02 Wiktor Suworow - Zolnierze Wolnosci (mandragora76).rtf

(703 KB) Pobierz
WIKTOR SUWOROW

WIKTOR SUWOROW

 

ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI

 

TŁUMACZYLI (JOLANTA KOZAK I ANDRZEJ MIETKOWSKI)

 

                            WARSZAWA 1998


Mamy przyjemność zaprezentować Państwu zupełnie nowych Żołnierzy wolności. Czytelnik polski zapoznał się już wprawdzie z tą pozycją (NOWA 1985), jednak ówczesny przekład autorstwa Jolanty Kozak powstał na podstawie zubożonego wydania angielskiego. Dopiero rok po polskim wydaniu, w Londynie ukazało się rosyjskie wydanie Żołnierzy wolności, które stało się dla Andrzeja Mietko-wskiego podstawą do poprawienia i uzupełnienia przekładu z 1985 roku. Obecne wydanie zostało dodatkowo przejrzane i uzupełnione przez Autora.

Nowością w naszej edycji jest też wkładka ilustracyjna, zawierająca unikatowe zdjęcia z prywatnego archiwum Wiktora Suworowa. Są one cennym uzupełnieniem Żołnierzy wolności i ich kontynuacji Akwarium, książek będących zbeletryzowaną autobiografią Autora.


DO POLSKICH CZYTELNIKÓW

Wreszcie pełne wydanie Żołnierzy wolności!

To była moja pierwsza książka. Napisałem ją zaraz po ucieczce na Zachód. Przedstawiałem w niej Armię Radziecką jaką znałem i zapamiętałem. Pełną absurdów, paradoksów i sprzeczności.

Mimo upływu lat, Żołnierze wolności nie stracili swej aktualności. To prawda, Związek Radziecki nie istnieje, lecz armią rosyjsko-radziecką rządzą te same prawa, nierzadko ci sami ludzie. Nie wierzycie? A wiecie, sztab jakiego okręgu wojskowego mieści się nadal w Sankt - Petersburgu? Odpowiedź: Leningradzkiego!

To wojsko zawsze było i pozostało nieprzewidywalne. Żadna armia nie doznała takich klęsk, jak Armia Czerwona podczas kampanii fińskiej, czy broniąc Kijowa w roku 1941. Ale też żadna armia nie mogła się równać z Czerwoną broniącą Moskwy i Stalingradu.

Dlatego wszystkie skrajne opinie o tym wojsku są uzasadnione. Pod względem zdolności bojowych zawiodło - dzięki Bogu! - oceny zachodnich sowietologów. Haniebne operacje w Afganistanie i w Czeczenii miały być Blitzkriegiem. Zakończyły się totalnym fiaskiem. Lecz nie wyciągajmy zbyt pochopnych wniosków. Ta armia potrafi się mobilizować w najmniej oczekiwanych momentach. A jej wpływy na scenie międzynarodowej i wewnętrznej pozostają niemałe.

Żołnierzy wolności pisałem pod koniec lat siedemdziesiątych. Zachodni wydawcy i oficyny emigracyjne nie rwały się do publikacji. Moje opisy kłóciły się z utrwalo-

nym obrazem radzieckiej perfekcyjnej machiny wojennej. Nikt nie wierzył w wyrzutnie rakietowe powiązane parcianym sznurkiem. Dlatego angielskiego wydawcy szukałem dwa lata. Rosyjskiego - siedem.

Właśnie w tym czasie w Polsce powstała Solidarność, a potem komuniści wprowadzili stan wojenny.

Pewnego dnia siedziałem w domu przed telewizorem. Oglądałem reportaż o polskim ruchu oporu. Ekipa BBC dotarła do podziemnej drukarni. Na ekranie powoli przepływały sterty zakazanych książek. Raptem aż podskoczyłem! Na okładce widniało: Wiktor Suworow.

To był najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Zrozumiałem, że moje pisanie jest komuś naprawdę potrzebne. Że ktoś gotów jest zaryzykować własną wolność, by drukować, kolportować, czytać moje szkice.

Jednego nie rozumiałem: jak powstał przekład? Rosyjskie wydanie jeszcze nie istniało. A więc tłumaczyli z angielskiego? Znałem fatalne, a na dodatek niepełne, tłumaczenie tego wydania, dlatego byłem pełen niedobrych przeczuć. Jak się potem okazało, nie bez powodu. Podwójne tłumaczenie dało efekt podobny do zabawy w głuchy telefon. Poważne rzeczy traktowano z przymrużeniem oka, żarty nabierały cech poważnej moralistyki. Kumulacja błędów sprawiła, że polskie wydanie daleko odbiegało od pierwotnego tekstu.

Dlatego teraz z radością oddaję Wam do rąk nowy przekład Żołnierzy wolności. Myślę, że w dzisiejszej Polsce taki reportaż z nieodległej krainy realnego socjalizmu dodatkowo ukazuje dystans, jaki przebyliście w ciągu ostatnich lat.

A w Rosji? Tam - im bardziej rzeczy się zmieniają, tym bardziej pozostają takie same...

gdzieś w Anglii, lipiec 1996

Niestrudzonemu Bojownikowi o Pokój,

Przewodniczącemu Komitetu Obrony,

Czterokrotnemu Bohaterowi Związku Radzieckiego,

Bohaterowi Pracy Socjalistycznej,

Laureatowi Międzynarodowej Nagrody Leninowskiej

za Umacnianie Pokoju Między Narodami,

Kawalerowi Orderu Zwycięstwa,

Genialnemu literatowi,

Marszałkowi Związku Radzieckiego,

Leonidowi Ijiczowi Breżniewowi

swoją skromną pracę poświęcam


Prolog

JAK ZOSTAŁEM ŻOŁNIERZEM WOLNOŚCI

Partia naszym sternikiem... (z pieśni masowej)

Komitet Centralny KPZR postanowił radykalnie zwiększyć wydajność rolnictwa. Cały kraj jął się głowić, jak by tu najlepiej osiągnąć ów świetlany cel. Pierwszy sekretarz naszego obwodowego komitetu partii też nad tym myślał, tak samo drudzy sekretarze, ich zastępcy, doradcy, konsultanci.

Prawdę mówiąc, zadanie było śmiesznie łatwe. Klimat mamy całkiem jak we Francji - pod dostatkiem słońca, ciepła i wody. Czarnoziem sięga metra i jest tak żyzny, że można nim chleb smarować. Traktorów po kołchozach zatrzęsienie, podobnie jak agronomów. Ale co z tego, skoro nie mamy żadnych korzyści z rekordowych plonów? To zresztą zupełnie zrozumiałe. Gdybyśmy za naszą robotę dostawali choć dziesięć procent zysku, wszyscy raz-dwa zrobiliby kasę. Ciężko pracujący chłop stałby się wkrótce bogaczem, zaś obiboki poszłyby z torbami. A to przecież ewidentna niesprawiedliwość, sprzeczna z ideałami socjalizmu. Poza tym gdyby rzeczywiście po dziesięć procent wpadało nam do kieszeni, to cały kraj zarzucilibyśmy chlebem. To zaś oznacza niedopuszczalną nadprodukcję. Przecież zawsze lepiej nie dojeść, niż zjeść za dużo. Dlatego partia postanowiła radykalnie zwiększyć wydajność rolnictwa, ale tak, by przypadkiem chłop nie ujrzał w tym dla siebie jakiegoś interesu.

Długo namyślał się nasz sekretarz partyjny, wreszcie wymyślił: Nawóz!.

Cóż, niegłupi pomysł. Postanowiono spróbować szczęścia w miejscowym kombinacie chemicznym. Kombinat całą produkcję zdaje państwu, ale gdyby udało się odblokować rezerwy, zaoszczędzić nieco surowców i energii, gdyby odpowiednio zorganizować pracę, wprowadzić trzy zmiany, to wówczas...

W kombinacie zwołano w trybie nadzwyczajnym wielki wiec. Wszystko było jak trzeba, z orkiestrą dętą, przemówieniami, transparentami. Robotnicy skandowali hasła, klaskali, śpiewali pieśni patriotyczne. Po wiecu ogłoszono w kombinacie współzawodnictwo w oszczędzaniu surowców i energii.

Współzawodnictwo trwało przez całą zimę, a na wiosnę, w rocznicę urodzin Lenina, wszyscy stawili się w kombinacie na sobotę czynu partyjnego - leninowski subotnik. W ciągu tego jednego subotnika z zaoszczędzonych surowców wyprodukowano tysiące ton płynnego nawozu azotowego, który, zgodnie z podjętą na wiecu rezolucją, postanowiono przekazać nieodpłatnie kołchozom naszego obwodu. Niech rozkwita nasza Ojczyzna!

Znowu orkiestra odegrała hymn, znów wygłoszono okolicznościowe przemówienia. Było to prawdziwe święto pracy. Do kombinatu zjechali korespondenci prasy lokalnej i centralnych organów. Wieczorem o tym zdarzeniu informowały wszechzwiązkowe radio i telewizja. Komitet Centralny oficjalnie zaaprobował inicjatywę pracowników przemysłu chemicznego i zaapelował do

wszystkich kombinatów o podjęcie współzawodnictwa. Oszczędzajmy surowce, które posłużą do produkcji dodatkowych partii nawozu. Więcej nawozu dla kołcho-zów! Niech rozkwita nasz kraj jak wiosenny ogród!

Skończył się festyn świata pracy, zaczęła się codzienna mitręga.

Nazajutrz dyrektor kombinatu chemicznego zatelefonował do obwodowego komitetu partii, aby poinformować, że jeżeli kołchozy nie odbiorą w ciągu najbliższej doby ofiarowanego im darmowego nawozu, to kombinat chemiczny stanie. Wszystkie zbiorniki są po brzegi pełne nadwyżek i nie ma gdzie składować bieżącej produkcji. Przekazać państwu tych nadwyżek też nie ma jak: nikt nie przewidział dodatkowych cystern. A tymczasem do kombinatu docierają wciąż nowe transporty surowca. Co począć?

Nastąpiła seria naglących telefonów z komitetu obwodowego do wszystkich komitetów rejonowych, i dalej - do zarządów poszczególnych kołchozów: do jutra odebrać podarunek.

Wieść o tym, że nasz kołchoz obdarowano 150 tonami nawozu nie ucieszyła przewodniczącego. Kołchoz miał na stanie siedemnaście ciężarówek, w tym tylko trzy cysterny. Jednej używano na mleko, drugiej na wodę, trzeciej na benzynę. Tej jednej można było ewentualnie użyć. Ciężarówka była stara i zdezelowana: GAZ-51, drzwi ze sklejki. Ruina. Do miasta siedemdziesiąt trzy kilometry. Uwzględniając stan dróg, oznaczało to pięć godzin jazdy w jedną stronę i pięć z powrotem. Kierowcą tej ciężarówki byłem ja.

- Słuchaj no - zaczął przewodniczący. - Jeżeli nie będziesz spać przez dwadzieścia cztery godziny, jeżeli nie rozładuje ci się akumulator a chłodnica nie wybuchnie Od przegrzania, jeżeli nie zatrzesz skrzyni biegów i wóz nie ugrzęźnie w błotach, to powinieneś wyrobić w ciągu doby dwa kursy ł zwieźć trzy tony tego cholernego azot-niaka. Ale trzeba zrobić nie dwa kursy, tylko sto!

- Tak jest, towarzyszu przewodniczący - odparłem.

- To nie wszystko - powiedział. - Kończy nam się benzyna. Dam ci na trzy kursy, ale z resztą, z dziewięćdziesięcioma siedmioma znaczy, musisz sobie jakoś sam poradzić. Nawet i własną dupą pchać, jak będzie trzeba!

- Jasne - powiedziałem.

- Liczę na ciebie. Jak nie wyrobisz stu kursów, wywalą mnie ze stanowiska.

Wiedziałem o tym. Wiedziałem też, że chociaż przewodniczący nie każdemu przypadł do gustu, to jego następca będzie z pewnością o całe piekło gorszy.

- Wszystko jasne?

- Nie wszystko. Przypuśćmy, że zrobię te sto kursów, bez benzyny. Gdzie mam zrzucać ten cholerny nawóz?

Przewodniczący rozejrzał się po przestronnym dziedzińcu gospodarstwa i poskrobał się po ciemieniu. No właśnie: gdzie? Że też Lenin musiał się urodzić akurat w kwietniu! To dlatego wszystkie leninowskie subotniki i te cholerne nadprodukcje wypadają akurat w tym miesiącu. Nie wiedzieliśmy dokładnie, kiedy nawóz może iść w ziemię, ale na pewno nie w kwietniu. Gdzie zatem trzymać do lata 150 ton płynnej, trującej, cuchnącej substancji?

- Słuchaj - powiada przewodniczący. - Niech już ciebie o to głowa nie boli. Wal do miasta i przyjrzyj się, co inni robią. Nie tylko nam partia dała taką łamigłówkę. Wszystkie kołchozy w obwodzie męczą się z tym problemem. Na pewno ktoś coś wymyśli. Geniuszy u nas pod dostatkiem. Rób to, co pozostali. Powodzenia! I pamiętaj: jak dasz dupy, to mi łeb ukręcą, a ja tobie. Możesz mi wierzyć!

Wierzyłem.

Przed kombinatem chemicznym wije się sznur samochodów. Ciężarówki różnej marki, rozmiarów i kolorów. Cecha charakterystyczna: wszystkie są tak samo rozklekotane. Na kilometr rozpoznam kołchozową ciężarówkę. Wyróżniają się, jak kalecy żebracy w tłumie. A tu całe zbiegowisko kalek. Są Ziły, stalinowskie Zisy; jedne mają wybite na masce silnika Fabryka Samochodów im. Mołotowa, inne tylko Fabryka Samochodów w Gorkim. Wszystkie równo zabłocone.

Robota idzie żwawo. Tony nawozu sprawnie nalewają do beczkowozów. Ogonek szybko posuwa się naprzód. Ale dzieją się jakieś cuda: cysterny które dopiero co napełniono po chwili wracają i ustawiają się na końcu kolejki. Skąd takie nadzwyczajne tempo? Cóż to za kosmiczne prędkości? Przecież każda potrzebuje wielu godzin, żeby dostarczyć cenny ładunek i zawrócić po nową partię. Dołączały jednak z powrotem w ciągu paru minut.

Przyszła i moja kolej. W dwie minuty napełniono zbiorniki cuchnącą cieczą, a kontroler załadunku odhaczył na liście, że mój kołchoz otrzymał pierwsze półtorej tony nawozu. Wyprowadziłem wóz za bramę kombinatu - i ruszam za ciężarówką, która odebrała ładunek przede mną. Robię to samo, co ona. A ona to, co pozostałe. Od bramy kombinatu skręca w lewo i stromym zboczem zjeżdża nad brzeg Dniepru. Tam zanurza wąż do rzeki - i w jednej chwili spuszcza bezcenny nawóz. Na lustrzanej powierzchni wielkiej rzeki, kolebki rosyjskiej cywilizacji, rozlewa się z wolna wielka, trująca, żółta plama.

Opróżniwszy zbiorniki, skierowałem się z powrotem do kombinatu, gdzie odhaczono kolejne półtorej tony nawozu na rzecz naszego kołchozu. I jeszcze raz. Praca postępowała szybko i hałaśliwie. Dziesiątki kursów, setki ciężarówek, tysiące ton! Jak żyję nie widziałem takiej obfitości ryb. Nigdy bym nie dał wiary, że tyle jest ryb w naszym Dnieprze. Całą powierzchnię rzeki, od brzegu do brzegu, pokrywały śnięte pudowe sumy, Wspaniałe szczupaki, tłuste leszcze. Wszystkie pływały na powierzchni białymi brzuchami do góry. Gdyby nie chemia, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jak bogate ma-my rzeki!

Ciężarówki podjeżdżały nie kończącym się sznurem. Każdy kierowca wiedział, że jeżeli nie opróżnimy gigantycznych rezerwuarów wielkiego kombinatu, wówczas zatrzyma się produkcja. To zaś byłoby zbrodnią.

Milicja zjawiła się niespodziewanie, w samo południe. Całą okolicę otoczono kordonem. Wszystkich kierowców spędzono w jedno miejsce. Po chwili zajechała czarna Wołga. W Wołdze jakiś ważniak z wielką teczką. Z najwyższym niesmakiem zlustrował teren naszej pracy. Przyłożył małą białą chusteczkę do swojego drobnego noska: smród nawozu był nie do zniesienia. Razem z ważniakiem przybył jeszcze jeden osobnik, niższej rangi. Też z teczką, też Wołgą, ale Wołga nie czarna, tylko szara i mocno sfatygowana. Jeden naczelnik tłumaczył coś drugiemu, gestykulując. Potem rozjechali się, każdy w swoją stronę, a za nimi i milicja.

Stoimy, nie wiemy co robić: kontynuować dotychczasowy proceder, czy nie. Wtedy zjawił się przedstawiciel kombinatu. Gestykuluje, klnie siarczyście, każe robić dalej. Bardzo dobre znaleźliście rozwiązanie, towarzysze kierowcy! Jeśli stanie kombinat, to ulegnie zniszczeniu cała francuska technologia, kupiona za niebotyczne pieniądze. Wtedy przyjdzie wywalić obwodowego sekretarza partii, a po nim naczelników niższej rangi. Dlatego po krótkiej naradzie naczelnicy postanowili nie zawracać głowy wysokiemu kierownictwu i nie wtykać nosa w sprawy gospodarki rolnej. Niech wszystko biegnie swoim torem...

Bo i jakież inne rozwiązanie można tu było znaleźć? Ofiarować nadwyżki produkcyjne państwu? A gdzie państwo znajdzie zbiorniki na przechowanie takich ilości cieczy? Kołchozy nie mają gdzie ich trzymać, ani czym przewozić.

Uznać nadwyżki za część zwykłej produkcji? To co w takim razie zrobić z transportami surowca, który nieprzerwanym strumieniem spływa do kombinatu? Poza tym kontrolerzy zaraz by zwęszyli, że coś tu jest nie

W porządku, zaczęliby dociekać, skąd się wzięły takie nadwyżki. Wszczęto by dochodzenie, i tak dalej. Najlepiej już było zostawić tak, jak jest.

Pod wieczór zakończyliśmy pracę. Powiadomiono Moskwę, że wszystko odbyło się planowo i że tegoroczne zbiory będą rekordowe, dzięki sekretarzowi komitetu obwodowego. Moskwa bezzwłocznie odpowiedziała depeszą gratulacyjną adresowaną do sekretarza komitetu obwodowego i wszystkich robotników obwodu. I po krzyku.

Późną nocą każdy pobrał ostatni ładunek, ale tym razem nikt nie wywoził go do rzeki. Dostarczyłem do kołchozu półtorej tony nawozu i zameldowałem przewodniczącemu o wykonaniu zadania przed czasem. Podziękował mi, nie wypytując o szczegóły. Wszystko było dla niego jasne od samego początku. Już dawno przywykł do tego, że ilekroć partia komunistyczna wydaje instrukcje, kończą się one w sposób, o którym wszyscy wolą zapomnieć.

- Co mam zrobić z tym azotniakiem? Półtorej tony! - zapytałem.

- A weź to sobie! Mógłbym produkować rekordowe plony i bez nawozów. Tylko po cholerę?

Na tym stanęło. Gdybym spuścił zawartość cysterny do naszej rzeczki, byłoby po kłopocie. Ale nie potrafiłem tego zrobić: wszak to własne, zapracowane. Jakże miałbym zmarnować? Wywiozłem więc nawóz na własną działkę i do rana rozlałem wiadrem po grządkach. Okazało się, że popełniłem niewybaczalny błąd. Porcja nawozu była ciut za duża na mój spłachetek ziemi, a i pora roku nie sprzyjała nawożeniu. Ziemia odrzuciła mój podarunek, W maju, kiedy we wszystkich sąsiedzkich ogródkach wyrastały silne pędy, u mnie kłuła w oczy jałowa ziemia. Przeraziłem się. Jak przeżyjemy zimę? Pieniądze z pracy w kołchozie starczą na dwa miesiące biedowania. Uciec z kołchozu też nie mogłem. W socjalizmie chłop nie dostawał do rąk dowodu oso-bistego, uprawniającego do poruszania się w obrębie

kraju. Nie myślcie sobie, że to tylko taki radziecki komunistyczny kaprys. To życiowa konieczność. Skoro chcieliśmy ustanowić powszechną równość obywateli, należało szczególnie pomyśleć o mieszkańcach wsi. Gdyby dać wszystkim te same prawa, zaczęłaby się masowa ucieczka ze wsi do miast. Każdy chciałby mieć wyznaczone godziny pracy, nie pracować w dni ustawowo wolne od pracy, latem wziąć urlop. A gdyby wszyscy mieszkańcy wsi przenieśli się do miast, państwo powszechnej równości padłoby z głodu. Aby temu zapobiec, należałoby przywrócić system wolnorynkowy, czyli kapitalizm, bądź też przywiązać chłopów do wsi przy użyciu drutu kolczastego, psów, pogróżek i socjalistycznej ustawy antykułackiej.

Jako zagorzały orędownik równości całej ludzkości, byłem gotów przeżyć całe życie bez dowodu osobistego. Cóż z tego, że nie mógłbym porzucić wsi, ani ożenić się z miastową, ani nocować w hotelu czy latać samolotami? Ale za to wszyscy będą równi. Koniec z wyzyskiem człowieka przez człowieka!

Niestety! Cholerny nawóz sprawił, że musiałem rozejrzeć się za nową drogą życia. Do wojska szykowałem się dopiero w następnym roku. Jak dotrwać do tego czasu? Mogłem wylądować w pudle na darmowym garnuszku, albo zostać oficerem w wojsku, gdzie też karmią za darmo. Zważywszy, jak nietrudno znaleźć się za kratkami, postanowiłem, że z tej szansy skorzystam tylko w ostateczności.

Aby zostać oficerem, musiałem wpierw stać się obywatelem własnego kraju, innymi słowy zdobyć dowód tożsamości. Mówią, że zdobycie paszportu w ZSRR było sprawą tak trudną, że na jej osiągnięcie człowiek poświęcał czasem całe życie. Lecz dla osoby nie uprawnionej do posiadania paszportu, zdobycie dowodu osobistego było przedsięwzięciem jeszcze trudniejszym.

Jeżeli masz dowód i ubiegasz się o paszport, prawo jest, teoretycznie, po twojej stronie. Wolno ci protestować, założyć strajk głodowy, albo pisać listy do Breżnie-

wa. Jeżeli się uprzesz, może ci się nawet uda. Jak jednak walczyć o dowód osobisty? Dopóki byłeś zwyczajnym radzieckim chłopem, prawo było przeciwko tobie. Nie uważano cię za obywatela tego kraju, tylko za chłopa tego kraju. Jeżeli nie przysługuje ci żadna forma obrony, jeżeli się urodziłeś tylko i wyłącznie do roboty, jako integralna część środków produkcji rolnej - to co wtedy? W świetle prawa byłem - jak każdy radziecki chłop - banitą.

A jednak udało się! To długa historia, której nie wspominam z przyjemnością. Musiałem zaszantażować przewodniczącego kołchozu, wywieść w pole prezesa rady wiejskiej, uwieść jego sekretarkę. Nie było innej drogi.

Dostałem dowód osobisty, chociaż nie całkiem legalny. Musiałem jak najprędzej wymienić go na jakiś inny oficjalny dowód tożsamości. W przeciwnym razie w każ-

dej chwili można mi było zarzucić bezprawne podszywanie się pod obywatela kraju, w którym moi przodkowie żyli od stuleci.

Właśnie dlatego wstąpiłem do Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii. Tam zabrano mój dowód, a w zamian otrzymałem czerwoną legitymację z wielką gwiazdą, sierpem i młotem. Teraz już żadna siła na świecie nie mogła mnie zawrócić do kołchozu. Z Armii Radzieckiej nie ma odwrotu.

Tak zaczęło się moje wojskowe życie. Przemierzyłem wzdłuż i wszerz największe radzieckie poligony, uczestniczyłem w wielkich manewrach, w 1967 roku zostałem oficerem. Służyłem w 287. Nowogrodzko-Wołyńskiej Dywizji Szkolnej Piechoty Zmotoryzowanej Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Podczas wydarzeń w Czechosłowacji dowodziłem kompanią 24. Żelaznej Samarsko-Ulja-nowskiej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej. Później służyłem w sztabie 13. Armii i w sztabie Leningradzkiego Okręgu Wojskowego. Po ukończeniu Wojskowej Akademii Dyplomatycznej w Moskwie trafiłem do Głównego Zarządu Wywiadowczego Sztabu Generalnego. Przez kil-

ka lat służyłem jako oficer operacyjny GRU w Europie Zachodniej...

Historia, którą opowiadam, obejmuje ostatni rok w szkole oficerskiej i pierwsze dwa lata po jej ukończeniu. W 1966 roku jako kadet Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych trafiłem na krótko do Kijowskiej Technicznej Szkoły Wojsk Pancernych. Któregoś dnia pełniłem służbę w biurze przepustek. Po nocnym dyżurze smacznie spałem na zapleczu wartowni. I właśnie wtedy wszystko się zaczęło.

Część pierwsza

NA ODWACHU

Wartownia Kijowskiej Technicznej Szkoły Wojsk Pancernych, 26 marca 1966 roku

- Hej tam, żołnierzu!

- Czego?

- Gówna psiego. Wstawaj, ale już!

Osłaniając się ramieniem przed oślepiającym słońcem, próbowałem opóźnić moment przebudzenia.

- Miałem nocną wartę, wedle regulaminu należą mi się trzy godziny snu...

- Chuj z regulaminem! Wstawaj, mówię. Jesteśmy aresztowani.

Wiadomość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Jedyne co wiedziałem, to że tracę oto bezpowrotnie dobre półtorej godziny należności za bezsenną noc. Siadłem na twardej ławce i pięścią tarłem sobie czoło i oczy. Łeb mi pękał z niewyspania.

Ziewnąłem, przeciągnąłem się aż zatrzeszczały stawy, głęboko westchnąłem, żeby odegnać resztki snu, pokręciłem głową, starając się rozruszać zesztywniały kark.

- Ile nam dali?

- Tobie piątala.

- Miałeś szczęście, Wiktor. Saszka i ja jesteśmy załatwieni na dziesięć dni, a Andriusza, sierżant, dostał całe piętnaście!

- Chujowe jest życie sierżanta w szkole. Zarobisz pięć rubli więcej, a zabierają tyle co dwadzieścia pięć.

- Gdzie mój automat? - zdenerwowałem się.

- Wszystko w sztabie kompanii: automaty, pasy z amunicją i bagnety. Sierżant zaraz przyniesie kwity na rzeczy i żywność, potem łaźnia, strzyżenie - i na odwach!

W głównym pomieszczeniu wartowni kadeci zwolnieni z zajęć przyjmowali dokumenty i przelicza...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin