Marek Tadeusz NOWAKOWSKI Dziewczyna i Karino 6? WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI Projekt okładki, stron tytułowych i ilustracji Zygmunt Bobrowski Redaktor Barbara Kaczorowska Redaktor techniczny Jarosław Wolodko Korektor Elżbieta Kozłowska-Jurczak Copyright by Marek T. Nowakowski, Warszawa 1988 UL ????? WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI Warszawa 1988 Wydanie 1. Nakład 49 740 + 260 egz. Objętość ark. wyd. 13,68; ark. druk. 9,5. Oddano do składania w styczniu 1988 r. Skład wykonał — „Comet" Sp. z o.o., Lublin. Podpisano do druku w październiku 1988 r. Druk ukończono w listopadzie 1988 r. Druk i oprawę wykonały Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów, ul. Marchlewskiego 19. Zam. 4768/88 U-93 ISBN 83-212-0516-? AVc.„_*— 13 I Z pociągu wysypywali się podróżni, podążając w kierunku wyjścia do miasta. Szli szybko, wyprzedzając Grażynę, idącą powoli, bo obciążoną dwiema sporymi i ciężkimi walizami. Gdy znalazła się przed budynkiem dworcowym, placyk, na którym stały samochody i taksówki, był już prawie pusty. Postawiła walizki i rozejrzała się, szukając wozu, który miał być po nią wysłany. Spostrzegła go. Szara sanitarka warszawa stała ukryta na końcu parkingu. Ruszyła w tamtą stronę. Kiedy była już blisko, drzwi wozu otworzyły się i leniwie wysiadł kierowca ubrany w kożuch. Nie zamykając drzwiczek zrobił kilka kroków w stronę dziewczyny. — Pan może po mnie, ze stadniny? — zapytała, stawiając ciążące jej walizki. Kierowca podszedł szybko. — Tak. Stanąłem daleko, ale tam, przed dworcem, nie wolno teraz parkować — podniósł walizki, obrzucając dziewczynę szybkim, badawczym spojrzeniem. Ale o nic nie spytał. Dorzucił tylko: — Nie wychodziłem na peron, bo bałem się z panią rozminąć. Poszedł przodem. Kiedy umieścił już jej walizki, otworzył drzwiczki, zapraszając na miejsce koło siebie. 5 Usiadła, wóz ruszył szybko z miejsca, prezentując w całej okazałości lekko zatarty napis na bocznych drzwiach: „Państwowa Stadnina Koni w Mokrej". Miała ochotę pytać o wiele rzeczy, ale kierowca nie wyglądał na rozmownego. Wóz znalazł się poza miastem, mknął teraz szosą w kierunku widniejącego w dali lasu. Grażyna w milczeniu obserwowała zmieniający się póź-nojesienny krajobraz. Minęli wreszcie tablicę z napisem MOKRA i po chwili skręcili w długą aleję, którą zamykała masywna bryła pałacu. Samochód przejechał aleję i zatrzymał się przed domkiem stojącym na uboczu. — Tu mieszczą się pokoje gościnne. Zaraz pani pomogę zanieść rzeczy. Zabrał walizki z wozu i ruszył pierwszy. Grażyna, idąc za nim, poczuła się nagle obca temu wszystkiemu, co ją otaczało, nikomu tutaj nie potrzebna. Skarciła samą siebie w myślach: czego się spodziewałaś? Przecież nie triumfalnej bramy... — Tu powinno być pani wygodnie — powiedział kierowca, wnosząc walizki do pokoju i kładąc je na podłodze przy łóżku. — Nad panią mieszka dyrektor zespołu, a obok jest biuro. Łazienka jest tu. Pchnął drzwi i ukazał pomieszczenie z wanną i piecem węglowym do grzania wody. — Pełen komfort. No, a teraz idę zawiadomić doktora, że pani przyjechała. — Był uprzejmy, rzeczowy, ta bezosobowa rzeczowość nie poprawiała samopoczucia Grażyny. Została sama. Przez chwilę rozglądała się po swoim nowym mieszkaniu. Nie wyglądało przytulnie. Miało w sobie coś z tych pokoi, w których ludzie przyjeżdżający zatrzymują się tylko po to, by przespać się i ruszyć dalej. Zakratowane okna wychodziły na widoczny za murem ogród ze szklarniami i wielkimi, starymi drzewami. 6 Zaczęła rozpakowywać walizki. Rzeczy miała niewiele i w szafie zostało jeszcze sporo wolnego miejsca. Była rozpakowana, zdążyła nawet umyć ręce i przeczesać się po podróży, gdy zapukano do drzwi i do pokoju weszła czterdziestoletnia kobieta ubrana w kożuszek, spodnie i ciepłe, grube buty. Na głowie miała futrzaną czapkę. — Witam panią u nas, w Mokrej — podeszła do Grażyny i podała jej rękę. — Jestem Krystyna Fron-czakowska, mąż prosił, abym się panią zajęła, zobaczyła, czy czegoś pani nie brak. I, jak pani będzie gotowa, zaprowadziła panią do naszej apteki. Była nieco szorstka, ale przyjazna, tę życzliwość wyczuwało się pomimo mało zachęcającego powoływania się na męża; Grażyna wolałaby, by Fronczakowska nie podkreślała aż tak wyraźnie, że przyszła tylko na jego życzenie. Może dlatego nie potrafiła się przemóc, odpowiedziała dość sztywno, że nie potrzebuje niczego. Szybko zamknęła puste walizki i narzuciwszy płaszcz wyszła za Fronczakowska. Kiedy szły wzdłuż budynków stajni, Fronczakowska zaczęła wypytywać Grażynę, kiedy robiła dyplom, jak wyobraża sobie pracę kobiety jako lekarza w stadninie i młoda lekarka najeżyła się znowu. Czy oni wszyscy tutaj są tacy? Czy nikt nie potrafi zwyczajnie się uśmiechnąć, zamiast ją badać wzrokiem i wypytywać nieufnie? Fronczakowska kończyła właśnie zaczęte przed chwilą zdanie: — ...bo to przecież wymaga czasami sporej siły fizycznej? — A pani jest może lekarzem weterynarii? — rzuciła pytanie Grażyna. Kobieta uśmiechnęła się, rozumiejąc ukrytą intencję tego pytania. - Nie. Jestem ogrodnikiem, a moją specjalnością są 8 kwiaty i warzywa. Pracuję tutaj, prowadzę szklarnie i ogród, który widać z okna pani pokoju. Rozmowa urwała się. Weszły w otwartą bramę stajni i zagłębiły się w półmrok pachnący słomą, sianem i ostrym, przyjemnym końskim zapachem. Długie przejście, przypominające korytarz, biegło przez całą długość budynku, z jego jednej i drugiej strony znajdowały się boksy lub stanowiska dla koni. W głębi, przy zsypie siana, pracował masztalerz, przygotowując dużą stertę paszy. Gdy podeszły do niego, odłożył widły i zrobił kilka kroków w ich stronę. — Pan doktor poszedł do ujeżdżalni. Prosił, by pani zaczekała albo poszła do niego. — Chodźmy tam. Zobaczy pani od razu, gdzie jest ujeżdżalnia — zaproponowała Fronczakowska. Przeszły przez podwórze i, minąwszy długi budynek, znalazły się w czworoboku zabudowań. Fronczakowska przez cały czas objaśniała, gdzie co się mieści; Grażyna oswoiła się już z jej sposobem bycia, zaczynała odczuwać pewną sympatię do tej powściągliwej, lecz w gruncie rzeczy chyba przyjaźnie nastawionej kobiety. Weszły do ujeżdżalni. Wzdłuż ścian chodziły stępa lub kłusowały konie. Na środku stał jeden osiodłany, ale bez jeźdźca. Wokół niego zgromadziło się kilka osób. Stojący przy koniu mężczyźni odwrócili głowy w kierunku podchodzących kobiet, zatrzymując wzrok na nie znanej im młodej dziewczynie, którą przyprowadziła doktorowa. Fronczakowska przyspieszyła kroku, wyprzedzając trochę Grażynę. — To nasza nowa stażystka Grażyna Białasówna — powiedziała, dokonując pobieżnej prezentacji. — Fronczakowski. — Doktor był niezbyt wysoki, dosyć mocnej budowy; on jeden wyciągnął do młodej lekarki rękę. Patrząc na pozostałych wymienił ich nazwi- 9 ska: — Inżynier Klimaszewski, nasz szef, dyrektor stadniny. Piotr Janczar, zootechnik. Koniuszy — Antoni Małecki. Małecki przyjrzał się jej uważniej niż inni — oceniają-co, lecz i z wyraźną sympatią; pomyślała, że chyba się polubią. Po raz pierwszy od chwili przyjazdu rozluźniła się nieco, zaczęła się rozglądać, zatrzymując wzrok na kłusujących wokół nich koniach. — Jak już pani tu jest z nami, to może pani posłucha, jak pracuje serce tego konika — usłyszała. Odwróciła się: doktor podawał jej fonendoskop. — Ciekaw jestem, co pani tu usłyszy? Propozycja była zaskakująca. Poczuła strach, na górnej wardze wystąpiły małe kropelki potu. Spojrzała na doktora szukając w jego spojrzeniu ironii, złośliwości. Ale szare oczy patrzyły na nią życzliwie, Fronczakowski uśmiechał się, jakby w ten sposób chciał dodać jej otuchy. Masztalerz, który trzymał konia za uzdę, schylił się i podniósł jego lewą przednią nogę, by umożliwić Grażynie przyłożenie membrany fonendoskopu w miejsce, gdzie zawsze osłuchuje się serce. Nie było wyjścia. Czując na sobie baczne spojrzenia wszystkich obecnych, speszona tak, jak nie zdarzało się to nigdy na żadnym egzaminie, nawet na pierwszym roku, zbliżyła się do konia. Zdenerwowana, w pierwszej sekundzie nie mogła nic usłyszeć. Po chwili, skupiwszy się, zaczęła rozróżniać pracę serca. Już chciała odjąć membranę i powiedzieć, że wszystko jest w porządku, gdy zdała sobie sprawę, że to „pa-pach" nie jest normalne. Tak, drugi ton był zbyt przeciągnięty, jakby syczący. Poza tym rytm dość przyspieszony, nie taki, jaki słyszała zawsze u zdrowych, normalnych koni. Klimaszewski spogląda na Janczara, wymieniają między sobą lekkie, prawie niedostrzegalne uśmieszki. Ma- 10 łecki udaje obojętnego, ale to jego oglądanie się za końmi chodzącymi po ujeżdżalni jest chyba znaczące. Jeden Fronczakowski, skupiony, przygląda się temu, co robi Grażyna. — No i...? — pyta wreszcie. Grażyna odejmuje membranę od boku konia, zdejmuje fonendoskop. Zwija go i podaje lekarzowi. — Odnoszę wrażenie, że mamy tu jakąś wadę serca. Tak jakby niedomykalność zastawki. Tętno także jest przyspieszone. Czy koń nie kaszle? — Brawo, koleżanko! — Fronczakowski jest szczerze uradowany. — Pani diagnoza jest identyczna z moją. — Zwracając się do dyrektora Klimaszewskiego dodaje: — Teraz już nie mogą panowie mieć wątpliwości. Proszę go wyłączyć z treningów. Damy mu przez tydzień glukozę i niech go tylko przestępują. Potem, pomału, lekko przekłusować. Jeśli po tygodniu nie będzie poprawy, to zrobimy kardiogram, no i wtedy zadecydujemy, co dalej... — Ostatnie słowa doktora nie są już radosne, twarze pozostałych także się nieprzyjemnie ściągają. Grażyna ma wrażenie, że Małecki patrzy na nią i na doktora z wyrzutem. Gdy w chwilę później wychodzi wraz z doktorem, słyszy, jak mówi do inżyniera Klimaszewskiego: — Szkoda Gawota. Nawet stażystka wysłuchała u niego tę zastawkę. Doktor tylko dla formy powiedzi...
GAMER-X-2015