Aleksandra_Ruda_-_Ola_i_Otto_02_-_Wybór.docx

(397 KB) Pobierz

Aleksandra Ruda

 

 

Ola i Otto 2

Wybór

 

 

 

 

Tłumaczenie: Kuszumai

Poprawił: Nekromanta Irga Irronto

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

Cichy Mistrz Artefaktów

 

               W ramach polepszenia współpracy…. Reklamy naszej pracy… — moje oczy się zamykały i głos Rektora dochodził jakby zza waty. — Specjalny kierunek w opracowaniu artefaktów…

              Męczył mnie kac. I najbardziej na świecie chciałam być nie na nudnym zebraniu dla studentów artefaktników, a w swoim łóżku. Nie, w swoim, ukochanym łóżku. Nawet krzesło ujdzie, ale Otto stał na straży. Wystarczyło, że opuściłam głowę na ręce, a walił mnie w bok. Na pewno razem z Rektorem stał nachmurzony Bef, który będzie mnie wyczytywał.

              Siedziałam razem z Ottonem i wytrzeszczałam oczy w każdą stronę. Mag, który opracuje leczenie wszystkich symptomów kaca zostanie ozłocony, a jego potomkowie jeszcze przez długie lata będą szczęśliwie żyć za tę kasę.  Haczyk w alkoholu był taki, że wessany do organizmu bardzo niechętnie go opuszcza, zostawiając następnego dnia właścicielowi całą gamę nieprzyjemnych uczuć.

              Jak mi źle!

              Próbowałam uwolnić się szybko od mdłości, ale w nagrodę dostałam takiego bólu głowy, że bolało mnie nawet otwieranie ust. Niech mnie ktoś dobije! Będę leżeć w ciepłej, przytulnej trumnie i spać, spać, spać…

                Ochotnicy?

               Otto der Szwart i Olgierda Lacha — powiedział mój najlepszy przyjaciel.

              Co? Od kiedy my ochotnicy? Co się dzieje?

              Ręka Otta pociągnęła mnie do góry. Wstałam i zaczęłam się kiwać, starając się nie upaść pod biurko.

               Eeee… — zaczął Rektor. Zaraz nam odmówi, hura!

               Najlepsza para mistrzów artefaktów na fakultecie — powiedział profesor Swingdar der Kirchehast, który od tego roku był opiekunem naszej pracy dyplomowej. Kto go prosił by się wtrynił?

              Rektor obrzucił wzrokiem audytorium. Dobrze wiem,  że wszyscy siedzący tutaj symulują różne stopnie głupoty. I ja też bym udawała, gdyby nie niektórzy.

               Dobrze! — powiedział rektor, odwracając się do profesorów. — Poinstruujcie studentów, potem ja z nimi porozmawiam. Wszyscy jesteście wolni.

              W mgnieniu oka audytorium opustoszało. Ostrożnie usiadłam,  próbując nie kiwać głową i znowu nie mrugać.

               Olgierda — rozległ się nad moim uchem głos Befa. — Uczyła was mama, że pić dużo -  to wrednie?

               Ona myśli, że Ola nie pije alkoholu, bo jest dobrą dziewczynką — z ochotą oświecił naszego drugiego opiekuna pracy Otto.

              Profesor Swingdar zaśmiał się. Bef przyłożył swoje przyjemnie chłodne dłonie do moich skroni i  — о, cudo! — ból głowy minął. Ale zaczęły nieznośnie boleć stawy. Tak – uwolnić się kaca nigdy się w pełni nie udało.

               Teraz możesz słuchać? — zainteresował się Bef.

              Radośnie pokiwałam. Moja głowo, znowu jesteś ze mną!

               I tak za dwa dni jedziecie do Rorritora.

              Wytrzeszczyłam oczy na Ottona. Oto na co się pisaliśmy — taszczyć się przez jesienną pluchę i błoto przez całe królestwo w uniwersyteckiej karecie!

               W magicznym Uniwersytecie Rorritora  nie ma specjalizacji Mistrza Artefaktów — ciągnął profesor. — Nasz Rektor zdecydował, że możemy zaoferować tamtejszym studentom naukę u nas. Dlatego Uniwersytet wysyła was do poprowadzenia kilku zapoznawczych zajęć o przygotowaniach artefaktów. Najważniejsze — zainteresować publiczność i przywieźć ze sobą z powrotem umowę o wymianie studenckiej.

               А my kogo tam wyślemy?

               Naszych praktyków. Letnie spotkanie z księżycowymi martwiakami pokazało, że jakość naszych bojowych magów pozostawia wiele do życzenia.

               Zawsze to wiedziałem — nie wytrzymał Otto.

               Dzieciaki mają malo praktyki — stwierdził Bef. — А blisko Rorritora znajdują się Zmierzchowe Góry, umarlaków jest tam pod dostatkiem, będą się uczyć. Więc przygotujecie kilka lekcji dla studentów, wystąpicie przed nauczycielami, gdyż oni powinni zrozumieć naszą ofertę. W Uniwersytecie na pewno są studenci, którzy są za słabi dla praktyków, a pójdą na artefaktniów. Już przygotowaliśmy wam materiały, zorientujcie się w nich, proszę. I jeśli coś pójdzie nie tak…

               Profesorze — obraziłam się — dlaczego wiecznie podejrzewacie, że wszystko zawalimy?

               Ja nie podejrzewam — powiedział Bef. — Ja zawczasu przygotowuję się do najgorszego. Z wami dwoma nigdy nie wiadomo, co wy jeszcze nawyrabiacie.

               Po prostu jesteśmy twórczymi osobowościami z lotną fantazją i przytłaczają nas ramki codzienności — wyjaśnił półkrasnolud.

              — Nie zamierzamy łamać skrzydeł waszej fantazji  — rzekł Swingard. — My kierujemy jej lotem w dobrą stronę.

               I nie zapomnijcie wziąć oficjalnych tog Uniwersytetu, musicie wyglądać dostojnie.

Oficjalna toga? О, nie! Wyglądam w niej przerażająco, bo jest niedopasowana, a fason nie zmienił się od trzystu lat. W Rorritorze będziemy pośmiewiskiem.

               Sprawdzę —  zagroził Bef, wychodząc z audytorium.

              Smutno popatrzyłam na paczkę materiałów i zapytałam:

               No i po coś ty nas w to wpakował?

               Ola, ej! — pokiwał głową Otto. — Kto z naszych uczy się w Rorritorze?

              Kto? Kto?

              Irga!

               Ty stary zwodnico — oburzyłam się. — Nie chcę nic słyszeć o Irdze! Nigdzie nie pojadę! To moje ostatnie słowo, jasne?!

               Przecież nie napisał ci ani jednego listu — współczuł półkrasnolud. — Nie wiem jak to przeżyłaś. Ja bym marzył, żeby dać komuś po mordzie! Mocno, z uczuciem! A potem jeszcze raz! Ile razy dziennie sprawdzasz u Dyżurnej pocztę?

               Już od dawna nie liczę! — stwierdziłam głucho, czując gulę w gardle.

              Irga obiecał pisać. Oczywiście, nie oczekiwałam jednego listu na dzień. Ale no choć jeden list na tydzień! Jeden! Zamiast tego muszę słuchać po pięć razy dziennej od Dyżurnej: „Nie, dziecko, nie mam nic dla ciebie”. Poczułam jak płoną mi uszy. Oczywiście, wszyscy w akademiku wiedzieli, że czekam na list od Irgi, i, zapewniona, zabierałam listy z biurka Dyżurnej, szukając swojego nazwiska na kopercie. Cztery tygodnia upokorzenia! Płaczu w poduszkę!

               I ja muszę wyjechać z miasta — wyjawił zamyślony Otto.

               Ktoś zamierza ci obić mordę? — ożywiłam się.

               Nie, ale lepiej żebym na razie się tu nie pokazywał.

               Zawsze możesz na mnie liczyć — powiedziałam, łamiąc głowę nad tym, co się stało Ottonowi. Jasne, że to mnie nie dotyczy, inaczej najlepszy przyjaciel by uprzedził. A jeśli półkrasnolud się zakochał? Ech, tak i tak nie powie!

              W dniu odjazdu Otto przyszedł razem ze mną do akademika.

               Togę wzięłaś?

              Pokręciłam głową, próbując zapiąć pełną torbę.

               Tam przy karecie Bef stoi, myślę, że sprawdza stan oficjalnej odzieży — stwierdził półkrasnolud, ryjąc w mojej szafie. — Młot i kowadło! To jest twoja toga?

               Troszkę pomięta, — przyznałam.

               "Troszkę"?!  Ona jest w przerażającym stanie! — Otto powąchał materiał. — Prałaś ją w ogóle?

               Nakładałam ją kilka razy w życiu, — odgryzłam się.

               Jeśli mniemać, że nosiłaś ją w czasie księżycowych martwiaków… Tak, złotko… Niektórzy ludzie mają zwyczaj często prać swoją odzież — zauważył najlepszy przyjaciel.

               Nie odnoszę się ku takim niedostatkom — jeszcze bardziej zmięłam togę i spróbowałam wcisnąć ją do torby.

              Otto wzruszył ramionami i zabrał mój bagaż.

              Bef rzeczywiście był ciekawy, czy wzięliśmy odświętne stroje.

               Oczywiście — burknęłam.

               Pokażcie. Co to?

               Toga. Po prostu trochę się pomięła — powiedziałam płonąc ze wstydu.

              Bef przemilczał, а ja nie ryzykowałam spojrzeć mu w twarz.

              Droga była przerażająca. Rzucało mną, nie jadłam nic od paru dni i nienawidziłam wszystkich, а najbardziej siebie, za to, że zgodziłam się pojechać.

              Powitalna delegacja pod zwykłą szarą parasolką nie wyglądała przyjaźnie.

               Witamy w Rorritorze — leniwie powiedział przywódca „powitalnych”. — Radzi jesteśmy podtrzymywaniu przyjacielskich kontaktów między Uniwersytetami…

              Kapał mi za kołnierz deszcz, nogi od razu przemokły, dlatego, że postanowiłam wejść w wielką kałużę. Chciałam leżeć na łóżku i pić mleko z miodem, ale status oficjalnej delegacji nie pozwalał na chwilę słabości. Za moimi plecami stał winowajcę całego tego koszmaru i cicho pociągał nosem. Co on czuł, nie wiedziałam, dlatego, że całą drogę uważałam się za stronę poszkodowaną i nieustannie bolejącą.

               Mamy nadzieję, że zostaną wam same miłe wspomnienia o Uniwersytecie w Rorritorze! — na tej pretensjonalnej nucie główny witający zakończył swoją mowę i wysmarkał się w ogromną chustkę.

              Chciałam zrobić to samo, lecz nie miałam chusteczki do nosa. Zostawała nadzieja, że z nosa nie pocieknie samowolnie, czarna, raczej zielona, cziecz, mój image oficjalnej delegacji.

               Zaprowadzą was do gospody — obwieścił główny witający, uścisnął nam ręce i zręcznie poskakał po ostatnich suchych miejscach w kierunku Uniwersytetu.

               Аgib — przedstawił się przewodnik, obejrzał swoje kalosze i westchnął. — Przeciekać zaczęły, co za bieda!

               Powiedzcie — zaciekawiłam się — w Rorritorze bywa dobra pogoda?

              Agib zamyślił się. Odwróciłam się do Ottona, ale niczego nie powiedziałam. Twarz najlepszego kumpla wyrażała taki żał, że to jemu zachciało się być ochotnikiem, że nie mogłam się na niego gniewać.

               Bywa — stwierdził w końcu przewodnik, przystawiając do nosa coś, co przypominało kartki z bardzo parszywej przydrożnej gospody. — To martwaki w Górach aktywowały i nasłały na nas taką pogodę. Postanowiliśmy na razie jej nie zmieniać, bo mogą śniegiem sypnąć, а po mijającej porze roku jest jeszcze za wcześnie.

              Rorritorianin wysmarkał się w kartkę i powiódł nas do gospody.

               Tak — powiedziałam, chowając się pod pościel w naszym wspólnym pokoju. — Ot jełopy, ci Rorritorianie, mogli by choć dwa pokoje dać. Teraz rozumiem, czemu Irdze zachciało się uczyć u nas. Ja bym od takiej pogody i chciwości autochtonów zeszła z umysłu.

               Miejscowi przywykli — Otto przewracał w swojej torbie. — Podejrzewam, że wspólne ulokowanie było specjalnie zrobione, żeby nas kontrolować. Wydaje mi się, że tutejszego kataru po prostu się nie leczy. Masz chustkę do nosa?

               Nigdy jej nie miałam — powiedziałam. — Teraz żałuję.

               Wybaczasz mi? — szybko spytał Otto.

              Westchnęłam.

               Chciałeś jak najlepiej, wspólniku!

              Półkrasnolud odetchnął.

               Ale za karę — ciągnęłam — będziesz prasował moją odświętną togę.

              Otto skrzywił się.

               Lepiej ze mną nie rozmawiaj — zaproponował. — Będziesz się wkurzać, oburzać i obrażać się, co? Przeklinać?

               Nie doczekanie — powiedziałam, wytargując nieszczęsną szmatkę z balii. — Trzymaj!

              W drzwi zastukano.

              — Oddam prasowanie twojej togi pokojówce! — zapalił się Otto. — Wejść!

              Wcześniej niż zdążyłam pomyśleć, okazało się, że wiszę na szyi samego najdroższego, najbliższego, czułego… Wstrętnego, wrednego, złośliwego kłamcy!!! Irga mocno przytulał mnie do siebie i coś szeptał w przerwach między pocałunkami. Rześko odepchnęłam zniewolonego nekromantę.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin