Dobry-syn.pdf

(10047 KB) Pobierz
DOBRY
BAJKA
SYN
TYSIĄCA
Z
PRZED
LAT
7 3
(I
WŁADYSŁAW
BEŁZA.
papFsal •
^1 T ><
f,
CXXI^iftui3-0,
1SS-Ł.
ILL.
Drukiem i nakładem GAZETY KATOLICKIEJ, 565 Noble St.
PiZZ.SD.ZtfOW.A
AUTORA.
1*
.rt*
0
'POD
Któż z nas nie przypomina sobie owych
długich, zimowych wieczorów, kiedy to przą­
dki obsiędą komin w półkole, a najstarsza
wiekiem kobieta, albo jaki bywalec po śwłe
cie, zaczną opowiadać różne a coraz to cu­
dniejsze historye: o zaczarowanych króle­
wnach i ognistych smokach, o kulawym dja-
ble lub o tym zuchu, co to w noc śto Jańską
poszedł szukać kwiatu "paproci... Nie wie­
rzą ludzie — a kupią się i słuchają tych prze­
różnych bajek, bo jakże ich nie słuchać, kie­
dy nieraz aż boki zrywasz od śmiechu, gdy
dowiesz się o historyi mądrego Kuby, co to
samego djabła wyprowadził w pole, — lub
uronisz łzę gorzką nad losem biednego kró­
lewicza, którego mściwy czarodziej zaklął w
białego łabędzia.
Zapewne, kochani czytelnicy, że wiele
jest rzeczy na świecie godniejszych' waszej u-
wagi i stokroć ciekawszych od owych bajek,
o których wam tu wspominam. Aleć i one
muszą być poszanowane, choćby dlatego, że
—• 5 —
od tak dawna przechodzą z ust na usta i ży­
ją wśród ludzi. Zresztą w każdej bajce kry­
je się na dnie jakaś utajona prawda, którą
dlatego tylko w pozory bajki przybrano, aby
w ten sposób ułatwić jej przystęp do ludzi.
I to więc, co wam teraz opowiedzieć za­
mierzam, nie jest niczem więcej, tylko prostą
bajką. Ale źe sens jej moralny wydał mi
się dziwnie pięknym i pouczającym: przeto
nie waham się powtórzyć jej w druku, pe­
wny że nikogo ona nie zgorszy a tern mniej
pobudzi do nierozsądnej wiary w jakieś cza­
ry i czarownice, bo dziś o tern już nawet
dzieci wiedzą, źe ich niema na świecie.
Po tym wstępie, który uważałem za po­
trzebny, abyście snąć nie pomówili mnie, źe
zmyśloną bajkę chcę wam sprzedać za czy­
stą prawdę, wprost już przystępuję do rzeczy.
Lwów, w kwietniu 1883r.
I.
Kto był Janek
l
— Jak kochał swoją matkę, i w
jak daleką puścił się podróż, aby jej urato­
wać życie'.
Za dawnych, bardzo dawnych czasów,
kiedy ziemia nasza nie wyglądała jeszcze tak
jak dziś wygląda: bo nie było na niej ani
dróg bitych, ani kolei żelaznych, ale w tych
samych miejscach, gdzie to wszystko dziś wi­
dzicie, rozciągały się ponure bory i rozległe
puszcze, rozlewały szerokie jeziora i bystre
potoki: stała uboga lepianka, a w niej przy
wdowie staruszce mieszkał syn jedynak, któ­
rego nazwijmy Jankiem, bo Bóg to raczy
wiedzieć, jakiem on wtedy zwał się mianem.
Staruszka była leciwa; szósty krzyżyk
już dawno pochylił jej barki ku ziemi, nogi
odmawiały posłuszeństwa, ręce trzęsły się od
starości; więc siadywała najczęściej na przy­
zbie przed chatą i albo pierze darła, albo też
kądziel przędła — o ile tam jeszcze ręce
statkowały.
Jedyną jej podporą w starości, jedyną
pociechą i szczęściem wdowiego życia, był ów
syn Janek, któremu właśnie dwadzieścia lat
minęło łońskiego roku i który wyrósł na tę­
giego i dorodnego parobka. Dziewuchy z
chat sąsiednich czułem nań zerkały oczkiem,
•"^SS^tfS*-*
7 —
szczerzyły do niego białe ząbki i uśmiechały
się mile. Ale Janek był na to wszystko o
bojętny. Bo gdzie mu tam świtało w gło­
wie o innem kochaniu, kiedy całe jego serce
oddane było bez podziału drogiej rodziciel
ce, którą miłował nad wszystko, nad szczę
ście i życie własne. Dla niej pracował on
za czterech; dla niej był gotów do wszela­
kiej posługi, do każdego poświęcenia. Dla
niej orał ziemię; dla niej dział wełnę na przy­
odziewek; dla niej drwa nosił na plecach i
zboże ubijał na tokowisku; wreszcie dla jej
miłości wyrzekł się ognistych ocai dziew­
cząt i uciech młodego wieku.
A niech no matka — nie daj Boże —
zachoruje, to on już przy niej na wyskoki:
to wodę poda w dzbanie, to cieplej otulł i
siędzie sobie przy jej nogach i patrzyć bę­
dzie w matkę jak w tęczę i bajki różne wy­
myślać a rozpowiadać, aby tylko chorą roz­
weselić albo do snu ukołysać. Czy to raz,
jak słonko bywało na wiosnę przygrzeje, wy­
nosi on matkę na rękach, na dwór pod lipę,
aby się jasnem słonkiem nacieszyć mogła;
czy to raz, wyrzekł się dla niej gonitw z mo-
łojcami lub tańca z dziewuchą?
Aż się ludzie dziwowali 1 kręcili głowa­
mi na widok takiego przywiązania i poświę-
cenią. Starsi chwalili i za wzór stawiali Jan­
ka swym dzieciom; młodsi naśladować go
pragnęli: a co do dziewuch, to nie jedna za­
zdroszcząc wdo wie miłości syna, wzdychała
ukradkiem: „ach! żeby to mnie kto tak ko­
chał!"
Wzajemne to przywiązanie ze strony sy­
na i matki trwało już lat wiele, od wczesnej
młodości Janka, — i nie raz ludzie zastana­
wiali się nad tern, co się z chłopcem stanie,
jak ta ukochana macierz zamknie kiedyś o-
czy, co nawet rychło zdarzyć się mogło, bo
staruszka co raz to dalej posuwała się w lata,
co raz to widoczniej siły ją opuszczały.
— Oszaleje chłopak z rozpaczy! — mó­
wiły starsze kobiety.
— Pocieszy się w krotce i zakocha w
kim innym! — myślały młode dziewczęta,
ale nie gadały tego głośno, bo bały się bury
od starszych.
Tymczasem przewidywane od wszyst­
kich nieszczęście bliżej nawet było, niż przy­
puszczano. Staruszka ciężko zaniemogła; z
dnia na dzień było jej gorzej, aż wreszcie na­
stąpił taki upadek sił, że już o własnej mocy
nie mogła obrócić się na łożu, a w końcu za­
niemówiła zupełnie.
Co się działo w sercu Janka, tego wam
— 9 —
opisać nie potrzebuję. Boleść jego była nie-
wysłowiona. Postarzał się, pogarbił od cią­
głego nachylania się nad chorą matką;
wychudł od troski i bezsennych nocy, — sło­
wem zmienił się tak okropnie, że go najbliżsi
nie poznawali.
Nie było w onczas tak biegłych w swo­
im zawodzie lekarzy, jakich dziś mamy; stare
baby albo podeszli ludzie, znachorami zwani,
że nibyto znali się na rozmaitych ziołach i le­
kach, używani byli do porady i do zamawia­
nia chorób.
Biegał więc Janek aż do wsi sąsiednich;
sprowadzał rozmaite lekarki; używał ziół
wszelakich; szukał ich po lasach i po łąkach;
po rosie rannej i po nowiu księżyca: wszela­
ko usiłowania jego nie odnosiły skutku, po­
czciwa pieczołowitość pozostała bez nagrody,
— zachód dni staruszki zbliżał się widocznie.
W takiej to beznadziejnej dla Janka
chwili, zjawił się nagle w progu chaty powa­
żny starzec, z długą aż do pasa brodą, w o-
dzieży jak śnieg białej i powitał Janka zna-
jomem imieniem.
Skąd się wziął tutaj ? tego nikt nie wie­
dział. Bo ani psy nie szczekały, ani też nikt
nie spotkał go przedtem na drodze: z nieba
spadł, czy z ziemi wyrósł? Bóg to wie!
Dobroć jakaś i powaga malowały się w
jego obliczu, a cała postać wzbudzała ufność
i nakazywała poszanowanie.
Zbliżył się on do Janka i położył rękę
na jego ramieniu.
— Czy chcesz, by matka twoja wróciła
do zdrowia?
— Panie! ojcze mój — porwał się Ja­
nek i schylił się aż do nóg starego: — mie­
nie moje, życie własne, wszystko oddam dla
niej z ochotą, tylko niech żyje! niech żyje!
I zaszlochał tym ciężkim płaczem, co to
łzy aż z wnętrza człowieka dobywa.
— Bąd-ś przeto dobrej myśli i rób co ci
każę.
Janek zebrał wszystkie swoje zmysły,
skupił całą uwagę, aby nic nie uronić ze słów
cudownego starca, bo wszakże one miały mu
uratować matkę.
— Za siódmą górą i za siódmą rzeką i-
dąc ku wschodowi słeńca— mówił poważnie
starzec — wznosi się kryształowa góra, z
której wytryska cudowny zdrój żywej, uzdra­
wiającej wody. Idź, zaczerp wodę do dzban­
ka, bo tylko tym sposobem powrócisz ma­
tkę do życia.
Janek słuchał... słuchał... nawet wte­
dy jeszcze zdawał się łowić echo jego wyra-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin