na politycznej scenie Indii Zachodnich. Cortés urodził się w 1485 roku w Medellin w Hiszpanii, w krainie zamków i warowni, które odegrały istotną rolę w ostatniej fazie rekonkwisty; był synem Martína Cortésa, drobnego szlachcica bez szczególnych zasług ani wykształcenia, i doñi Cataliny Pizarro Altimirano. Cortés, w dzieciństwie chłopiec słabowity i podatny na choroby, mając czternaście lat rozpoczął naukę na uniwersytecie w Salamance, lecz po dwóch latach zgłębiania prawa i łaciny, znudzony i zniechęcony, wrócił do domu. Jego późniejsze wyrobienie w dyplomacji i sprawach politycznych pozwala jednak przypuszczać, że był bystry i spostrzegawczy. Przez swojego sekretarza Francisca Lopeza de Gomarę zostanie w wiele lat później opisany jako człowiek „wyniosły, o niespokojnym duchu, swawolny i skłonny do kłótni"*1.

Jego zamiłowanie do przygód dało o sobie znać dość wcześnie. W 1503 roku zamierzał przyłączyć się do wyprawy do Indii Zachodnich, dowodzonej przez Nicolasa de Ovanda, ale w przeddzień wyjazdu został zraniony podczas ucieczki z domu pewnej mężatki i odniesione wówczas obrażenia uniemożliwiły mu udział w tej ekspedycji. Następny rok spędził na hulankach w niespokojnych portach południowej Hiszpanii. W 1504 roku porywczy młody człowiek znalazł się na jednym z pięciu statków handlowych wyruszających do Santo Domingo, stolicy Hispanioli, pierwszej skolonizowanej przez Hiszpanów wyspy Nowego Świata. Do uszu Cortésa już od kilku lat docierały opowieści o niezwykłych bogactwach czekających na śmiałków na nieopanowanych jeszcze przez Hiszpanów ziemiach, gdzie w tajemniczych górach płynęło strumieniami złoto. Dziewiętnastoletni wówczas, żądny przygód Cortés, który w dzieciństwie nauczył się jeździć konno, zaganiając świnie, i znał ze szkoły, od ojca oraz z popularnych romansów rycerskich podstawy taktyki kawaleryjskiej, nie wyróżniał się spośród załogi niczym szczególnym. Ani on, ani nikt inny nie mógł przypuszczać, że w niecałe dwa dziesięciolecia później stanie na czele hiszpańskiej ekspedycji, która wyruszy na jeden z najbardziej spektakularnych podbojów w historii świata, a on sam stanie się jednym z najbardziej podziwianych, a zarazem potępianych ludzi swoich czasów*2.

 

 

Władca Azteków Montezuma[2], późniejszy przeciwnik Cortésa, stał na czele azteckiego państwa od prawie dwóch dziesięcioleci. Urodził się w 1480 roku, zaledwie pięć lat przed Hernánem Cortésem. Władca, który nazywany jest również Montezuma II, pobierał w młodości nauki kapłańskie i stał się wojskowym, duchowym i cywilnym przywódcą Azteków w 1503 roku, a więc tuż przed przybyciem Cortésa do Indii Zachodnich. W owym czasie Aztekowie sprawowali już kontrolę nad większością terenów dzisiejszego Meksyku i Ameryki Środkowej, a stolicą ich państwa był Tenochtitlán (dzisiejsze miasto Meksyk). Montezuma objął tron jako tlatoani („ten, który mówi") Wielkiej Świątyni, zbudowanej przez jego własnych braci, a częścią ceremonii koronacyjnej był rozbudowany rytuał upuszczania krwi przez samookaleczenie kościaną drzazgą, obcięcie głów dwóm przepiórkom i polanie ich krwią płomieni ognia ołtarza ofiarnego.

Kapryśny, skłonny do irytacji i tyrańskich zachowań Montezuma żarliwie realizował posłannictwo wynikające z jego duchowych przekonań. Był władcą ludu otaczającego najwyższą czcią Słońce, którego życie religijne koncentrowało się wokół świąt, obrzędów i rytuałów związanych ze zmianami pór roku. Religia Azteków była amalgamatem wcześniejszych mezoamerykańskich tradycji i obrzędów i uznawała istnienie wielu bóstw. Aztekowie wierzyli, że w ich rękach spoczywa ludzki los, a składane im ofiary - palenie kadzidła, daniny z ptaków, kwiatów i największa z nich, ofiara z ludzkiego serca i krwi - są w stanie zapewnić deszcz, dobre zbiory, zwycięstwo w wojnie, a przede wszystkim codzienny wschód słońca*3. Świątynie, w których czcili swoich bogów, stały na szczytach imponujących budowli, przypominających kształtem i wielkością egipskie piramidy.

Montezuma mieszkał w olbrzymim pałacu w towarzystwie dwóch żon i niezliczonych konkubin, otoczony przez azteckich dostojników i dworzan. Do jego dyspozycji pozostawało ponad pięciuset sług i gońców. Architektura i ogrody królewskiego pałacu były nie mniej wyrafinowane niż w ówczesnej Azji. Prywatna część rezydencji, nieustannie wypełniona kwiatowymi wonnościami, zajmowała wyższe piętra - rozciągał się z niej widok na jego rozległe dominium. Montezuma uwielbiał gry, zabawy i muzykę, szczególnie dźwięk bębnów, gongów oraz melodie grane na flecie, którym towarzyszył śpiew lub recytacje poezji. Władca nosił się majestatycznie i miał głębokie, przenikliwe spojrzenie. Chodził w pozłacanych sandałach, lecz poza pałacem rzadko dotykał stopą ziemi, gdyż przemieszczał się w otoczonej orszakiem lektyce. Zwykłym Aztekom nie wolno było, pod karą śmierci, spojrzeć mu w oczy. Duma, sięgająca pychy porównywalnej z grecką bybris, kazała mu domagać się od podwładnych, by traktowali go jak boga*4.

Gdy Cortés przybył do Meksyku, Montezuma stał na czele potężnego Trójprzymierza, skupiającego miasta-państwa Tenochtitlán, Texcoco i Tacubę*5. Te trzy wielkie społeczności opanowały szeroki pas biegnący w poprzek dzisiejszego Meksyku i podobnie jak w Europie, wszystkie podporządkowane im ludy zmuszane były do płacenia trybutu lub innych danin, co stanowiło oczywiście źródło niezadowolenia plemion mających żywe wspomnienie samodzielnego istnienia. W apogeum świetności swoich rządów Montezuma miał do dyspozycji najpotężniejszy w obu Amerykach aparat wojskowy i sprawował panowanie nad mniej więcej piętnastoma milionami ludzi.

W czasie, gdy Cortés zjawił się w Meksyku, Aztekowie i inne ludy kontynentu północnoamerykańskiego miały za sobą długi okres rozwoju przebiegającego w izolacji od całej reszty świata. Odkrycie imperium Azteków, o którego istnieniu Hiszpanie nie mieli pojęcia, zostało nazwane „najbardziej niezwykłym spotkaniem kultur w naszej historii"*6. Aztekowie ze swej strony musieli zareagować na pojawienie się całkowicie nieznanych im przybyszów z równie wielkim zdziwieniem.

Zderzenie się tych dwóch światów, które potem nastąpiło, osiągnęło apogeum w krwawym oblężeniu Tenochtitlánu, uważanym za najdłużej trwająca bez przerwy bitwę w historii, która - jak się szacuje - pochłonęła około dwustu tysięcy istnień ludzkich*7. Wyprawa Cortésa z Indii Zachodnich do wnętrza państwa azteckiego zaliczana jest przez historyków do najbardziej zdumiewających kampanii wojennych w historii i ustępuje epickim rozmachem być może tylko podbojom Aleksandra Wielkiego. W czasie niewiele dłuższym niż dwa lata Cortésowi udało się, dzięki użyciu nieznanych Aztekom koni i wykorzystaniu taktyk kawaleryjskich rozwiniętych na Półwyspie Iberyjskim, przy wsparciu floty i zastosowaniu inżynierii wojskowej, dzięki wreszcie własnemu politycznemu geniuszowi i niezłomnej woli zwycięstwa, podbić i podporządkować państwa liczące w owym czasie około piętnastu milionów mieszkańców, w tym największe imperium, jakie istniało w historii Mezoameryki*8. Dla Azteków najazd Cortésa był czymś kompletnie niespodziewanym i niepojętym. Żadna inna wielka cywilizacja przeszłości nie została powalona na kolana, a następnie kompletnie unicestwiona w równie krótkim czasie.

Zderzenie się tych dwóch światów składa się na tragiczną opowieść o podboju i klęsce, kolonizacji i heroicznym oporze, wreszcie o niezwykłej osobistej relacji, jaka połączyła dwóch przywódców: jednego z największych zdobywców, jakich zna historia, i tajemniczego władcę, którego panowanie okazało się ostatnim akordem historii pewnego świata, skazanego na unicestwienie.

 

 

1. W drodze do Nowej Hiszpanii.

 

 

Hernán Cortés ruszył sprężystym krokiem w kierunku dziobu okrętu flagowego Santa Marta de la Concepción, największej jednostki swojej armady, i zaczął przemierzać wzrokiem horyzont w poszukiwaniu lądu. Główny nawigator Antonio de Alaminos, weteran wielu wypraw i pilot podczas ostatniej podróży Kolumba, bywał na tych wodach już nie raz - uczestniczył również w wyprawie Poncego de Leona, której celem było odnalezienie Fontanny Wiecznej Młodości. Zasugerował teraz Cortésowi, że jeśli pogoda zacznie się pogarszać, statki powinny poszukać schronienia u wybrzeży wyspy Cozumel, położonej na wschód od północnego cypla półwyspu Jukatan. Niemal od momentu pospiesznego opuszczenia Kuby flotą miotały silne wiatry, nieustannie rozpraszając statki po morzu. Okręt flagowy Cortésa płynął z tyłu, a jego kapitan wciąż wypatrywał jednocześnie lądu oraz brygantyn i karawel, które oddaliły się od konwoju. Co najmniej pięć z nich zniknęło poprzedniej nocy, co nie było pomyślnym znakiem dla dalszych losów wyprawy.

Cortés włożył w tę wyprawę wszystko, co posiadał - a w istocie nawet więcej, bo żeby zakończyć budowę statków i wyposażyć je w odpowiednie zapasy, zaciągnął niemały dług. Mimo zaangażowania dużych środków początek wyprawy obfitował w przeszkody. Gubernator Kuby, patron Cortésa, otyły hidalgo Diego Velázquez, próbował powstrzymać odpłynięcie floty, mimo że wcześniej mianował go jej dowódcą. Postępowanie Velázqueza nie było jednak zaskoczeniem dla nikogo, kto znał burzliwy przebieg rywalizacji, jaka od dawna się między nimi toczyła. Wkrótce po przybyciu w 1504 roku na Hispaniolę (dzisiejsza Republika Dominikany) Cortés wstąpił na służbę do rządzącego na wyspie Velázqueza i rozpoczął ją od udziału w ekspedycji przeciwko buntującym się Indianom, a później uczestniczył w dowodzonym przez Panfila de Narvaéza podboju Kuby, który przebiegł względnie łatwo. Velázquez w odruchu wspaniałomyślności uczynił wówczas Cortésa posiadaczem ziemskim, darowując mu ziemię wraz z kilkoma kopalniami, z których dochód uczynił Cortésa człowiekiem bogatym. Obaj mężczyźni byli jednak zbyt ambitni i uparci, by ich stosunki mogły ułożyć się dobrze, i z czasem stawały się one coraz bardziej napięte, aż przerodziły się w otwarty konflikt, w którego wyniku Cortésowi zaczęło grozić więzienie, a nawet śmierć.

Obaj mieli słabość do kobiet, a ich rywalizacja o względy niejakiej Cataliny Suarez zakończyła się aresztowaniem Cortésa przez ludzi gubernatora i zakuciem go w dyby. Cortés uciekł, przekupiwszy strażnika, ale wkrótce Velázquez aresztował go ponownie, tym razem wytaczając mu formalny proces i grożąc szubienicą, gdyby odmówił poślubienia panny Suarez, której reputację naraził na szwank. W końcu wzburzenie Velázqueza nieco opadło i obydwu mężczyznom udało się załagodzić konflikt, ale ich stosunki pozostały napięte. W połowie lutego 1519 roku Cortés, wyruszając w kierunku wybrzeży meksykańskich, żeglował formalnie pod Velázqueza egidą i był jego emisariuszem w wyprawie, która miała nawiązać stosunki handlowe, znaleźć złoto i przywieźć Indian do pracy w kubańskich kopalniach. Chytry Cortés, gdy jego okręt zarzucał kotwicę u wybrzeży Cozumel, miał już jednak własne plany.

Statek Cortésa przybył jako ostatni. Gdy jego kapitan postawił stopę na lądzie, nie ujrzał już tam żadnych tubylców, gdyż rozpierzchli się na widok hiszpańskich okrętów po okolicznych wzgórzach i dżungli. Pośpiech, z jakim się oddalili, pokazywał, że boją się Hiszpanów, i Cortés wyciągnął z tego odpowiednie wnioski. Wkrótce jednak usłyszał od żołnierzy relację, która wyjaśniała zachowanie mieszkańców nadmorskiej wioski: jeden z jego najbardziej zaufanych kapitanów, Pedro de Alvarado, przybywszy jako pierwszy na wyspę, wkroczył ze swoimi ludźmi do napotkanej wioski i bezceremonialnie wtargnął do tamtejszej świątyni, z której zabrał małe złote ozdoby, pozostawione tam jako wota ofiarne, a potem zagarnął stado około czterdziestu indyków spacerujących między pokrytymi strzechą chatami i wziął do niewoli trzech wystraszonych Indian - dwóch mężczyzn i kobietę. Cortés, rozsierdzony tym, co się stało, zastanawiał się, co robić dalej. Potrzebował zaufanego człowieka, takiego jak Alvarado; szanował zresztą swojego rudowłosego ziomka, pochodzącego, jak on sam, z Estremadury. Alvarado, zaprawiony w wielu bojach, dowodził kiedyś wyprawą Grijalvy na Jukatan. Był pewny siebie i przyzwyczajony do swobody w podejmowaniu decyzji. Cortés wiedział, że kapitanowie muszą czuć, że ma do nich zaufanie, z drugiej strony nie mógł pozwolić, by ignorowane jego rozkazy, i nie zamierzał tolerować nieposłuszeństwa*1. „Takim zachowaniem - oznajmił gniewnie swoim ludziom - nie zdobędziemy panowania nad tym krajem*2.

Cortés zganił Alvarada i rozkazał jego ludziom zwrócić wota zagrabione w świątyni. Pilota statków Alvarada, o imieniu Camacho, który nie zastosował się do wcześniejszych poleceń, nakazujących powstrzymanie się z przybiciem do brzegu do czasu pojawienia się okrętu Cortésa, zakuto w kajdany. Indyki, już zaszlachtowane, zostały częściowo zjedzone i Cortés rozkazał zapłacić za nie koralikami z zielonego szkła i małymi dzwonkami, które wręczono trojgu uwalnianym Indianom, dodając każdemu z nich w prezencie hiszpańską koszulę. Cortés zabrał na wyprawę Indianina z ludu Majów o przybranym imieniu Melchior, pojmanego w czasie jednej z poprzednich ekspedycji, który nauczywszy się trochę hiszpańskiego, stał się kimś w rodzaju tłumacza. Za jego pośrednictwem Cortés przekazał uwalnianym zakładnikom, że Hiszpanie przybyli na ich ziemię w pokoju i nie mają złych zamiarów, a on sam, jako dowódca wyprawy, chciałby spotkać się osobiście z ich starszyzną lub - by użyć słowa, którym posłużył się on sam - kacykami[3].

Te pierwsze zabiegi dyplomatyczne okazały się skuteczne. Następnego dnia mężczyźni, kobiety, dzieci, a w końcu również wodzowie, zaczęli wynurzać się z kryjówek i wracać do wioski, a opustoszały niedawno brzeg wyspy znów zatętnił życiem. Konkwistador Bernal Díaz, który służył pod Alavaradem zarówno w ekspedycji Córdoby, jak i Grijalvy, zanotował: „(...) mężczyźni, kobiety i dzieci przechadzali się wśród nas, jakbyśmy przez całe życie byli ich przyjaciółmi". Cortés surowo powtórzył, że żadnemu z tubylców nie może spaść włos z głowy. Díaz był pod wrażeniem stylu, w jakim Cortés kierował wyprawą, i nieco dalej w swoich pamiętnikach napisał: „(...) tutaj, na tej wyspie, Kapitan przewodził nami z wielkim zdecydowaniem, a Nasz Pan musiał upodobać go sobie, bo nadzwyczajnie udawało mu się wszystko, czego się tylko dotknął"*3.

Mieszkańcy wyspy przynieśli Hiszpanom jedzenie, na które złożyło się dużo świeżych ryb, słodkie tropikalne owoce i plastry miodu - smakołyk, którego produkcja była ich specjalnością - oraz trochę ozdób z kiepskiego złota. Hiszpanie dali im w zamian koraliki, sztućce, dzwonki i własne ozdoby. Atmosfera była przyjacielska i wesoła i Cortés postanowił przeprowadzić nad brzegiem morza przegląd wszystkich oddziałów, które przywiózł ze sobą z Kuby.

Jego flotylla składała się z okrętu flagowego o wyporności stu ton i trzech mniejszych statków o wyporności od siedemdziesięciu do osiemdziesięciu ton. Pozostałe łodzie miały odkryte pokłady lub prowizoryczne płócienne zadaszenie chroniące załogę od deszczu i piekącego słońca. Łodzie przewożone były na pokładach większych statków i spuszczane na wodę w portach lub w pobliżu wybrzeża, a ich załogi używały wioseł lub małych żagli*4. W ładowniach pod pokładami statków składowano prowiant: kukurydzę, maniok, chili, duże zapasy solonej wieprzowiny oraz paszę dla koni.

Oddziały Cortésa składały się z ochotników i żołnierzy, dla których wojaczka była chlebem powszednim. Zaprawieni w boju pikinierzy, kawalerzyści i uzbrojeni w miecze piechurzy, składający się na jego ponadpięćsetosobowe wojsko, zaciągnęli się na wyprawę zwabieni wizją bogactw czekających na nich w Nowym Świecie. Niezwykle ważną częścią armii Cortésa byli strzelcy - trzydziestu kuszników i dwunastu uzbrojonych w ręczną broń palną wyposażoną w zamki lontowe arkebuzerów - oraz artylerzyści, obsługujący dziesięć małych dział oraz lekkie, przenośne mosiężne armatki zwane falkonetami. Zapobiegliwy Cortés, który rzadko zapominał o ważnych szczegółach, zabrał ze sobą również kilku kowali, którzy mieli naprawiać uszkodzoną broń i dbać o to, by cenne hiszpańskie konie zawsze były dobrze podkute. Duże zapasy amunicji i prochu spoczywały w zabezpieczonych przed wilgocią skrzyniach, pilnowanych przez całą dobę. Z Kuby zabrał poza tym Cortés dwustu tragarzy oraz garstkę kobiet, które miały przygotowywać jedzenie, łatać ubrania, tkać samodział z wełny i lnu oraz robić z niego potem nowe kaftany i kamizele dla mężczyzn.

Cortés rozkazał przetransportować konie na ląd i tubylcy z ciekawością przyglądali się, jak zwierzęta spuszczano na linach z pokładów statków, używając do tego celu specjalnie skonstruowanych dźwigów. Konie wprawiły Indian w prawdziwe zdumienie. Nigdy wcześniej nie widzieli podobnych stworzeń i część z nich uciekła ze strachu na sam ich widok. Cortés, uważnie śledzący wszystkie reakcje Indian, polecił najlepszym jeźdźcom wspiąć się na lśniące w słońcu wierzchowce i pogalopować wzdłuż brzegu. Zaraz potem artylerzyści wykonali pierwszą próbę ogniową i z hukiem odpalili pociski w kierunku bezludnych wzgórz, a kusznicy napięli cięciwy kusz i posłali ze świstem strzały do zaimprowizowanych tarcz*5.

Kiedy opadł dym po kanonadzie, a konie zostały odprowadzone na pastwisko, wyspiarze zbliżyli się do Hiszpanów i zaczęli z ciekawością pociągać ich za brody i dotykać jasnej skóry ich rąk. Kilku wodzów próbowało z ożywieniem przekazać coś Cortésowi, wskazując na wysunięty na wschód kraniec wyspy, ale wszelkie próby porozumienia się na migi kończyły się niepowodzeniem. Kapitan przywołał więc Melchiora i tłumacz po krótkiej wymianie zdań z tubylcami obwieścił mu niezwykłą nowinę: wodzowie twierdzili, że kiedyś pojawili się już na tej wyspie biali mężczyźni z brodami i że dwóch z nich wciąż żyje i jest teraz niewolnikami u Indian na stałym lądzie - niedaleko, o jeden dzień podróży łodzią wiosłową.

Cortés był zdumiony i zaintrygowany perspektywą ujrzenia rodaków żyjących od lat wśród Indian i uznał tę wiadomość za dobrą nowinę. Zwrócił się do jednego z najważniejszych kacyków z prośbą o wypożyczenie kilku dzielnych wojowników, którzy odważyliby się wybrać na stały ląd i zbadać sprawę, a może nawet spróbować - gdyby okazało się to możliwe - sprowadzić Hiszpanów z powrotem. Wodzowie po krótkiej naradzie odmówili, wymawiając się obawami o los swoich ziomków i tłumacząc, że na pewno zostaliby oni podczas wyprawy zabici i złożeni w ofierze, a być może nawet zjedzeni. Strach Indian wydawał się autentyczny, ale Cortés nie ustępował i po kilkakrotnym zwiększeniu liczby paciorków z zielonego szkła, które, jak zauważył, szczególnie przyciągały wzrok wyspiarzy, udało mu się w końcu przekonać ich do udziału w wyprawie. Na czele kilkunastoosobowej grupy, która miała wyruszyć na tę misję brygantyną, stanął przyjaciel Cortésa, kapitan Juan de Escalante. Pod splecionymi włosami jeden z posłańców ukrył list, z którego odnalezieni rozbitkowie mieli się dowiedzieć, że hiszpański dowódca Hernán Cortés wylądował właśnie na wyspie Cozumel na czele pięciuset żołnierzy, z misją „zbadania i skolonizowania tych ziem". Brygantynę miały ubezpieczać dwa statki z pięćdziesięcioma uzbrojonymi żołnierzami*6.

Wyprawiwszy Escalantego na poszukiwanie rozbitków, Cortés poświęcił czas na rozejrzenie się po wyspie. Zobaczył tam solidnie zbudowane domy o schludnych obejściach i napotkał wiele oznak rozwiniętej kultury, wśród nich „książki" - serie starannych rysunków wykonanych na rozprostowanej korze. Najbardziej zainteresowała go jednak zbudowana z kamieni wapiennych duża konstrukcja w kształcie piramidy z uciętym wierzchołkiem, która okazała się indiańską świątynią. Z wieńczącej piramidę platformy, na której znajdowało się sanktuarium, rozciągał się widok na okolicę i oblewające wyspę morze. Gdy Cortés wspiął się po wapiennych stopniach na samą górę i wszedł do środka, zobaczył na ścianach świątyni liczne ślady krwi zabitych w ofierze przepiórek i domowych psów - małych, nieco podobnych do lisów stworzeń, które służyły tubylcom również jako pożywienie. Ich kości ułożone były w stos ofiarny. Dla Cortésa i jego ludzi był to widok dziwny i odstręczający. Po chwili ich uwagę przyciągnęła figura jednego z bogów - przylegający do ściany, wydrążony posąg z palonej gliny, do którego - jak się okazało - można było wejść przez duży otwór znajdujący się z drugiej strony ściany. Tamtędy właśnie dostawał się do jego wnętrza kapłan, by ustami boga odpowiadać na modlitwy i pytania wiernych. Wokół w małych kociołkach paliło się żywiczne kadzidło. Od kacyków Cortés dowiedział się, że mieszkańcy wsi modlą się tu ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin