Tom Clancy - Zęby tygrysa.doc

(1962 KB) Pobierz

Tom Clancy

 

 

 

Zęby tygrysa

 

 

 

 

 

 

 

 

Chrisowi i Charliemu - witajcie na pokładzie

...i oczywiście lady Alex, której światło jak zawsze płonie jasno

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nocą ludzie śpią spokojnie w swoich łóżkach tylko dlatego, że na straży

stoją mężczyźni o surowych obliczach, gotowi stosować przemoc w ich

imieniu.

 

George Orwell

 

To wojna nieznanych wojowników; niechże jednak wszyscy zmagają się,

nie tracąc ducha ni poczucia obowiązku...

 

Winston Churchill

 

 

 

 

 

 

Czy państwo może rządzić

Tak w niebie, jak i na ziemi?

Czy zabić ludzkość będzie mądrzej

Między nienarodzonymi?...

Trwają spory najzajadlsze

Między scholastykami,

Lecz święte państwa zawsze

Świętymi się kończą wojnami.

Czy ludem rządzi władcy piecza,

Czy głośne gardłowanie?

Czy szybciej będzie zginąć od miecza,

Czy taniej przez głosowanie...?

Te sprawy są już ułudą

(I szczęścia nam już nie odbiorą),

Bo święta swoboda ludu

Skończyła się niewolą.

Ktokolwiek dla jakiejkolwiek sprawy

Nadawać pragnąłby lub brać

Władzę ponad lub poza prawem,

Nie zasługuje, by trwać!

Czy masz na straży świętego

Państwa, króla czy ludu stać?

Nie musisz znosić tego.

Do ręki weź broń i zgładź!

Teraz wszyscy razem:

Był kiedyś lud - zrodził się z przerażenia.

Był kiedyś lud - piekło, jakiego nie zna ziemia.

Skończył w piachu. O, przeciwni naturze!

Był kiedyś lud - niech się to nigdy nie powtórzy!

 

Rudyard Kipling Pieśń Macdonougha

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Na drugim brzegu

 

David Greengold urodził się w tej najbardziej amerykańskiej ze społeczności - na Brooklynie. Podczas jego bar micwy wydarzyło się jednak coś, co zmieniło jego życie. Oznajmiwszy: „Od dziś jestem mężczyzną”, poszedł na przyjęcie i poznał na nim rodzinę z Izraela. Przybyły stamtąd wuj Moses był świetnie prosperującym handlarzem diamentami. Sam ojciec Davida miał siedem sklepów jubilerskich - najbardziej reprezentacyjny znajdował się na Czterdziestej ulicy na Manhattanie.

Kiedy ojciec z wujem gadali o interesach nad kieliszkami kalifornijskiego wina, David przysiadł się do starszego o dziesięć lat Daniela, który dopiero co zaczął pracować dla Mosadu, głównej izraelskiej agencji wywiadowczej. Jak każdy żółtodziób Daniel zaczął raczyć swego kuzyna opowieściami. Odbył obowiązkową służbę wojskową w izraelskiej jednostce spadochroniarzy; wykonał jedenaście skoków i posmakował walki podczas wojny sześciodniowej w 1967 roku. Dla niego była to przyjemna wojna. W jego kompanii obyło się bez poważnych strat, a po stronie wroga było akurat tylu zabitych, że wyglądało to niemal jak sport - polowanie na zwierzynę niezbyt niebezpieczną, które zakończyło się mniej więcej tak, jak to sobie wyobrażał przed wojną.

Opowieści Daniela były miłą odmianą po ponurych relacjach telewizyjnych z Wietnamu, od których rozpoczynały się każde wieczorne wiadomości. Z entuzjazmem podbudowanym świeżo potwierdzoną tożsamością religijną David postanowił emigrować do żydowskiej ojczyzny, jak tylko skończy gimnazjum. Jego ojciec podczas drugiej wojny światowej służył w 2 Dywizji Pancernej i nie był zachwycony tą przygodą. Jeszcze mniej podobała mu się perspektywa wysłania syna do azjatyckiej dżungli, na wojnę, do której nie palił się ani on, ani żaden z jego znajomych. I tak po ukończeniu szkoły średniej młody David, nie bacząc na nic, poleciał samolotem El Al do Izraela. Podszlifował hebrajski, odsłużył wojsko, a potem, jak jego kuzyn, został zwerbowany przez Mosad.

Radził sobie nieźle - na tyle dobrze, że został szefem placówki w Rzymie. Był to ważny przydział. Jego kuzyn Daniel tymczasem odszedł z Mosadu i zajął się prowadzeniem rodzinnego interesu, co opłacało się znacznie bardziej niż praca na państwowej pensji.

Kierowanie rezydenturą Mosadu w Rzymie było czasochłonne. Davidowi podlegało trzech pełnoetatowych oficerów wywiadu, do których należało zbieranie informacji. Część z nich uzyskiwali od agenta Hassana. Był Palestyńczykiem i miał niezłe powiązania z PFLP - Ludowym Frontem Wyzwolenia Palestyny - a wyniesioną stamtąd wiedzą dzielił się ze swoimi wrogami za pieniądze - wystarczające, by stać go było na komfortowe mieszkanie kilometr od budynku włoskiego parlamentu. David miał dziś odebrać od niego przesyłkę.

Miejsce było już wcześniej używane - męska toaleta w Ristorante Giovanni, niedaleko Hiszpańskich Schodów. David nie śpiesząc się z przyjemnością zjadł lunch - podawali tu pyszną cielęcinę po francusku. Kiedy dopił białe wino, wstał i poszedł po przesyłkę. „Martwa” skrzynka kontaktowa znajdowała się pod ostatnim pisuarem po lewej - niezłe miejsce, bo tego urynału nigdy nie sprawdzano ani nie czyszczono. Przymocowano tam stalową płytkę. Nawet gdyby ktoś ją zauważył, wyglądała całkiem niewinnie - wytłoczono na niej nazwę producenta oraz numer bez znaczenia. David podszedł do schowka i postanowił skorzystać ze sposobności, robiąc to, co większość mężczyzn robi, stając przed pisuarem. I wtedy usłyszał, jak otwierają się drzwi. Ktokolwiek to był, nie interesował się nim, ale lepiej było się upewnić. David upuścił paczkę papierosów, a kiedy się schylił, by podnieść ją prawą ręką, lewą zgarnął ze skrytki pakiet z magnesem. Był fachowcem jak zawodowy magik, który odwraca uwagę gestem jednej ręki, a drugą wykonuje sztuczkę. Tyle że tym razem sztuczka się nie udała. Ledwo zabrał pakiet, kiedy z tyłu ktoś na niego wpadł.

- Przepraszam, staruszku... to jest, chciałem powiedzieć, signore - poprawił się ktoś mówiący po angielsku, chyba z oksfordzkim akcentem. Ot, zachowanie cywilizowanego człowieka, który chce rozładować sytuację.

Greengold nawet nie odpowiedział, tylko podszedł do umywalki, żeby umyć ręce, odkręcił wodę... i spojrzał w lustro.

Zazwyczaj mózg reaguje szybciej niż ręce. David zobaczył niebieskie oczy mężczyzny, który na niego wpadł. Były całkiem zwykłe, ale ich spojrzenie - nie. Zanim mózg nakazał ciału zareagować, lewa ręka mężczyzny znalazła się na czole Davida. Jednocześnie coś zimnego i ostrego wbiło się w jego kark, tuż pod czaszką. Napastnik szarpnął jego głowę do tyłu - nóż wszedł gładko w rdzeń kręgowy i go przeciął.

Śmierć nie nastąpiła od razu. Ciało zwiotczało, kiedy do mięśni przestały płynąć impulsy elektrochemiczne, i David stracił czucie. Tylko kark jeszcze go piekł, ale nie był to ostry ból, jak to w szoku. David usiłował oddychać. Nie rozumiał, że nigdy już tego nie zrobi.

Napastnik zaniósł do kabiny. David mógł już tylko patrzeć i myśleć. Ujrzał obcą twarz i ta twarz odwzajemniła spojrzenie. Mężczyzna patrzył na niego jak na rzecz, przedmiot niegodzien nawet nienawiści. David bezsilnie przyglądał się, jak napastnik sadza go na toalecie i sięga do kieszeni płaszcza, najwyraźniej by ukraść portfel. Więc to po prostu napad? Na wysokiego rangą oficera Mosadu? Niemożliwe. Mężczyzna chwycił Davida za włosy, żeby unieść opadającą głowę.

- Salem alejkum - powiedział. Pokój z tobą.

Więc to Arab? Ale nie ma w nim nic arabskiego!

Morderca zauważył zaskoczenie na twarzy Davida.

- Naprawdę ufałeś Hassanowi, Żydzie? - spytał.

W jego głosie nie było satysfakcji. Beznamiętny ton wyrażał pogardę.

W ostatnich chwilach życia, zanim jego mózg umarł z braku tlenu, David Greengold zdał sobie sprawę, że padł ofiarą starej jak świat szpiegowskiej pułapki - „fałszywej flagi”. Hassan przekazywał mu informacje tylko po to, by go zidentyfikować - by go wystawić. Taka głupia śmierć. Zdążył jeszcze tylko pomyśleć: Adonai echad.

Zabójca upewnił się, że ma czyste ręce i ubranie. Cios noża taki jak ten nie powoduje dużego krwotoku. Schował do kieszeni portfel i pakiet z „martwej” skrzynki, poprawił marynarkę i wyszedł z toalety. Przystanął przy swoim stoliku i zostawił dwadzieścia trzy euro za swój posiłek, dając tylko kilka centów napiwku. Przecież szybko tu nie wróci. Wyszedł od Giovanniego i nie śpiesząc się, przeciął plac. Zauważył sklep Brioni i uznał, że przydałby mu się nowy garnitur.

 

W Pentagonie nie ma kwatery głównej korpusu amerykańskich marines. W tym największym na świecie biurowcu znalazło się miejsce dla wojsk lądowych, marynarki i sił powietrznych, ale nie wiedzieć czemu pominięto marines, którzy musieli zadowolić się własnym kompleksem budynków, Navy Annex - odległym o niecałe pół kilometra, jadąc Lee Highway - w Arlington w stanie Wirginia. Niewielkie to poświęcenie. Marines zawsze byli przybranym dzieckiem amerykańskiej armii. Formalnie podlegali marynarce - pierwotnie mieli stanowić jej prywatną armię. Chodziło o to, by nie okrętować żołnierzy piechoty, bo wojska lądowe i marynarka nigdy nie darzyły się sympatią.

Z czasem marines zaczęli sami o sobie stanowić. Przez ponad wiek byli jedynymi amerykańskimi siłami lądowymi wysyłanymi za granicę. Ponieważ nie musieli martwić się o zaopatrzenie w ciężki sprzęt czy nawet o zaplecze medyczne - od tego mieli kalmary[1] - wszyscy marines byli strzelcami. Każdy, kto nie żywił ciepłych uczuć dla Stanów Zjednoczonych, musiał więc patrzyć na nich z lękiem i respektem. Dlatego też, choć szanowani, nie byli ulubieńcami amerykańskich żołnierzy. Bardziej stateczne formacje miały im za złe, że za bardzo się popisują, puszą i dbają o swój wizerunek.

Korpus marines był miniaturą armii. Miał nawet własne siły powietrzne - niewielkie, ale o ostrych kłach. Teraz do tej armii należał też szef wywiadu, choć niektórzy pracownicy uważali termin „wywiad marines” za sprzeczny sam w sobie. Powstała kwatera główna wywiadu marines, co świadczyło o tym, że zielone berety usi...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin