Sorel Charles - PRZYGODY FRANCJONA - POWIEŚĆ UCIESZNA.rtf

(714 KB) Pobierz

Sorel Charles

PRZYGODY FRANCJONA

POWIEŚĆ UCIESZNA

 

Szukając czas jakiś temu lekarstwa na trapiącą mnie troskę, taki otom sposób, spośród wszystkich najprost­szy i najskuteczniejszy wymyślił, żem jął zabawiać się spisywaniem pewnej historii, igraszek niefrasobliwych pełnej raczej niż powagi, tak że coś, co z żałości się poczęło, zrodziło się krotochwilnym i uciesznym. Nigdy 'bym pewnie na widok publiczny tego utworu nie wy­stawił, gdyby nie chęć wytknięcia ludziom ich wad, którym bezwolnie się poddają. Aczkolwiek obawiam się zarazem, że może to być trud daremny, bo tyle mają w sobie na ogół głupoty, że pomyślą, iżem pisał jeno gwoli dostarczenia im rozrywki, a nie po to, by piętnować niegodziwe ich postępowanie. Gdy dowia­dują się, że ktoś dał się nabrać czy zbłaźnił się jakimś niemądrym uczynkiem, zaśmiewają -się w bezdennej swej głupocie, kiedy płakać raczej by powinni nad grubiaństwem bliźnich oraz swoim własnym, bo wcale nie jest mniejsze. Filozofia, którą tu wykładam, nigdy nie powstałaby w czerepach wszystkich naszych szacow­nych marzycieli; i zdaję sobie sprawę z tego, że na po­dobieństwo tych, co przez barwione szkiełka patrząc, rzeczy w prawdziwych ich kolorach widzieć nie mogą, ci wszyscy, co umysł zaćmiony mają, a książkę moją będą czytali, zgoła fałszywą opinię powezmą na temat sądów, które zawiera. Lecz ja tym trapić się nie za­mierzam, bo cnota niebiańskiej będąc natury, wywodzi

się z istoty boskiej, która chwałę swą z siebie czerpie; rzecz to zatem oczywista, że zadowolenie wewnętrzne z czynu szlachetnego nagrodą jest tak wielką, iż nic jej nie dorówna. A wracając do tego, com pierwej rzekł, wyznam, żem mógł przecie z łatwością ludzkie występ­ki surowym tonem ganić i do skruchy raczej, nie zaś do śmiechu niegodziwców starać się pobudzić. Lecz jest coś, co sprawia, że tą drogą iść nie sposób, a rzecz cala w tym, że potrzebna jest przynęta, by przyciągnąć zainteresowanie ludzi. Poczynam sobie tedy jak pigu­larze cukrzący po wierzchu gorzką miksturę, by łat­wiej ją było przełknąć. Satyra, z której wyzierałoby zbytnie zacietrzewienie, już samym tytułem mogłaby odstraszyć ludzi od czytania jej. Ja zaś, odwrotnie, piękny pałac jakby ukazuję i można by pomyśleć, z ze­wnątrz nań patrząc, iż swobód wszelkich i rozkoszy niczym nieskrępowanej jest to siedziba, a tymczasem w środku spotyka się niespodzianie surowych cenzo­rów, nieskazitelnych w swej uczciwości oskarżycieli i nieubłaganych sędziów. Właśnie zepsucie naszych cza­sów, wzbraniające prawdę na głos wypowiadać, zmu­sza mnie do takiego postępowania i ukrywania mych wyrzutów w wyimaginowanych opowieściach, które ignorantom zdadzą się pełne głupoty, bo nie będą mo­gli dobrzeć do ich sedna. A te senne rojenia zawierają przecie w sobie sądy, których nikt dotąd nie miał śmia­łości wypowiedzieć. Dobry Boże! Gdy tak sobie teraz

o              tym myślę, to co mnie podkusiło u licha, by na światło dzienne ten utwór wystawić? Czyż są na świę­cie dość trzeźwe umysły, zdolne osądzić go jak trzeba? Pełno jest za to ludzi, którzy, ślepi na urok wielu rze­czy, tylko w krytykowaniu się lubują i jedynie błędów będą się w nim doszukiwać. Nawet gdybym na swoje nieszczęście naprawdę wykroczenia jakieś przeciwko przyjętym regułom pisania popełnił, nie straciłbym by­najmniej z tego powodu szacunku do siebie: nie mam

bowiem płaskiej duszy gryzipiórka, by chcieć całe ser­ce wkładać w uprawianie takiej sztuki, która jeno nie­wolnicze jarzmo narzuca. Nawet gdybym ograniczył się tylko do tego, by całej nienawiści/ jaką budzą we mnie ludzie źli, dać upust, i to językiem wielce nie­dbałym, mógłbym już uznać, żem spełnił swój zamiar i niczego więcej do szczęścia <mi nie trzeba. Pozwolę sobie wszakże twierdzić, choćby nie wiem co zazdroś­nicy wygadywali, żem przedstawił w tak naturalny sposób, jak to tylko było możliwe, charaktery, uczynki i słowa wszystkich osób, jakie do mego utworu wpro­wadziłem; że przygody przeze mnie opisywane są nie mniej ucieszne niż te, które największe wzięcie mają u czytelników; że memu językowi, na który prawie cały czas baczenie daję, nie brakuje ani ciętych, zmyśl­nych i wdzięcznych zwrotów, ani długich okresów w •miejscach, gdzie nie chodzi już o zwyczajne opowia­danie. Ci, co mają dobry wzrok, zauważą, że myśli wszelakich tam wiele, i jakem już co pisał, to nie bez powodu. Nie o sukces dbam; pragnę, by myśli owe głę­boko w umysły zapadły. Wyznania te zaś zmuszony jestem czynić i nie należy za pyszałkowatość ich po­czytywać. Wielu jest wprawdzie takich, co nie pojmą nawet tego, co tu mówię, przekonani są bowiem, że wystarczy słowa poskładać do kupy i zadbać jedynie

o              to, by jakaś historyjka, która zachwyci głupców, z nich się uplotła, i wyborna książka już jest gotowa. Ale ja nie do tych ludzi tu przemawiam, lecz do tych, co sami parają się pisaniem. Niechże spróbują — pro­szę bardzo — stworzyć coś lepszego w czasie równie krótkim, jaki ja na to poświęciłem, i równie mało do owego pisania się przykładając. Najmniej trzydzieści dwie strony druku dziennie szykowałem i do tego tra­piony myślaimi, ku którym coraz to kierowała się moja uwaga, ledwie że bez reszty dając im się niekiedy za­garnąć. Zdarzało się, że jakby w półśnie byłem, całkiem

,v’;'

'I.!

A

% *

otępiały, i tylko ręka prawa w ruchu swym nie usta­wała. Łacno odgadnąć, że jeślim wtedy coś składnego tworzył, to działo się to jeno za przyczyną nawyku. Ledwie zresztą rzucałem okiem na zapisane stronice, by przejrzeć je i poprawić, bo z jakiegoż niby powodu miałem zabraniać sobie owej beztroskiej niedbałości? Żadna chwała nie spływa na człowieka za to, że na­pisał dobrą książkę, a gdyby nawet tak było, to zbyt czczą wydaje mi się przyjemnością, bym na nią był czuły. Ta niedbałość, do której tutaj, w rzetelnej mej szczerości się przyznaję, niechaj da wam wyobrażenie

o              tym, czym będą te moje utwory, w których, nie szczędząc sił, do najwyższego wysiłku umysł mój przy­muszę. Lecz wielce jest wątpliwym, bym im czas ze­chciał poświęcić, bo, jakem rzekł, nie cierpię niepo­trzebnych sztywnych reguł, do których nasi pisarze przywiązują taką wagę. Nigdym nie zamierzał iść ich śladem i, całkiem innego niż oni będąc usposobienia, nie mógłbym być do ich szeregów zaliczony, bo taki zaszczyt bynajmniej mi się nie należy. Oni poddańczo duszę swą na usługi pióra oddali, ja zaś pragnę, by me pióro duszy mej służyło. Oni wysilają swą imagi- nację, by pozwoliła im zaspokoić zżerającą ich potrze­bę pisania, która wcześniej niż zdolności, jakie mają ku temu, w nich powstała; a ja piszę jeno po to, by ład w myśli, wcześniej już drążące mnie, wprowadzić. Ich bawi roztrząsanie bez końca oklepanych błahostek i nie docierają nigdy do prawdy; a ja, prostą drogą postę­pując, próbuję dociec, czym jest najwyższe dobro i naj­trwalsza w swych podstawach cnota. Tamtym się nie śpieszy, by równie szybko co ja do tego samego celu dotrzeć, bo jakby tanecznym krokiem, figury zawiłe wykonując, posuwają się, aż w końcu padają ze zmę­czenia w połowie drogi; ja zaś krokiem stanowczym, nie dając się zwieść na bok, postępuję. Nie tę książkę mam teraz na myśli: mówię o innych, poważniejszych*

które zamierzam napisać. Nie jest to zadufanie w so­bie: nie zwykłem chwalić się czymś, jeśli nie wiem, iż niezawodnie potrafię to wykonać, jak to się któregoś dnia okaże. Jeśli komuś zda się, iż rzuciłem tu wyzwa­nie tym, którzy parają się pisaniem, grożąc im, że ich pokonam, nie będę się sprzeciwiał, jeśli tak to określi: toż przecie nie czynię nic innego, jak tylko daję dowód poszanowania najwyższego dla zwyczajów stanu szla­checkiego i wolno mi wyzwać swych przeciwników do pojedynku na pióra, tak jak rycerz, który wyzywa in­nego do starcia na szpady. Czemu niby bardziej w jed­nym niż w drugim wypadku miano by zwać próżno­ścią to, co jest jeno nadzieją na zwycięstwo...

CHARLES SOREL PRZYGODY FRANCJONA OPOWIEŚĆ UCIESZNA

Przełożyła Joanna Arnold Wyboru dokonał i wstępem opatrzył Krzysztof Choiński

CZYTELNIK • WARSZAWA 1986

Z KSIĘGI I

Horyzont zakryty był już woalami nocy, gdy z pew­nego zaniku w Burgundii wyszedł starzec imieniem Walentyn, w szlafroku, w czerwonej szlafmycy na gło­wie i z wielkim pakunkiem pod pachą, choć przy tym bez okularów, nie wiedzieć czemu, bo było w jego zwy­czaju nosić je ciągle albo na nosie, albo przy pasie. Takimi honorami cieszył się jako zarządca pewnego wielmoży, że ledwie słowo rzekł, a ludzie na zamku zaraz dlań spuścili most zwodzony. Złożywszy najsam- pierw swój pakunek, jął chodzić tu i tam, a gdy upew­nił się, że pora jest już taka, że śpią wszyscy i na zam­ku, i w okolicznych domach, zszedł do fosy, by sekret­nie przeprowadzić to, co sobie umyślił. Poprzedniego wieczoru kazał spuścić tam kadź, wielką jak dla czło­wieka, co chciałby się wykąpać. Podszedł do niej, roz­dział się ze wszystkiego, zostawiając tylko kaftan i, podciągając koszulę, zanurzył się w wodzie aż po pępek: wnet z niej wylazł i trzasnąwszy krzesiwkiem zapalił woskową świeczkę, z którą obszedł trzy razy kadź, a potem wrzucił ją do środka, gdzie zgasła. Syp­nął tam jeszcze trochę jakiegoś proszku, który wyjął z papierka, a mełł przy tym w ustach moc słów cudzo­ziemskich i barbarzyńskich, których nie wymawiał w całości, lecz mamrotał jak stara zagniewana małpa, bo choć lato było za pasem, zaczęło go już przenikać zim­no. W dalszym ciągu tego obrządku jął znowu się ką­

pać, a głównie umył starannie swego nieboraczka, bar­dziej pomarszczonego chyba jeszcze niż świstawka na przepiórki. Zwisał pod nim kawał zwiotczałej i owło­sionej skóry, co za sakiewkę chłopską wziąć by można było. Nie dałbym głowy, że wypełniona była tym, co, naturalnym sposobem rzeczy powinno było ją wypeł­niać; lecz co wiem na pewno, to to, że tarł ją przez dobre pół godziny i jeśli nie robił tego dłużej, to tylko dlatego, że — z obawy, by się zbyt nie wyziębić — wylazł z kadzi i osuszywszy się odział na powrót. Gdy wydrapywał się na brzeg fosy, każdym słowem i gesta­mi wszystkimi dawał wyraz jeno swej wielkiej radości. „Najcięższe mam już za sobą — tak prawił do sie­bie — obym z pomocą Bożą równie łacno uporał się teraz z obowiązkami małżeńskimi. Jeszcze ze dwa, trzy zaklęcia przeciwko wszystkim mocom ‘tego świata i bę­dzie to wszystko, co mi przykazano. Potem okaże się, czym zdolny zażyć tych rozkoszy, które znane są więk­szości mężczyzn. Hola, Lauretto — rzekł obracając się w stronę zamku — skończą się twe zarzuty, że jed­no, co potrafię w nocy, to spać i chrapać. Nie będzie już moje ciało leżeć przy tobie niczym kłoda. Od jego wigoru twoje aż osłabnie, tak że wreszcie powiesz, od­pychając mnie łagodnie rękami: «Ach, kochany, ach, mój umiłowany nad życie, toż starczy na ten raz». Jakże będę kontent słysząc takie słodkie słowa zamiast łajań, którymi w kółko mnie raczysz”. Tak do siebie przemawiając, wszedł za ogrodzenie, gdzie było wiele drzew wszelakich, i rozwinął pakiet przyniesiony z do­mu. Była w nim długa czarna suknia, którą naciągnął na szlafrok. Był tam też wiejski kaptur i też go za­łożył, zakrywając sobie twarz doczepioną do niego ma­ską z tej samej materii. W tym przebraniu zaczął swe sztuki magiczne, wierząc, że dzięki nim dopnie celu. Prętem zakończonym żelaznym okuciem nakreślił na ziemi krąg wpisany w figurę ośmiokątną i już, już spo-

H

sobił się, by stanąć w jej środku, gdy pot nagły go oblał i drżenie objęło członki, bo straszna myśl go naszła, że oto już niezadługo ukażą mu się czarty. Postanowił zrobić znak krzyża, chociaż jego nauczyciel od tych czarodziejskich sztuk mu tego zabronił, użyczył nato­miast paru zaklęć skutecznych, które miały go bronić przed natarciem sił nieczystych. Namiętne pragnienie, by przeprowadzić do końca swe przedsięwzięcie, kazało mu wszakże zapomnieć o tych obawach i padł w końcu na klęczski w samym środku nakreślonego kola, twarzą ku Zachodowi. ,,0 duchy Piekieł, wy, co kierujecie chutliwością ludzką, co napełniacie nas żądzami cie­lesnymi podług waszej woli i podsuwacie nam sposoby, jak te żądze zaspokoić — wykrzyknął — zaklinam was na najwyższą moc, której jesteście posłuszne, i proszę was, byście mi pomagały we wszystkim i wszędzie, a w szczególności, byście mi dały taki sam wigor do Obłapiania, jaki ma mężczyzna w wieku lat trzydziestu pięciu albo koło tego. Jeśli tego dokonacie, wynagrodzę was tak, że będziecie ze mnie zadowolone”. Po tych słowach przywołał kilkakrotnie 'Asmodeusza, po czym zamilkł czekając, co nastąpi. Gdzieś niedaleko rozległ się hałas. Usłyszał wycie, stuk uderzających o siebie kamyków, łoskot taki, jakby ktoś walił w konary drzew. Groza wielka ogarnęła bez reszty jego duszę i gotów jestem przysiąc, że wolałby był wtedy siedzieć raczej w domu, darowawszy sobie to niebezpieczne przedsięwzięcie. Za jedyną obronę i ratunek miał rap­tem te pocieszne słowa, których się wyuczył: „O, kim­kolwiek jesteś, kundlu, co bieżysz ku mnie, zawzięty, z podwniętym chwostem, myśląc, że znajdziesz tu łup, wracaj tam, skądeś przyszedł i zeżryj se na pociechę chodaki twej babki”. Wyobrażał sobie, że słowa te kry­ją w sobie jakieś wspaniale, tajemne zaklęcie, i gdy ponadto splunął w rękę, powiercił małym palcem w uchu oraz wykonał jeszcze inne czynności na odegna-

nie złego, zdało mu się, że od tej chwili najzłośliwsze nawet ze złych duchów, miast szkodzić mu, zmuszone się poczują wolę jego co do joty wypełnić. Zaraz po­tem trzydzieści kroków od siebie zobaczył mężczyznę, którego wziął za wzywanego przez siebie diabła z Pie­kła rodem. „Walentynie, jestem twoim przyjacielem — powiada tamten — nie lękaj się: sprawię, że będziesz używał sobie tych najbardziej upragnionych przez cie­bie rozkoszy. Dołóż odtąd starań, by się suto raczyć dobrym jadłem, a obiecuję ci, jeśli chcesz, że ze sześć albo i siedem stacji osiągniesz w ciągu nocy, dosiada­jąc swej klaczy. Nie trzeba ci było aż takich strasz­nych zaklęć, by mnie tutaj sprowadzić, bo sam z wła­snej chęci pomoc niosę tym, co jej godni, jak ty. Że­gnaj i żyj w pokoju ze swą żoną. Niczego od ciebie nie żądam w zamian za przysługi, które ci wy­świadczę”.

Taką radość te łaskawe słowa sprawiły Waleń tyno- wi, że złagodziły nieco strach, jaki ogarnął jego duszę na widok zjawy. A gdy zjawa wreszcie zniknęła, cał­kiem już zapomniał o swej trwodze. Przypomniał so­bie, że ma jeszcze jedno do wykonania, poszedł więc w miejsce na to wyznaczone, by spełnić ostatnie po­lecenie.

Już mu się wydawało, że ściska swą piękną Lauret- tę, i w nadmiarze rozkoszy nie mógł się powstrzymać, by nie przemówić do siebie takimi słowy: „Zacny piel­grzymie, któryś mi wskazał drogę, co pozwoli mi za­smakować najmilszych uciech tego świata, jakem się dowiedział, zwiesz się Francjon, i słowo daję, mogę mniemać, żeś po to tylko zjawił się na ziemi, bym mógł radować się pewnym miłym frantem, którego nazwy jakimś trafem losu można się doszukać w two­im, Francjonie, imieniu.

Takimi to łaskotkami próbował siebie rozśmieszyć

i doszedłszy do wiązu, otoczył go ramionami, dokładnie

tak jak pielgrzym mu doradził. W trakcie tego wzno­sił nieustanne modły, po czym obszedł drzewo, by ob­łapić je od tyłu, mówiąc przy tym: „Równie łatwo bę­dzie mi obłapiać moją żonę, z woli Bożej, tak jak obłapiam ten wiąz ze wszystkich stron”. Lecz gdy tak stał, poczuł, że coś go chwyta za ręce, i choć próbo­wał z całych sił je oswobodzić, nie poradził. Zostały związane sznurem szybciej jeszcze, -niż ja nadążę z opowiadaniem moim, a on, wyciągając szyję niczym marionetka, której głowa nie trzyma się korpusu i którą można na patyczku podnieść tak, jak się chce wysoko, starał się wypatrzyć dokoła siebie, kto mu płata tego paskudnego figla.

Taki strach go ogarnął, że zamiast jednego człowie­ka, który, napsociwszy przemykał chyżo między drze­wami, uwidziało mu się, że jest ich z pięćdziesięciu, a wszyscy z piekła rodem, i obiecują już sobie .wiele uciech z zadawania mu katuszy na wszelkie możliwe sposoby, jakie przyjdą im do głowy. Ani przez chwilę nie odważył się zakrzyknąć i wezwać kogoś na po­moc, pewny, że na nic mu się to nie zda i że z opresji mogłaby go wyzwolić tylko jakaś przez Boga pomoc zesłana, przy czym zdawało mu się wielce prawdopo­dobnym, że jeśli zacznie się żalić, nielitościwe diabły podwoją tortury, odejmą mu głos albo i przeniosą go w odludne miejsce. Poruszał jeno nieustannie cia­łem, a takoż i umysłem i próbując wydostać się z nie­woli, ¿bez przerwy kręcił się tyłem wokół wiązu, wiele drogi odbywając na małej przestrzeni. Czasem ciągnął ku sobie drzewo tak mocno, że myślał, iż je złamie albo z korzeniami wyrwie.

Miał też wtedy czasu do woli na żale i skruchę, że mu się w maga zachciało bawić, i przypomniał sobie słowa przestrogi księdza proboszcza, który takich sztuk imać się odradzał, jeśli nie chce człek w kotle piekielnym przez wieczność się smażyć. Z tą myślą w

głowie odmówił kilkakroć na pociechę piękne i pobo­żne modlitwy, ale do Boga ani jednej nie śmiał skie­rować, bo jego przecie najbardziej obraził. A tymcza­sem na zamku piękna Lauretta nie spała, bo akurat tej nocy, po drabinie ze sznura, którą zaczepiła za oknem, miał przyjść do niej zacny pielgrzym Francjon i obiecywała sobie, że dzięki niemu zazna rozkoszy,

o              których jej małżonek nie był w mocy nawet naj-. bledszego dać jej wyobrażenia.

Tej samej nocy’czterej ¿łodzieje szykują się, by okraść zamek; jeden z nich, Oliwier, postanawia je­dnak wycofać się i wydać pozostałych, wskutek czego powstaje cały ciąg qui pro quo...

Pośród tych wydarzeń Francjon, nie chcąc chybić spotkania wyznaczonego mu przez kochankę, podszedł pod zamek, a widząc po drugiej stronie Katarzynę z drabiną, wziął ją zą Laurettę. Chyżo wdrapał się na górę i nuże służebnicę obłapiać. „Kto to? — pyta ona. — To ty, Oliwierze, czy któryś inny? Oszalałeś, żeby głupstwa takie wyprawiać, gdy trza nam raczej

o              naszych interesach teraz myśleć? A dajże, niech pójdę i pomogę naszym kamratom wejść na górę. Cóż to, myślisz, że jak ubranie mam inne, to z nim i ciało dziewki dostało mi się?”

Francjon, który wcześniej już pojął swą pomyłkę, ostateczny miał jej dowód, gdy usłyszał te słowa cał­kiem nie z wdzięcznych ust Lauretty płynące. Nie tracił czasu, by starać się je zrozumieć, bo wydawało mu się, że nie na wiele mu się to zda; powiadomił tylko Katarzynę, rozpoznając, że ze służką ma do czy­nienia, że pani jej przyzwolenie mu dała na spędzenie z mą nocy i że przybył tu właśnie, by skorzystać z bez­

cennych dowodów owej łaskawości. Katarzyna, obda­rzona przemyślnością na tyle, na ile trzeba jej było przy rzemiośle, jakie uprawiała, przeczuwając, że nie­chybnie szyki jej pomiesza, szukała w duchu sposo­bów, jak od niego się uwolnić. Poprowadzić go zaraz do pokojów pani, tak jak sobie tego życzył, nie wy­dawało jej się najroztropniejszym, bo przypuszczała, że każą jej stanąć na czatach albo inne posługi peł­nić w chwili, gdy jej kompani przyjdą wprowadzić w czyn swe zamiary. Rzekła mu tedy, że Lauretta, sła­bując, kazała powtórzyć, iż tym razem widzieć jej nie może. Francjon, strapiony wielce tym obrotem rzeczy, chcąc nie chcąc jął schodzić po drabinie. Już w samym środku jej się znalazł, gdy Katarzyna, dusza złośliwa i zdradziecka, chcąc zemścić się na nim, że zdał jej się zawalidrogą krzyżującym jej plany, z całą mocą, jaką miała w ramionach, a wściekłość zwiększała ją jeszcze, jęła trząść sznurem, by go strącić na ziemię: widząc, jak sobie z nim poczyna, Francjon zsunął się nieco niżej i uznał, że mu nic nie pozostaje, jeno ska­kać, by o mur się nie obijając do cna sobie członków nie poturbować. Puścił więc drabinę i jednym ruchem wybił się w powietrze, by opaść na ziemię, lecz na nieszczęście trafił prosto do kadzi, w której Walentyn był się kąpał, i o krawędź jej uderzając wywiercił so­bie taką dziurę w głowie, że od krwi, co z niej wyszła, woda zrobiła się zaraz cała czerwona. Zdumienie i oszołomienie po upadku wprawiły go w taki stan, że leżał bez czucia i nijak zadbać nie mógł, by nie nały­kać się wody, od której zwidziało mu się, że się utopił.

Rannego Francjona, okradzionego przez jednego ze złodziei, znajdują wieśniacy i zanoszą do zajazdu. Na­stępnie znajdują roznegliżowaną Katarzynę i wreszcie Walentyna...

Kilku wieśniaków, odłączywszy się od zbiegowiska, podeszło natenczas pod zagrodzone pole, gdzie znaj­dował się Walentyn, bo usłyszeli, jak krzyczy wniebo­głosy. Zbliżyli się do miejsca, skąd dochodził ich jego krzyk, ani domyślając się, że to on we własnej osobie tam siedzi, i zadziwili się niepomiernie na widok stra­szydła w przecudacznym stroju, przywiązanego do drzewa. Od okropnego miotania się przez całą noc kap­tur spadł mu na oczy i nic przed sobą nie widział, nawet tego, że już dzień biały nastał. Choć nie mogąc pomóc sobie rękami, z całych sił do tej pory trząsł głową, by odrzucić kaptur do tyłu, na nic się to wszystko zdało. To i nie widział wieśniaków, jeno głos ich słyszał, jak dworowali sobie z tego cudactwa, co ukazało się ich oczom, nie mniejszej -uciechy im przy­sparzając niż widok tamtego na placu przed zamkiem. Jeszcze żywiej niż przedtem dźgnęła go myśl, która go przez całą noc świdrowała, że diabli pomiot już się zbiera, by go brać na męki. Przedstawił sobie, że się podsuwają coraz bliżej do niego, i chwycił się zaklęć na ich odegnanie, których nauczył -go Francjon. Chłopi rozpoznali go wówczas po głosie i słysząc androny, ja­kie wygaduje, a takoż widząc jego położenie, ani cie­nia wątpliwości nie mieli, że rozum postradał, i śmie­jąc się do rozpuku poszli do księdza proboszcza opo­wiedzieć mu, co zobaczyli. „Oto — powiada ten — ani chybi dzień cudów mamy. Modlę się, by te wszystkie dziwy na szkodę poczciwym ludziom się nie obróciły” Już z daleka, ledwie dostrzegł Walentyna między drzewami, pyta go: „Ejże, to pan tu siedzisz, przyja­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin