Jack Vance
Zielona perła
Lyonesse
Księga II
Przekład:
Małgorzata Świca
ROZDZIAŁ 1
I
Visbhume, terminator Hippolita, po śmierci swego mistrza starał się o podobną posadę u czarnoksiężnika Tamurella, jednak bez powodzenia. Zaoferował mu wówczas na sprzedaż skrzynkę zawierającą przedmioty, które wyniósł z domu Hippolita. Jeden rzut oka na jej zawartość wystarczył, żeby Tamurello się nią zainteresował i zapłacił tyle, ile Visbhume zażądał.
Wśród przedmiotów znajdujących się w skrzynce były szczątki starego manuskryptu. Kiedy wieści o tej transakcji dotarły przypadkowo do uszu czarownicy Desmei, pomyślała, że może skrawki te będą pasować do brakujących fragmentów w rękopisie, który już od dawna próbowała odtworzyć. Bezzwłocznie udała się do Faroli, siedziby Tamurella w puszczy Tantrevalles, i poprosiła o zgodę na zbadanie znajdujących się w jego posiadaniu fragmentów.
Tamurello pokazał je uprzejmie.
- Czy to są te brakujące części?
Desmei przejrzała skrawki.
- Tak, to one!
- W takim razie należą teraz do ciebie - rzekł czarnoksiężnik. - Przyjmij je wraz z najlepszymi życzeniami.
- Z największą przyjemnością!
Pakując fragmenty manuskryptu, Desmei przyglądała mu się kątem oka.
- Trochę to dziwne, że się dotąd nie spotkaliśmy - zauważyła. Tamurello przytaknął z uśmiechem.
- Jak świat długi i szeroki, na każdym kroku spotykają nas nowe doświadczenia i często dostarczają nam wielu przyjemności. - Z galanterią schylił głowę w stronę gościa.
- Dobrze powiedziane, Tamurello! Doprawdy, jesteś bardzo łaskawy!
- Tylko wówczas, gdy wymagają tego okoliczności. Napijesz się czegoś? Mam tu łagodne wino z Alhadry.
Siedzieli rozmawiając o sobie i swoich teoriach. Tamurello wydał się Desmei mężczyzną interesującym i pełnym życia, postanowiła więc, że będzie jej kochankiem.
Przepadający za nowościami Tamurello nie wzbraniał się przed tym. Złączył jej energię ze swoją i przez pewien czas między nimi wszystko układało się dobrze. Wkrótce jednak stwierdził, że Desmei brakuje lekkości i wdzięku. Stopniowo, ku jej ogromnemu zmartwieniu, stawał się coraz bardziej kapryśny. Początkowo uważała tę zmienność nastrojów za gierki miłosne lub niesforne zachowanie rozpieszczonego kochanka. Narzucała się, kusząc go to jedną, to drugą zręczną sztuczką, lecz Tamurello stawał się coraz bardziej obojętny. Desmei przesiadywała z nim godzinami, analizując wszystkie fazy ich związku, podczas gdy on pił wino i spoglądał ponuro w dal.
Odkryła, że ani westchnienia, ani porywy serca nie działały na Tamurella. Przekonała się też, że był równie odporny na pochlebstwa, a wymówki tylko go nudziły. Któregoś dnia w żartobliwy sposób opowiedziała mu o swoim byłym kochanku, który przysporzył jej cierpień, i napomknęła mimochodem o nieszczęściach, jakie go odtąd w życiu trapiły. Spostrzegła, że to wreszcie zainteresowało Tamurella i szybko zmieniła temat na pogodniejszy.
Postępowanie czarnoksiężnika względem kochanki uległo zmianie; kierowała nim teraz rozwaga i Desmei nie musiała się już więcej na nie uskarżać.
Po szalonym miesiącu Tamurello stwierdził jednak, że nie ma dłużej ochoty stwarzać pozorów. Ponownie zaczął jej unikać, ale tym razem Desmei, rozumiejąc pobudki jego działania, zręcznie utarła mu nosa.
Doprowadzony do ostateczności, Tamurello odwołał się do czarów i rzucił na Desmei urok, wprowadzając ją w stan znudzenia tak spokojnie, stopniowo i łagodnie, że nawet tego nie spostrzegła. Zaczął nużyć ją świat, jego marność, czcze ambicje i banalne przyjemności, a jej zobojętnienie było tak głębokie, iż ani przez chwilę nie podejrzewała, że zaszła w niej jakaś zmiana. Czary Tamurella osiągnęły zamierzony skutek.
Zatopiona w ponurych myślach, Desmei błąkała się przez pewien czas po wietrznych korytarzach swego pałacu przy plaży w pobliżu Ys, aż wreszcie zdecydowała się opuścić ten świat, pozostawiając go swoim własnym ponurym prawom. Gotowała się na śmierć i po raz ostatni spoglądała na zachód słońca ze swego tarasu.
O północy wysłała ważną wiadomość do Faroli, leżącej za górami, lecz do świtu nie nadeszła żadna odpowiedź.
Długimi godzinami trwała w zadumie, dochodząc do wniosku, że musi się zastanowić nad zniechęceniem, które wpędziło ją w takie tarapaty.
Jej decyzja była nieodwołalna, jednak w swej ostatniej godzinie rzuciła się w wir pracy nad zestawem wspaniałych receptur, jakich nikt dotąd nie znał.
Zarówno wówczas, jak i później, motywy jej działania były trudne do zrozumienia, gdyż umysł jej był zmącony, a myśli pełne grozy. Czuła się zdradzona, urażona i wykorzystana, a równocześnie wrzały w niej siły twórcze, które pchały ją do działania. W każdym razie stworzyła parę najwyższych istot, które - w jej mniemaniu - miały być świetlanym obrazem jej własnego idealnego „ja", a ich piękno i symbolika miały zadziwić Tamurella.
W świetle późniejszych wydarzeń[1] okazało się, że nie odniosła sukcesu, a triumf, jeśli można w ogóle użyć tu tego słowa, przypadł raczej w udziale Tamurellowi.
Do osiągnięcia swego celu Desmei użyła różnorodnych składników: morskiej soli, ziemi ze szczytu góry Khambaste w Etiopii, różnych wydzielin i klejów, a także cząstek własnego ciała. W ten sposób stworzyła parę wspaniałych istot, uosobienie wdzięku i piękna. Kobietę nazwała Melancthe, mężczyznę - Faude Carfilhiot.
Jednak nie wszystkiego dopilnowała. Kiedy oba te stworzenia stały w pracowni nagie i bez świadomości, z kadzi, gdzie znajdowały się resztki substancji, z której powstały, zaczęło się wydobywać pasemko zielonych oparów. Ich zapach wywołał u Melancthe wstrząs, skurczyła się i wypluła gorycz z ust. W przeciwieństwie do niej, Carfilhiotowi wyziewy przypadły do gustu i wdychał je zachłannie pełną piersią.
W kilka lat później wojska z Troicinetu zdobyły zamek Tintzin Fyral. Carfilhiota pojmano i powieszono na szubienicy dostatecznie wysokiej, by ten bezsprzecznie symboliczny obraz nie uszedł uwagi Tamurella w Faroli na wschodzie i króla Casmira z Lyonesse na południu.
Wkrótce ciało Carfilhiota zdjęto, ułożono na stosie i spalono przy dźwiękach kobz i fletów. W ferworze powszechnej radości nikt nie zauważył, że ponad płomieniami utworzył się obłok cuchnącego dymu, który porwany przez wiatr uniósł się nad powierzchnią morza. Tu, wirując nisko i mieszając się z pianą fal, wyziewy zgęstniały i przyjęły kształt zielonej perły, która opadła na dno oceanu, gdzie ostatecznie została połknięta przez dużą flądrę.
II
Położone nad morzem Południowe Ulflandy rozciągały się od Ys na południu po Suarach na północy. Wzdłuż wybrzeża ciągnęły się kamieniste plaże i skaliste przylądki, świadcząc o tym, że jest to ziemia jałowa i niegościnna. W miastach Ys i Suarach oraz w Oaldes, leżącym między nimi, znajdowały się trzy największe porty. W pozostałej części kraju portów było niewiele; tworzyły je najczęściej małe zatoczki zamknięte skalistymi cyplami. Dwadzieścia mil na południe od Oaldes linia stromych skał wrzynała się w ocean i wraz z kamiennym falochronem dawała schronienie kilkudziesięciu łodziom. Dookoła portu powstała wioska: skupisko wąskich, kamiennych chat, dwie tawerny i plac targowy.
W jednej z tych chat mieszkał rybak Sarles, mężczyzna czarnowłosy, krępy, o ciężkich biodrach i małym kulistym brzuchu. Jego twarz, okrągła i blada jak księżyc, nieustannie wyrażała zakłopotanie, jak gdyby życie i logika nigdy dlań nie szły ze sobą w parze.
Lata młodości Sarlesa minęły już dawno, lecz nie mógł się on poszczycić znaczną fortuną. Tłumaczył to brakiem szczęścia, chociaż - jeśli wierzyć jego żonie, Libie - główną tego przyczyną było lenistwo jej męża.
Sarles, dla wygody, trzymał swoją łódź o nazwie Zwycięzca przywiązaną do kamienia przed domem. Odziedziczył ją po swoim ojcu, zatem teraz była już stara i zniszczona, przeciekała w każdej spoinie, a łączenia niebezpiecznie się ruszały. Sarles doskonale znał braki Zwycięzcy i wypływał na morze tylko wtedy, gdy pogoda była sprzyjająca.
Liba, podobnie jak Sarles, była dość tęga. Chociaż starsza od niego, górowała nad nim energią i często pytała go:
- Dlaczego nie łowisz dziś jak inni mężczyźni?
- Wiatr z pewnością nasili się późnym popołudniem, a fujersy przy wantach z lewej burty po prostu nie wytrzymają takiego naporu fal - odpowiadał Sarles.
- Dlaczego zatem ich nie wymienisz? Nie masz przecież nic lepszego do roboty.
- Phi! Kobieto, nie masz pojęcia o łodziach. Najsłabsza część zawsze psuje się pierwsza. Gdybym naprawił fujersy, mogłyby zerwać się wanty, a przy silnym podmuchu pięta masztu zdołałaby przebić dno łodzi.
- W takim razie wymień wanty, a potem napraw poszycie łodzi.
- Łatwiej powiedzieć, niż zrobić! Byłaby to strata czasu i pieniędzy.
- Ty i tak marnujesz czas w gospodzie, gdzie trwonisz pieniądze, i to garściami.
- Dosyć, kobieto! Czy żałujesz mi tych kilku chwil wytchnienia?
- Rzeczywiście, żałuję! Wszyscy inni są na morzu, podczas gdy ty wylegujesz się na słońcu i zbijasz bąki. Twój kuzyn Junt wyszedł z portu przed świtem, żeby łowić makrele. Dlaczego ty nie zrobiłeś tak samo?
- Junt nie cierpi na ból w plecach, tak jak ja - mruknął Sarles. - A poza tym pływa na Lirlou, która jest piękną, nową łodzią.
- To rybak łowi ryby, nie łódź. Junt ma sześciokrotnie większe połowy niż ty.
- Tylko dlatego, że jego syn, Tamas, łowi razem z nim.
- Co oznacza, że i tak każdy z nich łowi trzykrotnie więcej od ciebie.
- Kobieto, kiedy nauczysz się trzymać język za zębami?! - wrzasnął ze złością Sarles. - Gdybym miał w kieszeni choć jedną monetę, natychmiast poszedłbym do tawerny.
- Dlaczego nie wykorzystasz tego czasu na naprawę Zwycięzcy?
Sarles machnął ręką i wyszedł na plażę, ocenić usterki swojej łodzi.
Nie mając nic lepszego do roboty, wystrugał nowy fujers do wantów. Liny były zbyt drogie na jego kieszeń, wykonał więc na nich cały szereg węzłów, które jednak nie wyglądały solidnie.
I tak mijał dzień za dniem. Sarles wykonywał tylko takie naprawy, które były niezbędne, żeby Zwycięzca utrzymał się na powierzchni. Wypływał pomiędzy rafy i skały tylko wtedy, gdy warunki były dogodne, to znaczy niezbyt często.
Któregoś dnia Sarles przestraszył się nie na żarty. Wypłynął z portu przy lekkich podmuchach wiatru wiejącego w kierunku brzegu, rozwinął żagiel i pomknął po falach w stronę raf, gdzie przepływały ławice ryb.
Dziwne! - pomyślał. - Dlaczego maszt przechylił się w chwilę po tym, jak postawiłem żagiel?
Prowadząc oględziny, odkrył przyczynę: stewa rufowa, do której przymocowany był achtersztag, tak przegniła od starości i toczących ją robaków, że w każdej chwili mocowanie sztagu mogło się wyrwać pod naporem wiatru powodując prawdziwą katastrofę.
Sarles przewrócił oczami i zazgrzytał zębami ze złości. Teraz, bez ociągania się, musi dokonać wielu nudnych napraw i nie będzie mógł odpoczywać i popijać wina, dopóki ich nie zakończy. Żeby sfinansować te naprawy, może być nawet zmuszony prosić o miejsce na pokładzie Lirlou, co znowu wydało mu się nieznośne, ponieważ oznaczało, że będzie musiał pracować tyle godzin, co Junt.
Tymczasem zamocował achtersztag do jednej z rufowych knag, co przy łagodnym wietrze było wystarczające.
Sarles pracował przez dwie godziny, lecz w tym czasie złowił zaledwie jedną flądrę. Kiedy czyścił rybę, z jej brzucha wypadła wspaniała, zielona perła. Nie mogąc zrozumieć tak nagłego szczęścia, ponownie zarzucił sieci, ale wiatr zaczął przybierać na sile; mając na względzie stan prowizorycznie zamocowanego achtersztagu, podniósł kotwicę i skierował dziób łodzi w stronę Mynault. Płynąc rozkoszował się pięknem zielonej perły, która, przy każdym dotyku przyprawiała go o dreszcz rozkoszy.
Gdy znalazł się w porcie, wyciągnął łódź na brzeg i ruszył w stronę domu. Na drodze spotkał swojego kuzyna Junta.
- Jak to?! - zawołał Junt. - Tak wcześnie skończyłeś pracę? Nie minęło nawet południe! Co złapałeś? Jedną flądrę?! Sarles, umrzesz w nędzy, jeśli nie weźmiesz się w garść. Powinieneś poddać Zwycięzcę gruntownemu remontowi, a potem łowić jak najczęściej, żeby zarobić na utrzymanie i odłożyć coś na starość.
- A ty? Dlaczego nie jesteś na swojej pięknej Lirlou? Boisz się odrobiny wiatru?
- Wcale nie! Łowiłbym, i to z przyjemnością, bez względu na wiatr, gdybym nie musiał uszczelniać Lirlou pakułami i smołą.
Z natury Sarles nie był ani bystry, ani mściwy, ani tym bardziej złośliwy, a jego największą wadą było lenistwo i trwanie w gburowatym uporze, gdy łajała go żona. Teraz jednak pod wpływem nagłego impulsu odezwał się chytrze:
- No cóż, skoro gna cię na morze, to jest przecież Zwycięzca; możesz wypłynąć nim na rafę i łowić tak długo, jak tylko zechcesz.
- Przesiąść się z mojej wspaniałej Lirlou na Zwycięzcę ? - odburknął drwiąco Junt. - Cóż za upadek! Trzymam cię jednak za słowo. Dziwne, ale nie mogę spać, jeśli czegoś nie złowię.
- Życzę ci szczęścia - powiedział Sarles i ruszył wzdłuż nabrzeża. Wiatr, jak zauważył, zmienił kierunek i wiał teraz z północy.
Na targu sprzedał flądrę za przyzwoitą cenę, a potem zatrzymał się, żeby przez chwilę pomyśleć. Wyjął perłę z kieszeni i na nowo jej się przyjrzał: była piękna, jej zielony blask wydawał się niezwykły, a nawet, trzeba przyznać, odrobinę niepokojący.
Wyszczerzył zęby w dziwnym, bezmyślnym grymasie i wrzucił perłę z powrotem do kieszeni. Przeszedł przez plac i wszedł do tawerny, gdzie wlał w gardło dobrą ćwiartkę wina. Pierwszą trzeba było poprawić następną. Gdy umoczył w niej usta, przysiadł się do niego jeden ze starych, dobrych znajomych.
- Jak leci? Nie jesteś dziś na morzu? - zagadnął Sarlesa.
- Nie byłem dzisiaj w stanie wypłynąć, coś mnie rwie w plecach. A poza tym Junt chciał pożyczyć ode mnie łódź, więc powiedziałem mu: „Bierz ją; możesz łowić przez całą noc, jeżeli jesteś tak szalenie pracowity". Tak więc wypłynął na moim dobrym, starym Zwycięzcy.
- No cóż, byłeś bardzo wspaniałomyślny!
- Dlaczegóż by nie? Jest przecież moim kuzynem, a krewnym nie wypada odmawiać.
- To prawda.
Sarles dopił wino i wyszedł na nabrzeże. Rozejrzał się badawczo po morzu, ale nigdzie nie mógł dostrzec połatanego, żółtego żagla Zwycięzcy. Odwrócił się i ruszył z powrotem wzdłuż nabrzeża. W dole rybacy wyciągali na brzeg swoje łodzie. Zszedł do nich, żeby zapytać o Junta.
- Z dobroci serca pozwoliłem mu zabrać mojego Zwycięzcę, chociaż ostrzegałem go, że wiatr się wzmaga i zmienia kierunek na północny.
- Był przy Skrzypiącym Dnie godzinę temu - odezwał się jeden z rybaków. - On łowi, gdy tymczasem prawdziwi mężczyźni popijają wino!
Sarles spojrzał na morze.
- Może to i prawda, ale nie widzę go teraz. Wiatr dmie coraz mocniej i będzie miał kłopoty, jeśli zaraz nie weźmie kursu na port.
- Nie ma się co martwić o tak doświadczonego wilka morskiego jak Junt i tak wytrzymałą łódź jak Lirlou - zauważył rybak, który właśnie do nich podszedł.
Pierwszy z mężczyzn roześmiał się ochryple.
- Ale on jest na pokładzie Zwycięzcy!
- A, to zupełnie co innego. Mądrzej byś zrobił, Sarles, gdybyś wreszcie naprawił swoją łódź.
- Tak, tak - wymamrotał Sarles. - Wszystko w swoim czasie. Nie jestem przecież cudotwórcą i nie wytrząsnę pieniędzy z rękawa.
Słońce już zaszło, a Junt ciągle nie wracał do portu w Mynault. Sarles postanowił w końcu opowiedzieć o wszystkim Libie.
- Ból w plecach dawał mi się dzisiaj tak we znaki, że nie mogłem długo łowić. Niestety, wspaniałomyślnie pozwoliłem Juntowi skorzystać z mojej łodzi. Nie wrócił jeszcze i boję się, że wiatr zniósł go wzdłuż wybrzeża lub, co gorsza, że rozbił Zwycięzcę. Obawiam się, że będzie to dla mnie nauczka.
Liba wytrzeszczyła oczy ze zdumienia.
- Dla ciebie? A co z Juntem i jego rodziną?
- Obchodzą mnie bardzo, co do tego nie powinnaś mieć żadnych wątpliwości. Ale, ale, nie mówiłem ci jeszcze o tym, jakie wielkie szczęście mnie dzisiaj spotkało.
- Naprawdę? Czy to znaczy, że nie bolą cię już plecy i możesz się wreszcie zabrać do pracy? A może straciłeś ochotę na wino?
- Kobieto, powstrzymaj swój język albo poczujesz ciężar mojej ręki! Znudziły mnie twoje cierpkie dowcipy.
- W takim razie, co takiego się wydarzyło?
Sarles pokazał jej perłę.
- I co na to powiesz?
Liba spojrzała na klejnot.
- Hm! Dziwne. Nigdy nie słyszałam o zielonych perłach. Jesteś pewien, że jest prawdziwa?
- Oczywiście! Masz mnie za głupca? Jest warta sporą sumkę.
Liba odwróciła się.
- Przyprawia mnie o dreszcze.
- Czy nie tak, jak kobieta mężczyznę? Gdzie jest moja kolacja? Co, znowu owsianka?! Dlaczego nie ugotujesz garnka smacznej zupy, jak inne kobiety?
- Mając pusty kredens? Musiałabym umieć czynić cuda. Gdybyś więcej łowił i mniej pił, jadalibyśmy lepiej.
- Ba! Od dzisiaj wszystko się zmieni.
W nocy męczyły Sarlesa niespokojne sny. Jak przez mgłę widział w nich twarze, które przyglądały mu się badawczo, po czym szeptały o czymś poważnie na boku. Nie mógł zrozumieć ani słowa, choć próbował ze wszystkich sił. Niektóre z nich wydały mu się znajome, jednak nie potrafił przypisać im żadnych imion.
Junt nie wrócił do rana, zatem zgodnie z przyjętym zwyczajem miał prawo łowić na pięknej, nowej łodzi kuzyna. Tamas, syn Junta, też chciał wypłynąć w morze na Lirlou, ale Sarles się na to nie zgodził:
- Wolę łowić sam.
- To nie jest w porządku - zaprotestował gorąco Tamas. - Muszę bronić interesów mojej rodziny! - Sarles uniósł w górę palec.
- Nie tak szybko! Nie zapominaj, że i ja mam swoje interesy! Lirlou przechodzi na moją własność i będzie należała do mnie, dopóki Junt nie zwróci mi Zwycięzcy w nienaruszonym stanie. Jeśli chcesz łowić, musisz to sobie zorganizować w inny sposób.
Sarles wypłynął na łowisko ciesząc się, że ma taką mocną łódź i wszystkie potrzebne przyrządy. Tego dnia szczęście dopisało mu niebywale: ryby niemalże same łapały się w sieci i wkrótce kosze pod pokładem napełniły się po brzegi. Sarles pożeglował z powrotem do Mynault, gratulując sobie takiego połowu. Tego wieczoru będę jadł dobrą zupę, a może nawet pieczone ptactwo - myślał zadowolony.
Minęły dwa miesiące, podczas których Sarles wzbogacił się na obfitych połowach, gdy tymczasem dla Tamasa wszystko układało się źle. Pewnego wieczoru Tamas udał się do domu Sarlesa z nadzieją, że dojdzie z nim do porozumienia i znajdą wyjście z sytuacji, której nikt w Mynault nie uważał za całkiem normalną, chociaż wszyscy byli zgodni, że Sarles miał prawo zająć Lirlou.
Tamas zastał Libę samotnie przędącą przy kominku. Wyszedł na środek izby i rozejrzał się dookoła.
- Gdzie jest Sarles?
- W tawernie, jak przypuszczam. Pewnie wlewa w siebie wino - odparła Liba monotonnym głosem. Spojrzała przez ramię na Tamasa i ponownie wróciła do wrzeciona. - Nie wiem, czego chcesz, ale nie dostaniesz tego. Sarles stał się nagle bogatym człowiekiem i chodzi dumny jak paw.
- Jednak musimy dojść do porozumienia! - zawołał Tamas. - Stracił swoją przegniłą łódź i zdobył Lirlou, lecz za jaką cenę? Ja, moja matka i siostra straciliśmy wszystko, i to nie z naszej winy. Prosimy tylko o to, żeby Sarles postępował z nami uczciwie, oddając nam nasz udział.
Liba wzruszyła ramionami.
- Niepotrzebnie ze mną o tym rozmawiasz. Nie mam na niego żadnego wpływu. Odkąd przyniósł do domu tę swoją zieloną perłę, stał się innym człowiekiem. - Podniosła wzrok na kominek, gdzie na talerzyku spoczywała perła.
Tomas podszedł do klejnotu, aby mu się lepiej przyjrzeć. Wziął go do ręki i zaczął ważyć w palcach, a potem gwizdnął przez zęby.
- Cenny to przedmiot! Można by za niego kupić następną Lirlou! Uczyniłby ze mnie bogacza!
Liba spojrzała na niego ze zdziwieniem. Czy był to głos tego samego Tamasa, którego powszechnie uważano za uosobienie uczciwości? Zielona perła zdawała się zmieniać każdego, kto jej dotknął, budząc w nim chciwość i egoizm. Wróciła do przędzenia.
- Nie mów nic więcej. Nie chcę tego słuchać. A ta rzecz budzi we mnie wstręt; mam wrażenie, że patrzy na mnie oko diabła.
Tamas zachichotał tak piskliwie, że Liba rzuciła mu z ukosa spojrzenie pełne zdziwienia.
- Tak! Nadszedł czas na wyrównanie krzywd! - zawołał. - Jeśli Sarles będzie się uskarżał, to przyślij go do mnie. - Z perłą w dłoni wybiegł z chaty.
Liba westchnęła i wróciła do swojej pracy z uczuciem dziwnego lęku w sercu.
Minęła godzina, wokół panowała cisza, słychać było tylko szum wiatru w kominie i od czasu do czasu trzeszczenie płonących bierwion. Wtem rozległ się głuchy odgłos kroków Sarlesa, powracającego chwiejnie z tawerny. Pchnął drzwi, otwierając je na oścież, i stanął w progu z okrągłą jak talerz twarzą pod rozczochranymi włosami. Jego wzrok błądził to tu, to tam, by wreszcie zatrzymać się na spodku; był pusty. Wydał pełen bólu okrzyk:
- Gdzie jest perła, cudowna, zielona perła?!
- Tamas przyszedł porozmawiać z tobą. A ponieważ cię nie było, zabrał perłę. - odezwała się bezbarwnym głosem Liba.
- Dlaczego go nie powstrzymałaś? - zawył Sarles z wściekłością.
- To nie moja sprawa. Sam to załatw z Tamasem.
- Mogłaś go zatrzymać, to ty dałaś mu perłę! - wyjęczał z furią Sarles i rzucił się na nią z zaciśniętymi pięściami, ale Liba uniosła w górę wrzeciono i cisnęła nim, trafiając go w lewe oko.
Gdy Sarles przycisnął gwałtownie dłoń do krwawiącego oczodołu, cofnęła się, przerażona swym czynem.
Spojrzał na nią prawym okiem i powoli ruszył w jej stronę. Liba znalazła po omacku miotłę z witek łozowych; podniosła ją w górę i trzymała w pogotowiu. Sarles powoli, krok za krokiem, posuwał się do przodu. Nie spuszczając wzroku z żony, schylił się i podniósł z podłogi siekierę o krótkim trzonku. Kobieta krzyknęła, rzuciła mu miotłę w twarz i pobiegła w kierunku drzwi. Sarles jednak złapał ją za włosy, wciągnął do środka i uniósł w górę siekierę...
Wrzaski przyciągnęły sąsiadów. Mężczyźni pojmali Sarlesa i wywlekli go na plac. Wyrwano z łóżek członków starszyzny, którzy mrużąc sennie oczy, przyszli czynić sprawiedliwość przy świetle pochodni.
Przestępstwo było oczywiste, morderca znany i nic by nie dało odkładanie sprawy na później. Wydano wyrok; zaprowadzono Sarlesa do stodoły i powieszono na belce, a mieszkańcy wioski ze zdumieniem przyglądali się, jak ich sąsiad wierzga nogami i szarpie się w przedśmiertelnych drgawkach.
III
Oaldes, położone dwadzieścia mil na północ od Mynault, od dawna było siedzibą królów Południowych Ulflandów, chociaż brakowało mu dostojeństwa oraz historycznej świetności Ys i nie przynosiło im takich dochodów jak miasta Avallon i Lyonesse. Dla Tamasa jednak Oaldes, z jego placem targowym i ruchliwym portem, było uosobieniem miejskości.
Zaprowadził konia do stajni i w portowej tawernie zjadł na śniadanie gulasz rybny. Przez cały czas zastanawiał się, gdzie by tu sprzedać cudowną perłę, żeby otrzymać za nią jak najwyższą cenę.
Zachowując ostrożność, zwrócił się do właściciela gospody:
- Chciałbym cię o coś zapytać: gdyby ktoś chciał sprzedać wartościową perłę, ...
krakus33