baranek_kr33.doc

(2060 KB) Pobierz
baranek

 

Christopher Moore

 

Baranek

Ewangelia według Biffa, kumpla Chrystusa z dzieciństwa

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład:

Piotr W. Cholewa

 

 

 


BŁOGOSŁAWIEŃSTWO AUTORA

 

Jeśli trafiłeś na te strony, szukając śmiechu, obyś go znalazł.

Jeśli pragniesz być urażony, niech wzbierze Twój gniew i krew zawrze w żyłach.

Jeśli pragniesz przygody, niech ta opowieść kołysze Cię aż po szczęśliwe zakończenie.

Jeśli chcesz próby lub potwierdzenia swej wiary, obyś doszedł do krzepiących wniosków.

Wszystkie książki prezentują doskonałość - przez to, czym są, albo czym nie są.

Obyś więc znalazł to, czego szukasz, na tych stronicach lub poza nimi.

Obyś odnalazł doskonałość i rozpoznał ją.

 

 

PROLOG

 

Anioł sprzątał w szafach, kiedy nadeszło wezwanie. Aureole i promienie księżyca leżały w stosach, posortowane według jasności, sakwy gniewu i pochwy na błyskawice wisiały na hakach, czekając na odkurzenie. Bukłak glorii przeciekał trochę w rogu i anioł osuszył go kawałkiem tkaniny. Za każdym razem, kiedy go strzepywał, z szafy dobiegał stłumiony śpiew chórów, jakby zdejmował pokrywkę ze słoja pełnego chóralnego Alleluja.

- Razielu, w imię niebios, co ty wyprawiasz?

Archanioł Szczepan stał nad nim, trzymając zwój niczym zwiniętą gazetę nad siusiającym szczeniakiem.

- Rozkazy? - zapytał anioł.

- Zlatujesz do brudu.

- Dopiero co tam byłem.

- Dwa tysiąclecia temu.

- Naprawdę? - Anioł sprawdził zegarek, po czym zastukał w kryształ. - Jesteś pewien?

- A jak myślisz?

Szczepan pokazał mu zwój, tak by Raziel dokładnie zobaczył pieczęć Krzewu Gorejącego.

- Kiedy mam wyruszyć? Już tu prawie skończyłem.

- Natychmiast. Zapakuj dar języków i parę pomniejszych cudów. Żadnej broni, to nie robota z gniewem. Będziesz działał tajnie. Sprawa bardzo dyskretna, ale ważna. Wszystko tu przeczytasz.

Szczepan wręczył mu zwój.

- Dlaczego ja?

- Też o to spytałem.

- I...?

- Przypomniano mi, dlaczego anioły zostały strącone.

- Oj! To aż takie ważne?

Szczepan zakaszlał, wyraźnie dla efektu, ponieważ anioły nie oddychają.

- Nie jestem pewien, czy powinienem o tym wiedzieć, ale krążą plotki, że chodzi o nową księgę.

- Chyba żartujesz. Kontynuacja? Apokalipsa Dwa, akurat kiedy wszyscy myśleli, że mogą bezpiecznie grzeszyć?

- To Ewangelia.

- Ewangelia? Po tak długim czasie? Kto?

- Lewi, którego nazywali Biffem.

Raziel upuścił szmatkę i wstał.

- To na pewno jakaś pomyłka.

- Rozkazy pochodzą bezpośrednio od Syna.

- Wiesz przecież, że Biff nie bez powodu nie został wspomniany w innych księgach, prawda? To absolutny...

- Nie mów tego.

- Ale to taki dupek...

- Gadaj tak dalej, tylko się potem nie dziw, że dostajesz robotę w brudzie.

- Dlaczego teraz, po tylu latach? Cztery Ewangelie jakoś do tej pory wystarczały, i dlaczego on?

- Bo w rachubie czasu mieszkańców brudu jest jakaś rocznica narodzin Syna i uznał, że nadeszła pora opowiedzieć całą historię.

Raziel zwiesił głowę.

- Lepiej zacznę się pakować.

- Dar języków - przypomniał mu Szczepan.

- Jasne, bym mógł słuchać przekleństw w tysiącu języków.

- Idź, przynieś dobrą nowinę, Razielu. I przywieź mi trochę czekolady.

- Czekolady?

- To taka przekąska mieszkańców brudu. Szatan ją wymyślił.

- Diabelskie pożywienie?

- Nie można stale jeść opłatków.

* * *

Północ. Anioł stał na nagim zboczu wzgórza na obrzeżach świętego miasta Jeruzalem. Wzniósł ręce i suchy wiatr szarpnął jego białą szatę.

- Wstań, Lewi, który jesteś zwany Biffem.

Wir zakręcił się przed nim, ściągając kurz ze zbocza i formując kolumnę, która przybrała kształt człowieka.

- Wstań, Biffie. Nadszedł twój czas.

Wiatr dmuchnął z furią, anioł zaś przetarł twarz rękawem szaty.

- Wstań, Biffie, by znowu chodzić pośród żywych.

Wir zaczął się uspokajać, pozostawiając na zboczu tylko człekokształtną kolumnę pyłu. Po chwili wokół znów zapanował spokój. Anioł wyjął z sakwy złoty puchar i oblał kolumnę. Kurz spłynął  odsłaniając ubłoconego nagiego mężczyznę, parskającego w świetle księżyca.

- Witaj wśród żywych - powiedział anioł.

Mężczyzna zamrugał, po czym uniósł dłoń do oczu, jakby się spodziewał, że będzie mógł przez nią patrzeć.

- Żyję - oświadczył w języku, którego nigdy przedtem nie słyszał.

- Tak - potwierdził anioł.

- Co to za dźwięki, za słowa?

- Otrzymałeś dar języków.

- Zawsze miałem dar języków, zapytaj dowolnej dziewczyny, jaką znałem. Co to za słowa?

- Obca mowa. Został ci dany dar rozumienia każdej obcej mowy, jak wszystkim apostołom.

- A zatem Królestwo nastało.

- Tak.

- Jak dawno?

- Dwa tysiące lat temu.

- Ty nędzna kupo gówna! - rzekł Lewi, który był nazywany Biffem, wymierzając aniołowi cios w usta. - Spóźniłeś się.

Anioł wstał i delikatnie dotknął wargi.

- Ładnie się odnosisz do posłańca Pana.

- To dar - wyjaśnił Biff.


 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

CHŁOPIEC

 

 

 

Bóg jest komediantem, grającym dla publiczności, która boi się roześmiać.

Voltaire

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Wydaje się wam, że wiecie, jak ta historia się skończy, ale to nieprawda. Możecie mi wierzyć. Byłem tam. Wiem.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem człowieka, który miał zbawić świat, siedział niedaleko głównej studni w Nazarecie, z jaszczurką wystającą mu spomiędzy warg. Tylko ogon i tylne łapki były widoczne na zewnątrz; przednie łapki i głowa zniknęły w ustach. Miał sześć lat, jak ja, i broda jeszcze mu nie wyrosła, więc nie przypominał tych portretów, jakie znacie. Oczy były jak ciemny miód i uśmiechały się do mnie spod strzechy błękitnoczarnych loków otaczających jego twarz. W tych oczach jarzyło się światło starsze niż Mojżesz.

- Nieczysty! Nieczysty! - wrzasnąłem, wskazując chłopca, by moja matka wiedziała, że znam Prawo.

Ale nie zwróciła na mnie uwagi, podobnie jak wszystkie inne matki napełniające dzbany przy studni.

Chłopiec wyjął jaszczurkę z ust i oddał młodszemu bratu, siedzącemu obok na piasku.

Maluch bawił się z nią przez chwilę i drażnił, aż uniosła się, jakby chciała go ukąsić. Wtedy chwycił kamień i rozbił jej głowę. Zaskoczony, popychał jaszczurkę palcem, a kiedy doszedł do wniosku, że nic już nie zrobi, podniósł ją i oddał z powrotem starszemu bratu.

Ponownie trafiła do ust, ale zanim zdążyłem wykrzyczeć oskarżenie, wysunęła się żywa, wijąca się, gotowa znowu kąsać. Podał ją młodszemu bratu, a ten uderzył mocno kamieniem, raz jeszcze kończąc, czy rozpoczynając, cały proces.

Patrzyłem, jak jaszczurka ginie kolejne trzy razy. Wtedy się odezwałem.

- Też chcę tak robić.

Zbawiciel wyjął jaszczurkę z ust i zapytał:

- Którą część?

* * *

Przy okazji, miał na imię Joszua. Jezus to grecka wersja Yeshuy, czyli Joszuy. Chrystus nie jest nazwiskiem. To greckie tłumaczenie słowa „mesjasz”, messiah, co po hebrajsku oznacza namaszczonego. Nie mam pojęcia, od czego pochodzi „S” w „Jezus S. Chrystus”. To jedna z tych rzeczy, o które powinienem go zapytać.

Ja? Ja jestem Lewi, zwany Biffem. Bez drugiego imienia.

Joszua był moim najlepszym przyjacielem.

* * *

Anioł mówi, że powinienem tu siedzieć, spisywać swoją opowieść i zapomnieć o wszystkim, co zobaczyłem w tym świecie, ale jak mam tego dokonać? Przez ostatnie trzy dni widziałem więcej ludzi, więcej obrazów, więcej cudów niż przez całe trzydzieści trzy lata życia, a anioł twierdzi, że mam je zignorować... Tak, otrzymałem dar języków i nie widzę nic, czego nie potrafiłbym określić słowem, ale co z tego? Czy pomogła mi w Jeruzalem wiedza, że to „mercedes” mnie przeraził do tego stopnia, że skoczyłem do „pojemnika na śmieci”? A potem, kiedy Raziel wyciągnął mnie, łamiąc mi przy tym paznokcie, gdy walczyłem, by pozostać w kryjówce, czy pomogła mi świadomość, że to „Boeing 747” zmusił mnie, bym zwinął się w kłębek, próbując pohamować łzy i odciąć od ognia i huku? Czy jestem maleńkim dzieckiem, bojącym się własnego cienia, czy też spędziłem dwadzieścia siedem lat u boku Syna Bożego?

Na tym wzgórzu, gdzie wyciągnął mnie z ziemi, anioł powiedział: „Zobaczysz wiele dziwnych zjawisk. Nie lękaj się. Masz świętą misję i ja będę cię chronił”.

Bezczelny palant. Gdybym wiedział, co ze mną zrobi, przyłożyłbym mu jeszcze raz. Leży teraz na łóżku po drugiej stronie pokoju, patrzy, jak na ekranie poruszają się obrazy, i je lepki smakołyk zwany snickersem, gdy ja tymczasem spisuję opowieść na kartkach miękkiego jak jedwab papieru z wypisanymi u góry słowami „Hyatt Regency, St. Louis”. Słowa, słowa, słowa... Miliony, miliony słów krążą w mojej głowie niczym jastrzębie, czekając, by zanurkować na strony i porwać, rozedrzeć jedyne dwa, które chciałbym zapisać.

Dlaczego ja?

Było nas piętnastu - nie, czternastu po tym, jak powiesiłem Judasza - więc czemu akurat ja? Joszua stale powtarzał, żebym się nie lękał, że zawsze będzie przy mnie. Gdzie teraz jesteś, przyjacielu? Czemuś mnie opuścił? Ty byś tu nie czuł strachu. Wieże, maszyny, blichtr i smród tego świata by cię nie zniechęciły. Za chwilę zamówię sobie pizzę do pokoju. Smakowałaby ci pizza. Sługa, który ją przynosi, ma na imię Jesus, a nie jest nawet Żydem. Zawsze lubiłeś ironię. No dalej, Joszua, anioł twierdzi, że ciągle jesteś z nami, mógłbyś go przytrzymać, kiedy ja mu wleję, a potem obaj zjemy pizzę.

Raziel obejrzał moje zapiski i upiera się, że powinienem przestać jęczeć i przejść do głównej opowieści. Łatwo mu mówić, to nie on spędził ostatnie dwa tysiące lat pogrzebany w ziemi na wzgórzu. Wszystko jedno, nie pozwoli mi zamówić pizzy, dopóki nie skończę rozdziału, więc oto on...

* * *

Urodziłem się w Galilei, w miasteczku Nazaret, w czasach Heroda Wielkiego. Mój ojciec, Alfeusz, był kamieniarzem, a matkę, Naomi, nękały demony, a przynajmniej tak wszystkim mówiłem. Joszua uważał chyba, że miała tylko trudny charakter. Moje prawdziwe imię, Lewi, pochodzi od brata Mojżesza, przodka klanu kapłanów; moje przezwisko, Biff, bierze się ze slangowego określenia trzepnięcia w głowę - czego według matki wymagałem przynajmniej raz dziennie już od wczesnego dzieciństwa.

Dorastałem pod władzą Rzymu, choć do dziesiątego roku życia nie oglądałem zbyt wielu Rzymian. Rzymianie siedzieli zwykle w ufortyfikowanym mieście Seforis, godzinę marszu na północ od Nazaretu. To tam zobaczyliśmy z Joszuą zamordowanego rzymskiego żołnierza. Ale za bardzo wybiegam naprzód. Na razie, załóżmy, że żołnierz jest zdrowy, bezpieczny i zadowolony z noszenia miotły na głowie.

Większość mieszkańców Nazaretu stanowili farmerzy; hodowali winogrona i oliwki na kamienistych wzgórzach za miastem oraz pszenicę i jęczmień w dolinach. Byli też pasterze kóz i owiec, których rodziny żyły w miasteczku, gdy mężczyźni i starsi chłopcy pilnowali stad w górach. Nasze domy były zbudowane z kamienia, a mój miał też kamienną podłogę, choć wielu wystarczała mocno ubita ziemia.

Byłem najstarszym z trzech synów, więc już w wieku sześciu lat przygotowywano mnie, żebym poznał ojcowskie rzemiosło. Matka nauczała mnie Prawa oraz opowiadała historie z Tory po hebrajsku, a ojciec zabierał do synagogi, bym słuchał, jak starsi czytają Biblię. Moim językiem naturalnym był aramejski, ale zanim skończyłem dziesięć lat, umiałem mówić i czytać po hebrajsku nie gorzej od większości mężczyzn.

Nauce hebrajskiego i Tory pomogła na pewno moja przyjaźń z Joszuą. Kiedy inni chłopcy bawili się w „podrażnij owcę” albo w „kopnij Kananejczyka”, my z Joszuą bawiliśmy się w rabinów, a on się upierał, żeby przy ceremoniach używać autentycznego hebrajskiego. Była to lepsza zabawa, niż może się wydawać - a w każdym razie była do czasu, kiedy matka przyłapała nas, jak próbujemy obrzezać ostrym kamieniem mojego młodszego brata Sema. Ależ zrobiła nam awanturę... Moje argumenty, że Sem potrzebował odnowienia swego przymierza z Panem, jakoś jej nie przekonały. Pobiła mnie do krwi oliwkową rózgą i zakazała bawić się z Joszuą przez miesiąc. Wspominałem już, że była opętana przez demony?

Ogólnie rzecz biorąc, uważam, że mały Sem tylko na tym skorzystał. Był jedynym znanym mi dzieciakiem, który mógł sikać zza rogu. Z taką umiejętnością można się nieźle urządzić jako żebrak. Ale nigdy mi nie podziękował.

Bracia.

* * *

Dzieci widzą magię, ponieważ jej szukają.

Kiedy pierwszy raz zobaczyłem Joszuę, nie wiedziałem, że jest Zbawicielem, zresztą on też nie wiedział. Wiedziałem tylko, że się nie boi. Pośród narodu pokonanych wojowników, ludzi usiłujących zachować dumę, kiedy padają na twarz przed Rzymem i Bogiem, jaśniał niczym kwiat na pustyni. Ale może tylko ja to zauważyłem, ponieważ tylko ja tego szukałem. Wszystkim innym wydawał się całkiem zwyczajnym dzieckiem: te same potrzeby co u innych, ta sama szansa, że umrze, zanim dorośnie.

Kiedy opowiedziałem matce o tej jego sztuczce z jaszczurką, najpierw sprawdziła, czy nie mam gorączki, a potem kazała mi pójść spać, dając tylko miskę rosołu na kolację.

- Słyszałam różne historie o matce tego chłopca - powiedziała mojemu ojcu. - Twierdzi, że rozmawiała z aniołem Pana. Mówiła Esterze, że urodziła Syna Bożego.

- I co odpowiedziałaś Esterze?

- Że tamta powinna uważać, by faryzeusze nie dowiedzieli się o jej bredniach, bo niedługo zaczniemy zbierać kamienie, by ją ukarać.

- W takim razie nie powinnaś więcej o tym wspominać. Znam jej męża, to prawy człowiek.

- Przeklęty obłąkaną dziewczyną za żonę.

- Biedactwo... - mruknął ojciec, odłamując kawał chleba.

Dłonie miał twarde jak róg, kanciaste jak młoty i szare jak u trędowatego - od wapienia, przy którym pracował. Jego uścisk pozostawiał mi na plecach szramy, które niekiedy płakały krwią, a jednak, kiedy wracał z pracy, bracia i ja walczyliśmy o to, kto pierwszy znajdzie się w jego ramionach. Gdyby te same rany zadał nam w gniewie, pewnie z płaczem pobieglibyśmy chować się pod maminą spódnicą. Co wieczór zasypiałem, czując na plecach jego dłoń niby tarczę. Ojcowie.

* * *

- Chcesz połamać jakieś jaszczurki? - spytałem Joszuę, kiedy znów go zobaczyłem.

Drapał patykiem po ziemi i nie zwracał na mnie uwagi. Postawiłem stopę na jego rysunku.

- Wiedziałeś, że twoja matka jest obłąkana?

- Mój ojciec jej to robi - odparł ze smutkiem, nie unosząc głowy.

Usiadłem obok.

- Niekiedy nocą moja matka wydaje takie skomlące odgłosy, jak dzikie psy - oznajmiłem.

- Jest obłąkana? - spytał Joszua.

- Rankiem wygląda całkiem zdrowo. Śpiewa, kiedy szykuje śniadanie.

Joszua kiwnął głową. Chyba się ucieszył, że obłęd czasem mija.

- Kiedyś mieszkaliśmy w Egipcie - powiedział.

- Nie, nie mieszkaliście. To za daleko. Dalej nawet niż Świątynia.

Świątynia w Jeruzalem była najdalszym miejscem, które odwiedziłem w dzieciństwie. Każdej wiosny moja rodzina wyruszała na pięciodniową pieszą wędrówkę do Jeruzalem, na święto Paschy. Zdawało się, że trwa to całą wieczność.

- Mieszkaliśmy tutaj, potem mieszkaliśmy w Egipcie, a teraz znowu tutaj - upierał się Joszua. - To była daleka droga.

- Kłamiesz! Trzeba czterdziestu lat, żeby dotrzeć do Egiptu!

- Już nie. Teraz jest bliżej.

- Tak jest napisane w Torze. Mój abba mi przeczytał. Izraelici wędrowali przez pustynię całe czterdzieści lat.

- Izraelici się zgubili.

- Na czterdzieści lat? - Zaśmiałem się. - Izraelici musieli być głupi.

- My jesteśmy Izraelitami.

- My?

- Tak.

- Muszę znaleźć swoją mamę - powiedziałem.

- Jak wrócisz, pobawimy się w Mojżesza i faraona.

* * *

Anioł zwierzył mi się, że zapyta Pana, czy nie mógłby zostać Spidermanem. Bez przerwy ogląda telewizję, nawet kiedy zasypiam, i dostał obsesji na punkcie bohatera, który walczy ze złem, skacząc z dachów. Anioł twierdzi, że zło jest teraz groźniejsze niż za moich czasów, więc wymaga wspanialszych bohaterów. Dzieci potrzebują bohaterów, jak twierdzi. Osobiście myślę, że tylko chciałby bujać się w obcisłych czerwonych gatkach między budynkami.

Zresztą jaki bohater potrafiłby dotrzeć do tych dzieci z ich maszynami, lekarstwami, odległościami, które stały się niedostrzegalne? (Taki Raziel: niecały tydzień tutaj, a już zamieniłby Miecz Boży na pojemnik do wystrzeliwania pajęczyny). Za moich czasów bohaterowie byli nieliczni, ale prawdziwi - niektórzy z nas potrafili nawet prześledzić swoje z nimi pokrewieństwo. Joszua zawsze odgrywał bohaterów - Dawida, Joszuę, Mojżesza - gdy dla mnie pozostawały role tych złych: faraona, Achaba i Nabuchodonozora. Gdybym dostawał szeklę za każdym razem, kiedy ginąłem jako Filistyn, no cóż, powiem wam uczciwie, że nieprędko jechałbym na wielbłądzie przez ucho igielne. I kiedy wspominam to teraz, mam wrażenie, że Joszua ćwiczył przed tym, czym miał się stać.

* * *

- Wypuść mój lud - rzekł Joszua jako Mojżesz.

- Dobra.

- Nie możesz tak sobie powiedzieć: dobra.

- Nie mogę?

- Nie. Pan uporem napełnił twe serce, żebyś nie słuchał moich próśb.

- Ale dlaczego tak zrobił?

- Nie wiem. Zrobił i już. A teraz wypuść mój lud.

- Nie.

Skrzyżowałem ręce na piersi i odwróciłem się jak ktoś o upartym sercu.

- Patrz oto, jak przemienię tę laskę w węża! A teraz wypuść mój lud!

- Zgoda.

- Nie możesz tak się zgadzać!

- Dlaczego? To całkiem niezła sztuczka z tą laską.

- Ale to nie tak szło!

- Niech ci będzie. Nic z tego, Mojżeszu, twój lud musi tu zostać.

Joszua pomachał mi laską przed twarzą.

- Strzeż się, ześlę na ciebie plagę żab! Wejdą do pałacu twego, do łoża twego i wcisną się w twoje rzeczy.

- I co?

- I to źle. Wypuść mój lud, faraonie.

- Ale ja dosyć lubię żaby.

- Martwe żaby - zagroził Mojżesz. - Całe stosy parujących, cuchnących zdechłych żab.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin