Hanna Ożogowska
Głowa na tranzystorach
Ilustrował Gwidon Miklaszewsk
Wydanie polskie 1968
Potem, kiedy już wszystko się wydało, całą odpowiedzialność za powstanie „Związku Niesienia Ulgi Ofiarom Przemocy” złożono na Marcina Bigoszewskiego, chociaż, jego zdaniem, była to jeszcze jedna niesprawiedliwość losu.
Bo ileż razy, aż do znudzenia, nawoływano uczniów do pielęgnowania w sobie uczuć społecznych! Ile razy, kiedykolwiek Marcin wymigiwał się od jakichś czynów i akcji, słyszał o egoizmie i sobkostwie, przywarach najgorszych, a nawet wręcz haniebnych!
A kiedy wreszcie zdobył się na coś, co naprawdę służyło społeczności klasowej, no, jeżeli nawet nie całej, to w każdym razie szerszemu ogółowi - odsądzono go, jak się kiedyś mówiło, od czci i wiary i zniesławiono na całą szkołę.
Niesława była właściwie najmniej przykra, gdyż, bądź co bądź, zawierała w sobie i sławę. Uczniowie z innych klas, nawet ze starszych, pokazywali go palcem, oglądali z zainteresowaniem, a w ich lakonicznym „no! no!” można się było dopatrzyć nie tylko zdziwienia, ale i uznania.
Za to nauczyciele wszyscy - bo czy można było uważać milczenie pani Śmiątkiewicz za coś innego niż cichą zgodę z resztą ciała pedagogicznego? - wyrazili swoją dezaprobatę.
- Coś niebywałego! - mówiła nauczycielka historii, wysoka, postawna pani Skoczelowa, patrząc z potępieniem na Bigoszewskiego, stojącego w gabinecie kierownika z miną ofiary, która nie wie, za co ma być ukamienowana.
- Taak... żeby coś takiego wymyślić, to trzeba... - mówił surowo Kiero - trzeba... doprawdy, słów mi brakuje. Skąd ci to przyszło do głowy?
- Tego jeszcze nie było! - geograf, pan Tomaszewski, trzymając ręce za sobą, stał przy oknie, przenosząc ciężar korpulentnego ciała z pięt na palce i z powrotem. - O czymś takim chyba nie słyszano w szkole pod żadną szerokością i długością geograficzną!
- Skąd ci to przyszło do głowy, Bigoszewski? - powtórzył Kiero, ale było to raczej pytanie retoryczne, mające na celu pokrycie zakłopotania, w jakie wprowadziło go nagłe wtargnięcie pani Skoczelowej prowadzącej ucznia klasy szóstej A do gabinetu, gdzie omawiał pilną sprawę z nauczycielem geografii.
- I patrz prosto w oczy panu kierownikowi! - napominała historyczka. - Miałeś odwagę nabroić, miej odwagę przyznać się, jak mężczyzna!
Marcin podniósł głowę i spojrzał swoimi dużymi, ciemnymi oczami w oczy Kiera. Do czegóż miał się jeszcze przyznawać? Przecież o wszystkim, co „się wysypało”, pani Skoczelowa opowiedziała na pewno już wczoraj - a z grubsza powtórzyła jeszcze raz przed chwilą.
W gabinecie Kiera bywał rzadko i bez przyjemności - ale tym razem naprawdę nie odczuwał ani strachu, ani zawstydzenia. Sam z tych związkowych pieniędzy wiele nie skorzystał, można sprawdzić, a jeżeli chodzi o cele związku, wynikały ze szlachetnych pobudek. To trzeba podkreślić. Zaczął:
- Więc, panie kierowniku, ja doprawdy nie wiem... dlaczego... tyle zamieszania...
- Czy ja dobrze słyszę! - zawołała pani Skoczelowa, aż czarna grzywka podskoczyła jej na czole. - On to nazywa zamieszaniem!
- ...bo ten związek miał cele wynikające ze szlachetnych pobudek.
- Ze szlachetnych pobudek! - przerwała znowu pani Skoczelowa wzburzona do głębi. - Masz odwagę wspominać tu szlachetne pobudki! I do tego z podniesioną głową! Spuść chociaż oczy ze wstydu!
Marcin spojrzał na panią Skoczelowa, a potem na Kiera, podnosząc ładnie zarysowane brwi i jak gdyby pytając: co właściwie ma robić? Kiero wyciągnął chustkę do nosa i przyłożył ją do twarzy zakrywając podejrzane drżenie mięśni. Geograf szybko zwrócił się do drzwi mówiąc:
- Ja... później... - i już go nie było.
- Zaraz, hm... zaraz... - odchrząknął Kiero - to, widzę, dłuższa historia. Chodź no tu bliżej, żebym cię dobrze słyszał. A pani, koleżanko, dziękuję bardzo i już nie będę zatrzymywał . Niech mi pani tylko pomoże i przypomni w sekretariacie o naszych miesięcznych biletach tramwajowych. Tak, dziękuję, do widzenia.
Pani Skoczelowa, zacisnąwszy wargi, opuściła gabinet, a Kiero zwrócił się do Marcina:
- Słuchaj, Bigoszewski, znam cię nie od dziś, nie popisuj mi się krasomówstwem, tylko krótko i węzłowato: za co tak urządziliście Maciołajtyszewicza?
- A czy myśmy go urządzili? Przecież lanie miał dostać Sobierajski, nie on.
- Bez wykrętów. Chłopak posiniaczony, jego matka u mnie była, podobno mu całą kurtkę podarliście...
- Bo się szarpał, panie kierowniku. Ale za te dwadzieścia rurek z kremem to się chłopaki wściekły na Sobieraja. A jak się zaczęła draka...
- Nie rozumiem, jakie znowu rurki?
- No... pan kierownik słyszał... - Marcin niechętnie udzielał wyjaśnień - kto należał do związku, a złapał bombę, dostawał z kasy pięć złotych. Kiedy powstał związek, to były jeszcze lody. Za pięć złotych - duża porcja. A zimą - guma do żucia albo rurki, co kto chciał. Zawsze jakaś osłoda przed powrotem do domu, nie? A Sobieraj, to znaczy Sobierajski, za tymi rurkami w piekło by wlazł i naumyślnie bomby łapał. Teraz pan kierownik wie, była olimpiada, wszyscy zajęci, o niczym innym, tylko o olimpiadzie. I Sobieraj raz, dwa, całą forsę przeżarł. Wczoraj Maciora... to znaczy Maciołajtyszewicz, złapał bombę z gegry, idzie do skarbnika, a ten mówi: „Obliż się smakiem, bo w kasie ani grosza”. Więc Maciora na niego, że co on! Defraudację zrobił? A Kostek, to znaczy kasjer, obraził się i zawołał chłopaków, i pokazał książkę kasową, a tam podpisów Sobierajskiego na całe czterdzieści złotych! To, panie kierowniku, pan by też nie wytrzymał. Jak to? W pięć dni czterdzieści złotych?! Więc Basiński powiedział: „Oddawaj forsę!” - a Sobieraj tylko: „Wypchaj się!” No, to chłopaki... i ja też, wsoliliśmy mu, bo jak to: całe społeczne pieniądze na rurki z kremem?! Sam jeden?! No i dalej to już poszło bardzo prędko, naprawdę. Maciora dostał się w środek, a koledzy, co przylecieli później, myśleli, że to Maciora, bo Maciora też spust ma nie byle jaki. Więc zaczęli Maciorę...
- I tak wszyscy na jednego?
- Na dwóch, panie kierowniku, bo Sobieraj też zdrowo dostał, tylko że wiedział, za co, i nic nie mówił. A Maciora, faktycznie, pokrzywdzony: i forsy za bombę nie dostał, i jeszcze... tego...
- Od dawna ten związek działa?
- Od jesieni.
- Jaka była składka?
- Nieduża, pięćdziesiąt groszy tygodniowo, ale chłopaków było coraz więcej. Inne klasy też chciały, mieliśmy filie w każdej klasie założyć. Tak się pięknie rozwijała ta społeczna praca...
- Ty w roli prezesa, oczywiście.
- Wybrano mnie, panie kierowniku - powiedział skromnie Marcin - nie mogłem się uchylać.
- Powiedz mi, skąd ci wpadł taki „genialny” pomysł?
Kiero kiwał głową, może z podziwu?
- Z życia, panie kierowniku. Raz Śruba z naszej klasy dostał bombę i szedł strasznie załamany do domu. Żal było patrzeć, bo Śrubę, jak tylko złapie bombę, ojciec leje. Więc Nemek Batorowicz zafundował mu duże lody. I po tych lodach Śruba się jakoś podniósł na duchu. Wtedy pierwszy raz tak mi coś błysnęło: żeby tak zawsze! Jak ktoś się załamie, żeby go jakoś podeprzeć, żeby mu po koleżeńsku rękę podać...
- Z lodami... Ach, ty ośle dardanelski - westchnął Kiero - rękę podać... pewnie... to brzmi bardzo ładnie: „Ulga ofiarom przemocy”. Wielkie słowa! Ale teraz chyba rozumiesz, że taka pomoc przypomina raczej podstawienie nogi. Zastanów się.
- Kto by mógł przypuszczać, panie kierowniku, że on te rurki tak lubi.
- Jak teraz ze związkiem?
- Już tylko po nim książka kasowa została!... A wszystko przez jednego obżartucha!
- Co ja z wami mam!
- A ja! Chłopaki mówią, że to świństwo, oszustwo, że już drugi raz nie dadzą się nabrać. A co ja mogę zrobić? Było powiedziane: za bombę - piątak. Kostek płacił i brał pokwitowanie. Formalnie - w porządku. A w środku - jakbym się mydła najadł. I do tego pani Skoczelowa na mnie, sam pan kierownik widział: „Podnieś oczy!”. „Spuszczaj oczy!” Mnie już się w globusie kręci!
- No, no, nie rozpuszczaj języka. Ty, Bigoszewski, uważaj ! Opinii najlepszej nie masz... Ciągle ci się ten globus kręci nie tak, jak trzeba. Zastanów się. I musisz zlikwidować sprawę. Więc tak: do matki poszkodowanego - iść, wytłumaczyć i przeprosić. Z kolegą - załagodzić. Żebym jutro dostał raport. Rozumiesz? Skończyłem. Odmelduj się.
- Tak jest, panie kierowniku! - trzasnął obcasami Marcin, zręcznie obrócił się i wymaszerował z gabinetu. Cała szkoła wiedziała, że Kiero, były oficer, lubi czasem takie wojskowe zagrania.
* * *
W pierwszej chwili Marcin poczuł się lekko i zaraz za progiem pośliniwszy palce, przygładził starannie rozdziałek czupryny. Rozprawę z Kierem ma za sobą. Kiero lubi dać tak coś do gryzienia: „Zastanów się!”
O raju! Nad czym się tu zastanawiać! Z Kostkiem wczoraj zrozumieli się w trzech słowach: pomysł był dobry, tylko nie dopracowany. Trzeba było lepiej uważać, kogo się do związku przyjmuje. Taki Nemek na przykład: nigdy ani jednej dwói nie złapał, a składkę regularnie płacił. Przy takich kasa pęczniałaby, można by przy końcu roku zorganizować coś dla wszystkich...
- Na drugi raz najpierw statut porządnie obmyślimy - powiedział wczoraj Kostek, ale Marcin na razie miał dosyć wszelkich związków. Pięknie mu podziękowano za inicjatywę! I co z tego miał? Dwa razy duże lody! I jeszcze ma przeprosić matkę Maciory! A czy on jeden szarpał się z Maciorą? Zniszczona kurtka! Wcale nie kurtka, tylko sweterek, pożal się Boże, jeszcze chyba gorszy od tego, który Marcin po Wacku donasza, jeden rękaw sam się od razu rozwalił.
- No co? - pytał Kostek czekając przed drzwiami klasy.
- Mamy z Maciorą sprawę załatwić i przeprosić.
- Czy ja dobrze słyszę? - zawołał Kostek zupełnie jak pani Skoczelowa. - Kto będzie go przepraszać za to, że pchał się do draki i że mu przy sposobności wsolili! Ja - nie!
- Przeprosić mamy jego matkę i wytłumaczyć. Kiero też ma pomysły: jemu się zdaje, że starym można coś wytłumaczyć! Ale niech tam, musimy to zrobić.
- My, to znaczy kto? - dopytywał Kostek idąc obok kolegi do szatni i podejrzewając coś nieprzyjemnego.
- To znaczy: ja i ty. Trudno, zarząd musi pić piwo za wszystkich. To jest zapłata za nasze trudy - dorzucił z goryczą.
- O rajciu! - westchnął Kostek i podrapał się w niemodną, świeżo ostrzyżoną na rozkaz matki, jasną czuprynę. - Żeby tylko moja mama o tym się nie dowiedziała! I kto to wszystko wyszczekał?
- Dziś w szkole była matka Maciory. O drace Kiero wie od niej, ale skąd Skoczelowa zna szczegóły o związku? Może od dziewczyn?
- Jak była ta naparzanka wczoraj, dziewczyny darły się wniebogłosy, może się czegoś domyślały? Najwięcej Ewa Jagodzianka. Słuchaj - przystanął nagle Kostek - ona musi mieć coś na sumieniu, bo tak dziś trajkotała z Ireną i ciągle spoglądała w naszą stronę.
- Jasne. Pamiętasz, jak na jesieni chciała koniecznie się do nas wepchać?
- Pamiętam. Chciała do związku, tylko nie wiedziała, do jakiego. Myślała, że jak jest taka ładna, to już wszędzie się wepchnie.
- Phi!... Jaka ona tam ładna! - Marcin wyraził wątpliwość głosem, który zabrzmiał trochę fałszywie.
- Wszyscy tak mówią - upierał się Kostek. - I czy na akademii, czy jakaś delegacja - zawsze ona. Dlaczego? Może przez te warkocze?
- Pamiętasz, jak jej przygadałem o warkoczach i długim jęzorze?
Uspokoiła się.
- Ale od wtedy zaczęła ci uszami dokuczać.
- Jeszcze ona za te uszy dostanie! - odgrażał się Marcin. - Ale... wiesz... Kiero powiedział do mnie „ośle dardanelski”. Jak myślisz, co to miało znaczyć?
- Normalnie. Kiero też musi coś takiego czasem powiedzieć, jak mu brakuje słowa, nie? A ty, Marcin, o tych uszach nie myśl więcej niż trzeba, bo wpadniesz w coś takiego... zaraz... coś tak, jak w kompot... Już mam: w kompleks!
- To znaczy?
- To znaczy, że ktoś powie: „deszcz pada”, a ty będziesz myślał, że to o twoich uszach.
Roześmieli się obaj i prawie jednocześnie zauważyli Nemka stojącego przed jakąś wystawą.
- Nemek, co ty się tak wleczesz? - zapytał Kostek. - Przecież już dawno wyszedłeś ze szkoły.
- Tak sobie idę - mówił spokojnie Nemek - u nas obiad o czwartej, po co się spieszyć.
- Ty masz jedwabne życie! - westchnął z zazdrością Kostek, pomyślawszy, ile to roboty czeka na niego w domu. A Nemka o nic głowa nie boli.
Nemek nie pytał, co było u Kiera. Już taki był: spokojny, małomówny, powściągliwy. Ale ze spojrzeń, jakie z boku raz i drugi rzucał na Marcina, widać było, że interesuje go przebieg całej sprawy, więc Marcin powtórzył rozmowę i prosił nawet Nemka o radę.
- Powiedz mi, jak ja mam z tą matką gadać?
Nemek się uśmiechnął.
- Zacznij tak: „Proszę pani”, a dalej, zobaczysz, poleci jak po maśle. Już ty sobie z gadaniem dasz radę, jestem pewny!
Marcin z trudem ukrył zadowolenie, jakie mu sprawiły te słowa.
Tomek Maciołajtyszewicz mieszkał na Nowogrodzkiej w starym przedwojennym domu, który jakimś cudem ocalał z wojennej pożogi. Stanęli z zadartymi głowami na środku niewielkiego podwórka. Zaczynało się zmierzchać, w jednym z okien u Maciołajtyszewiczów na drugim piętrze zapalono już światło.
- Najpierw załatwmy z Maciorą - zdecydował Marcin - jemu też trzeba wytłumaczyć. Niech drakę weźmie na rozum: kto się bije, ten obrywa, tak jest pod każdą szerokością i długością geograficzną - zastosował nie bez przyjemności słowa pana Tomaszewskiego. - A potem weźmiemy się za przepraszanie matki. Trudno. Kiero kazał, nie wykręcimy się.
- Zawołajmy go - proponował Kostek - na podwórku swobodniej .
- Dobrze - zgodził się Marcin i zawołał głośno w stronę okien na drugim piętrze: - Maciora!
Okna były zamknięte, ale w obudowanym jak studnia podwórku głos zadudnił mocno.
- Maciora! - krzyknął jeszcze głośniej Kostek.
Nagle za plecami chłopców stanął jakiś mężczyzna - może dozorca?
- Co to za krzyki?
- A czy my krzyczymy? - zdziwił się Marcin. - Kolegę wołamy, i już.
- Do mieszkania idźcie albo zabierajcie się stąd! - rozgniewał się mężczyzna. - Jeszcze będą mówić, że nie krzyczą! No!
Musieli wejść na klatkę schodową. Naciśnięty guzik dzwonka zabrzęczał głośno, jak na alarm. Drzwi otworzyła kobieta. Widocznie umyła przed chwilą głowę, gdyż owinęła ją kolorowym ręcznikiem, spod którego wysuwały się ciemne, wilgotne pasma.
- O co chodzi? - zapytała zlekceważywszy ukłony chłopców.
- My do Maciory... - powiedział Marcin.
- Do kogo? - zapytała odsuwając ręcznik z ucha.
- Do Maciory! - zawołał Marcin myśląc, że może nie dosłyszy.
- Omyłka! - odkrzyknęła kobieta i już chciała zamknąć chłopcom przed nosem drzwi, kiedy za jej plecami dostrzegli w przedpokoju Tomka.
- Maciora! My do ciebie! - wrzasnęli obaj, aż przestraszona osoba z ręcznikiem na głowie odsunęła się od progu, co chłopcy wzięli za zaproszenie do wejścia i z czego natychmiast skorzystali.
- Maciora! Chcemy ci wszystko wyjaśnić. Ale może... Może byś z nami wyszedł.
Teraz otworzyły się drzwi do pokoju i stanął w nich wysoki, tęgi mężczyzna, do którego Tomek był bardzo podobny - pewnie ojciec.
- Taak - odezwał się obrażony Tomek - dziś będziecie wyjaśniać, a wczoraj to żeście mnie sprali, jak nie wiem co!
- Tomaszku! - jęknęła osoba w ręczniku. - To oni cię zbili?! Kto to jest?
- To Bigos, a to Przegoń - pokazywał palcem Tomek - mówią, że przyszli wyjaśnić.
- Przepraszam - powiedział grzecznie Marcin zwracając się do pani - czy pani jest matką Maciory?
- Ja? Santa Madonna! Ja?! - dławiła się oburzeniem. - Czyją mam być matką?!
- Co to za teatr, do jasnej katapulty! - krzyknął mężczyzna i zatrzasnął głośno drzwi od klatki schodowej, odcinając tym samym drogę ucieczki przestraszonym już teraz naprawdę chłopcom. - Co to za chłopaki? Gadaj mi zaraz, bo mnie tu chyba jasny szlag trafi!
- No, mówię prze... przecież - jąkał się pewno ze strachu Tomek - chłopaki z naszej klasy.
- To oni wczoraj cię zbili?
- Oni. Ten, Bigos, był prezesem związku.
- Oni zmarnowali ci sweterek? - spytała groźnie matka Tomka.
- Oni. Ten, Kostek, zbierał składki.
- Maciora! Mów prawdę! - zawołał Kostek widząc, że sytuacja staje się poważna. - Biło cię kilkunastu, nie my jedni.
- Co za maciora?! Zaraz mi powiedzcie, co to za maciora?! - denerwowała się pani Maciołajtyszewiczowa. - Santa Madonna! Ja tu zwariuję!
- Maciora... to ja... - ociągając się wyjaśnił Tomek - tak mnie w szkole nazywają...
- Bo, proszę pani... proszę pana... - pośpieszył z komentarzem Marcin - cały Maciołajtyszewicz byłoby za długo, niewygodnie, więc krócej: Maciora, i już. Mnie też...
- Santa Madonna! Z kim ty się zadajesz, mój Tomaszku! I zbili cię, i sponiewierali! A teraz do mieszkania jeszcze przychodzą! Naigrawać się z kolegi! Z jego rodziców! To już jest szczyt bezczelności!
- Za długo? Niewygodnie, mówisz? - chrypiał ojciec Tomka oglądając się za czymś po przedpokoju. Wreszcie chwyciwszy zza kaloryfera trzepaczkę, zaczął nią groźnie wymachiwać. - Ale wciągać niewinne dziecko do jakiegoś durnego związku, za ofermę... czy tam... za ofiarę, składki wycyganiać, to wam nie było za długo, co?! Ja was tu zaraz, do jasnej Hermenegildy, krótką drogą z drugiego piętra spuszczę! Marsz!!!
Ostatniemu słowu towarzyszyło głośne szarpnięcie drzwi i świst przecinanego trzepaczką powietrza.
Droga z drugiego piętra na ulicę była zadziwiająco krótka. Kostek i Marcin gnali przed siebie, jakby im pan Maciołajtyszewicz dalej groził trzepaczką. Ochłonęli aż przy placu Trzech Krzyży i dopiero tu zorientowali się, że pobiegli w przeciwną stronę.
- No, teraz z Maciorą jesteśmy kwita - oświadczył Kostek. - To on wszystko wychlapał jęzorem.
- Usprawiedliwiam go - powiedział Marcin. - Widziałeś, jaki zamach miał ten ojciec? Taki wszystko z człowieka wytrzęsie!...
- Te, wariat! Prosto pod autobus się pchasz! - krzyknął Kostek przytrzymując przyjaciela na chodniku.
- Bo mi się globus całkiem skołował... Co ja Kierowi powiem? - otrząsnął się z wrażenia Marcin.
Tak jak było umówione, Marcin z samego rana przed lekcjami zameldował się u Kiera.
- Załatwione?
- Załatwione, panie kierowniku. Trzepaczką.
- Co to znaczy?
Marcin krótko, na ile taki gaduła jak on mógł to zrobić, opowiedział przebieg zajścia, koloryzując tylko jego finał, to znaczy „opuszczenie z godnością mieszkania”.
- No tak - podrapał się w brodę Kiero - rodzice Maciołajtyszewicza są jeszcze tym wszystkim bardzo zdenerwowani. Może trzeba było poczekać kilka dni?... W każdym razie zrobiłeś, co do ciebie należało. Skończone. Możesz odmaszerować. Tylko, Bigoszewski, proszę cię, na przyszłość zastanawiaj się więcej nad swoimi pomysłami. Dobrze?...
Niewiele było czasu w tych dniach na zastanawianie się nad sobą. Do klasy szóstej A przyszła nowa nauczycielka i zarazem wychowawczyni, pani Pucek, od razu nazwana „Pucią”. Miała zastąpić panią Bogdańską, polonistkę, która wyjechała do Lille, górniczego okręgu Francji, aby tam uczyć dzieci polskich górników. Drobna, szczuplutka, na pauzach ginęła wśród starszych i co roślejszych uczennic. Pracowała w szkole pierwszy rok, ale ucząc w starszych klasach miała ugruntowany już autorytet.
- Babka w dechę, tylko trochę nieżyciowa - oświadczył zapytany przez Basińskiego uczeń z ósmej B.
- Nieżyciowa? - zastanawiano się w szóstej. - Co to właściwie znaczy?
- Czy to dla nas lepiej, czy gorzej ? - dopytywał praktyczny Kazik Piątkowski.
- Pani Bogdańską była dla nas taka dobra! - żałowały dziewczynki. - Jaka ta będzie?
Pierwsza godzina wychowawcza wypadła na samym końcu tygodnia. Spodziewano się jakiegoś wykładu na temat jednej z uczniowskich cnót, czyli „flaków z olejem”, jak określał to Marcin, który, jak zwykle w sobotę, nie mógł usiedzieć na ostatniej godzinie w ławce.
Ale było zupełnie co innego.
- Czy macie jakieś swoje hobby? - spytała pani Pucek przysiadając lekko na szkolnym stole, jakby tą pozycją chciała przekreślić całe sztuczne, oficjalne skrępowanie pierwszej gawędy z klasą.
- Hobby? Zaczyna się od hobby? - odezwały się zdumione szepty w różnych punktach klasy.
- Kostek już od dwóch lat zbiera znaczki, a także wiadomości o zaginionych skarbach - wyrwał się Marcin. - No, Kostek, powiedz sam. Ja mam za ciebie gadać?
Kostek nie kwapił się do zabierania głosu. Nigdy się z tym nie spieszył, a cóż dopiero przed nową nauczycielką, która wygląda, owszem, jakby jeszcze nikomu bomby nie wlepiła, ale to o niczym nie świadczy, może się jeszcze okazać osobą bez żadnej litości, jak Tomasz czy Skoczelowa. Lepiej się nie pchać na pierwszego.
Nauczycielka widząc, że poza Marcinem nikt głosu nie zabiera, oświadczyła:
- To może najpierw ja wam opowiem, jakie jest moje hobby?
- Dobrze! Tak! Tak! - zapiszczały dziewczyny, a Basior, siedzący na ostatniej ławce z Piątkowskim, zapytał szeptem:
- Gramy? Będzie gadanie. Dawaj karty!
- Czekaj - odszepnął niecierpliwie Piątkowski - może coś ciekawego?
- Eee - Basior wyraził miną lekceważenie - to ja się biorę za kryminał.
- Moje hobby to klucze - mówiła nauczycielka. - Zaczęło się parę lat temu, kiedy dostałam mieszkanie. W przedpokoju między dwojgiem drzwi był pasek ściany, na którym chciałam coś powiesić, jakoś go ozdobić, bo wchodząc do przedpokoju musiało się właśnie na to miejsce spojrzeć. I wtedy przypomniałam sobie, że moja babcia ma taki piękny klucz, ręcznej, kowalskiej roboty. Już dawno ani tych drzwi, które ten klucz otwierał, ani tego domu, w którym te drzwi były - nie ma. To była pamiątka. Więc z trudem, ale udało mi się ten klucz od babci wycyganić i powiesiłam go u siebie. Potem przyjaciółka przyniosła mi drugi klucz, też z oryginalnym uchwytem. Sama w jakimś sklepie żelaznym wyszperałam trzeci, no i do tej pory mam już siedem. Wszystkie są bardzo ładne.
- Proszę pani - odezwał się Sobierajski - u nas jest bardzo dużo kluczy, które do niczego nie pasują. Mama się tylko złości, że żadnej szuflady i tak nie można zamknąć, i zawsze chce te klucze wyrzucić... może ja pani przyniosę?
- Dziękuję ci bardzo - roześmiała się nauczycielka - ale ja zbieram tylko stare klucze, takie jakich już nigdzie nie ma.
- Jak ich nigdzie nie ma, to chyba nie można ich znaleźć - wyraził swoją wątpliwość Kostek, a pani Pucek znowu się roześmiała.
- Piątka z logiki! Masz rację, powinnam była powiedzieć: jakich już nigdzie nie używają.
Teraz Kostek opowiedział o swoich znaczkach. Zbiera tylko stemplowane i tylko europejskie. Najpierw zbierał wszystkie, ale na to trzeba by mieć wiele klaserów. Więc trzyma się Europy.
- Pani Bogdańska obiecała napisać do mnie list - mówiła nauczycielka - może będzie na nim ciekawy znaczek, to ci go oddam.
- Dobrze - ucieszył się Kostek. - A jak ja zobaczę gdzie taki klucz, to go też dla pani wycyganię.
Nikt już teraz nie krępował się mówić o swoich „konikach”. Okazało się, że chłopcy zbierali nalepki od zapałek, pudełka od papierosów, kamienie; dziewczęta - zdjęcia aktorów i aktorek, zielniki, autografy. Nemek Batorowicz zbierał różne wiadomości o „naj”. Drugi zeszyt już zapisywał. Pani bardzo się podobało jego hobby i obiecała pamiętać, jeżeli gdzieś przeczyta lub usłyszy o jakimś „naj”.
- Wydaje mi się, że od razu trochę lepiej poznałam was - mówiła pani Pucek. - Bo wiedzieć, co kogo interesuje, co kto lubi, to już bardzo dużo. Ale jeden z was nie zabierał wcale głosu, ten, co tak cicho siedzi na ostatniej ławce. Jak się nazywasz?
- To Basior! Basiński! Basior! - sypnęły się informacje ze wszystkich stron.
- Basiński! Czy ty nie masz swojego hobby? Opowiedz nam o tym, co cię interesuje poza lekcjami, co lubisz?
Basiński oderwany nagle od mrożącej krew w żyłach „Tajemnicy czarnej walizy”, oczekujący właśnie jej otworzenia przez Rudego Joe, który niecierpliwie przymierzał do zamka kluczyk za kluczykiem, słysząc swoje nazwisko podniósł się odruchowo z miejsca. Patrzył wkoło nieprzytomnymi oczami, nie rozumiejąc, skąd nagle znalazł się w klasie, skoro przed chwilą siedział w przedziale ekspresu przemierzającego wrzosowiska Szkocji.
- No, Basior - podpowiedział ktoś z boku - mów, co lubisz! Co lubisz, no?...
- Ja... - zebrał przytomność Basiński - ja najwięcej lubię. .. pomidorową z kluskami.
Śmiano się z Basińskiego długo, razem z nauczycielką. Śmiał się nawet sam Basiński, kiedy zrozumiał, o co chodzi. Ale o prawdziwym swoim hobby już nie zdążył powiedzieć. Przeszkodził dzwonek.
Po opuszczeniu klasy przez nauczycielkę, kiedy szybko zbierano teczki i wybiegano z ...
entlik