obcy w obcym kraju_kr33.doc

(2503 KB) Pobierz
obcy w obcym kraju

 

Robert A. Heinlein

 

Obcy w obcym kraju

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład:

Arkadiusz Nakoniecznik

 

 

 


 

CZĘŚĆ PIERWSZA

 

JEGO NIEJASNE POCHODZENIE

 

 

 

ROZDZIAŁ 1

 

Był sobie raz Marsjanin nazwiskiem Valentine Michael Smith.

Ci, którzy ustalali skład pierwszej załogowej wyprawy na Marsa, byli gorącymi zwolennikami teorii, że największym niebezpieczeństwem dla człowieka jest on sam. W tamtych czasach - dokładnie osiem lat po założeniu pierwszej stacji na Lunie - podróż między planetami mogła się odbyć wyłącznie w stanie nieważkości, z powodu braku stałego przyśpieszenia 258 dni z Terry na Marsa, tyle samo z powrotem, plus 455 dni na Marsie - tak długo bowiem trzeba było czekać, aż obie planety ponownie zbliżą się do siebie na dogodną odległość.

Warunkiem podróży "Envoya" była możliwość uzupełnienia po drodze paliwa, natomiast powrót zależał od tego, czy statek nie rozbije się podczas lądowania na Marsie, a załodze uda się znaleźć wodę niezbędną do chłodzenia reaktorów, oraz że nie zdarzy się żadna z tysiąca nieprzewidzianych rzeczy, które mogą się zdarzyć w każdej chwili.

Byłoby wysoce wskazane, żeby ośmiorgu ludziom, stłoczonym w ograniczonej przestrzeni przez niemal trzy lata, udało się ułożyć współżycie ze sobą na nieco lepszych zasadach, niż to się zwykle dzieje. Propozycja wysłania całkowicie męskiej załogi została odrzucona; pomysł uznano za niezdrowy i bynajmniej nie dający żadnych gwarancji sukcesu. Władze doszły do wniosku, że optymalnym składem będzie 4 razy 2, oczywiście pod warunkiem, że uda się znaleźć cztery pary specjalistów w dziedzinach, niezbędnych podczas realizacji tego rodzaju przedsięwzięcia.

Uniwersytet w Edynburgu, do którego w pierwszej kolejności zwrócono się o pomoc, zlecił to zadanie Instytutowi Badań Społecznych. Po odrzuceniu ochotników nie nadających się ze względu na wiek, stan zdrowia, poziom inteligencji, wykształcenie lub cechy charakteru, pozostało około dziewięciu tysięcy kandydatów prezentujących wszystkie poszukiwane specjalności: astrogator, lekarz, kucharz, mechanik, dowódca statku, semantyk, inżynier chemik, inżynier elektronik, fizyk, geolog, biochemik, biolog, fizyk atomowy, fotograf, inżynier hydroponik, inżynier rakietowy. Wśród setek kombinacji kandydatów posiadających wymagane umiejętności trafiły się nawet trzy składające się wyłącznie z małżeństw, ale we wszystkich trzech przypadkach psychologowie, dokładnie badający możliwości bezkonfliktowego współżycia każdego ewentualnego składu, aż łapali się za głowy z przerażenia. Uniwersytet zaproponował Instytutowi obniżenie wymagań; Instytut zaproponował Uniwersytetowi zwrot symbolicznej zapłaty, jaką otrzymał za podjęcie się tego zadania.

Pracujące na pełnych obrotach maszyny wyszukiwały i dopasowywały dane, zmieniające się bezustannie z racji nieprzewidzianych zgonów, zgłoszeń nowych ochotników albo wycofania się starych. Kapitan Michael Brant, w wieku niewielu ponad trzydziestu lat weteran linii księżycowej, znalazł w Instytucie kogoś, kto przejrzał listę samotnych ochotniczek, które (w parze z kapitanem, rzecz jasna), mogły być brane pod uwagę przy doborze załogi. Po przetestowaniu ewentualnych kombinacji na komputerowym symulatorze Brant udał się do Australii, gdzie oświadczył się doktor Winifred Coburn, starej pannie, od której był młodszy o lat osiem.

Zamigotały światełka, drukarki wypluły wstęgi taśm; załoga została skompletowana.

 

Kapitan Michael Brant, dowódca-pilot, astrogator, inżynier rakietowy, w wolnych chwilach kucharz i fotograf.

Dr Winifred Coburn Brant, lat 41, semantyk, pielęgniarka, oficer zaopatrzeniowy, historyk.

Francis X. Seeney, lat 28, pierwszy oficer, drugi pilot, astrogator, astrofizyk, fotograf.

Dr Olga Kovalic Seeney, lat 29, kucharz, biochemik, specjalista od hydroponii.

Dr Ward Smith, lat 45, lekarz, biolog.

Dr Mary Jane Lyle Smith, lat 26, inżynier atomowy, technik elektronik.

Sergiej Rimsky, lat 35, inżynier elektronik, inżynier chemik, mechanik, specjalista od niskich temperatur.

Eleanora Alvarez Rimsky, lat 32, geolog, selenolog, specjalista od hydroponii.

 

Członkowie załogi posiadali wszystkie konieczne umiejętności, część z nich zresztą zdobyli zaledwie kilka tygodni przed startem. Co ważniejsze, wszystkie badania wykazywały, że najprawdopodobniej będą mogli ze sobą wytrzymać.

"Envoy" wystartował. Przez pierwszych kilka tygodni nadchodzące z niego meldunki mogły być wychwycone nawet przez amatorskie radiostacje; potem, kiedy sygnały osłabły, wzmacniano je za pomocą aparatury zainstalowanej na satelitach telekomunikacyjnych. Załoga zdawała się być w świetnej formie psychicznej i fizycznej. Najgroźniejszą chorobą, z jaką musiał walczyć doktor Smith, był pojedynczy przypadek grzybicy; wszyscy bardzo szybko przyzwyczaili się do stanu nieważkości i po tygodniu już nikt nie potrzebował leków przeciwko nudnościom. Jeżeli nawet kapitan Brant miał jakieś problemy z utrzymaniem dyscypliny na pokładzie, to nic o tym nie wspomniał w żadnym ze swoich meldunków.

"Envoy" wszedł na orbitę parkingową nieco poniżej orbity Fobosa i spędził na niej dwa tygodnie dokonując badań fotograficznych. Potem kapitan Brant nadał depeszę następującej treści: "Lądujemy jutro o 12.00 czasu standardowego na południe od Lacus Soli."

Więcej meldunków nie otrzymano.


ROZDZIAŁ 2

 

Minęło ćwierć ziemskiego stulecia, nim ludzie ponownie zdecydowali się odwiedzić Marsa. Sześć lat po zamilknięciu "Envoya" próbnik "Zombie", sfinansowany przez La Societe Astronautique Internationale, przebył przestrzeń międzyplanetarną, wszedł na orbitę wokół Marsa, po czym, nie doczekawszy się na żaden sygnał z jego powierzchni, wrócił na Ziemię. Na zdjęciach, jakie wykonał, widać było krajobrazy zupełnie nieatrakcyjne z ludzkiego punktu widzenia. Badania atmosfery potwierdziły zaś hipotezę, że jest ona niezdatna do oddychania.

Ale na zdjęciach z "Zombie" widać było również wyraźnie, że "kanały" są istotnie kanałami, a niektóre z utrwalonych na kliszy szczegółów zostały zinterpretowane jako ruiny miast. Z pewnością na Marsa poleciałaby kolejna ekspedycja, gdyby nie wybuch III wojny światowej.

Wojna oraz spowodowane nią opóźnienie sprawiły jednak, że wyprawa, kiedy wreszcie wyruszyła, była znacznie silniejsza i lepiej przygotowana niż zaginiony "Envoy". Statek Federacji "Champion" z męską, osiemnastoosobową załogą i dwudziestoma trzema kolonistami na pokładzie, dzięki napędowi Lyle'a, pokonał drogę z Ziemi na Marsa w dziewiętnaście dni. Na miejsce lądowania wybrano teren na południe od Lacus Soli, jako że kapitan van Tromp zamierzał odnaleźć zaginionego "Envoya". Meldunki z "Championa" napływały codziennie; trzy z nich były szczególnie interesujące. Pierwszy brzmiał, jak następuje:

"Odnaleziono `Envoya'. Nikt nie ocalał."

Drugi:

"Mars jest zamieszkany."

I wreszcie trzeci:

"Poprawka do meldunku 23-105; odnaleziono jednego rozbitka z `Envoya'."


ROZDZIAŁ 3

 

Kapitan Willem van Tromp był bardzo dobrym człowiekiem i zbliżając się do Ziemi wysłał następującą depeszę:

"Mój pasażer nie może być narażony na jakiekolwiek publiczne kontakty. Przygotować niskoprzeciążeniowy wahadłowiec, nosze, ambulans i zapewnić ochronę."

Polecił także pokładowemu lekarzowi, żeby ten upewnił się, czy Valentine Michael Smith został umieszczony w luksusowej izolatce w Bethesda Medical Center, położony na wodnym materacu i odcięty od wszelkich kontaktów ze światem zewnętrznym, a sam udał się na nadzwyczajne posiedzenie Najwyższej Rady Federacji.

W chwili gdy Smith był właśnie przenoszony do łóżka, minister nauki mówił z rozdrażnieniem:

- Zgadzam się, kapitanie, że sprawowana przez pana funkcja dowódcy wyprawy daje prawo zażądania opieki medycznej dla osoby, która chwilowo znajduje się pod pańskimi rozkazami, ale nie rozumiem, dlaczego usiłuje pan teraz przeszkadzać mi w wykonywaniu moich obowiązków. Przecież ten Smith to istna skarbnica naukowych informacji!

- Ja również tak uważam, panie ministrze.

- W takim razie, dlaczego... - minister nauki przerwał i zwrócił się do ministra pokoju i bezpieczeństwa. - David, wydasz odpowiednie instrukcje swoim ludziom? Przecież nie możemy bez końca serwować uspokajających bajeczek profesorowi Tiergartenowi i doktorowi Okajimie, nie wspominając już o innych.

Minister pokoju spojrzał na kapitana van Trompa, który potrząsnął głową.

- Ale dlaczego? - domagał się wyjaśnień minister nauki. - Przecież sam pan powiedział, że on nie jest chory?...

- Pozwól odpowiedzieć kapitanowi, Pierre - odezwał się minister pokoju. - Kapitanie?

- Smith rzeczywiście nie jest chory, proszę pana - zaczął van Tromp - ale nie czuje się najlepiej. Nigdy do tej pory nie miał do czynienia z ziemskim ciążeniem. Waży teraz dwa i pół raza więcej niż dotychczas i jego mięśnie nie bardzo mogą sobie z tym poradzić. Nie jest przyzwyczajony do ziemskiego ciśnienia atmosferycznego. Nie jest przyzwyczajony praktycznie do niczego i spowodowany tym stres jest naprawdę znaczny. Do licha, panowie! Ja sam jestem wykończony, a przecież urodziłem się na tej planecie.

Minister nauki wydął pogardliwie wargi.

- Drogi kapitanie, jeżeli obawia się pan o skutki wywołane nadmiernym ciążeniem, to pragnę pana uspokoić, że się tym już zajęliśmy. Mnie również zdarzyło się kilka razy opuścić naszą miłą planetę. Ten człowiek musi po prostu...

Kapitan van Tromp zdecydował, że nadszedł czas, by dać wreszcie upust rozsadzającej go złości. Później będzie mógł się wytłumaczyć jak najbardziej autentycznym zmęczeniem. Czuł się tak, jakby właśnie wylądował na Jowiszu.

- Otóż to! - przerwał gwałtownie ministrowi. - "Ten człowiek"! Człowiek! Czy wy nie widzicie, że on wcale nim nie jest?

- Hę?...

- Smith nie jest człowiekiem!

- Czy mógłby pan to jakoś wyjaśnić, kapitanie?

- Jest inteligentną istotą, której bezpośrednimi przodkami byli ludzie, ale teraz stał się bardziej Marsjaninem niż człowiekiem. Byliśmy pierwszymi ludźmi, jakich ujrzał.

Myśli jak Marsjanin, czuje jak Marsjanin... Został wychowany przez rasę nie mającą z nami absolutnie nic wspólnego. Oni nawet nie mają płci! Biorąc pod uwagę pochodzenie jest człowiekiem, ale przez wzgląd na środowisko, w którym wyrósł, należy go uznać za Marsjanina. Jeżeli chcecie wpędzić go w szaleństwo i zniszczyć tę "skarbnicę wiedzy", to proszę bardzo, ściągajcie swoich jajogłowych profesorów. Może i dobrze, że nie zdąży przyzwyczaić się do tej zwariowanej planety. To w sumie nie mój interes - ja swoje zrobiłem!

Zapadła cisza, którą przerwał dopiero sekretarz generalny Douglas.

- I zrobił pan to wyśmienicie, kapitanie. Jeżeli ten człowiek, czy też Marsjanin, potrzebuje kilku dni odpoczynku, to nie widzę powodu, dla którego nauka nie mogłaby trochę poczekać. Spokojnie, Pete. Kapitan van Tromp jest po prostu zmęczony.

- Jest coś, co nie może czekać - odezwał się minister informacji publicznej.

- Tak, Jock?

- Jeżeli w możliwie najkrótszym czasie nie pokażemy Człowieka z Marsa w stereowizji, grożą nam zamieszki uliczne, panie sekretarzu.

- Hmm... Chyba przesadzasz, Jock. I tak zapychamy Marsem całe wiadomości. Na przykład jutro będę dekorował odznaczeniami kapitana i załogę, potem kapitan van Tromp opowie o przebiegu wyprawy... Jak pan odpocznie, ma się rozumieć.

Minister pokręcił głową.

- Co? Nie da rady, Jock?

- Ludzie czekali na prawdziwego, żywego Marsjanina. Ponieważ ekspedycja go nie przywiozła, potrzebujemy w zamian Smitha. I to szybko.

- Żywego Marsjanina? - sekretarz generalny Douglas zwrócił się ponownie do kapitana van Trompa. - Macie jakieś filmy z Marsjanami?

- Całą masę.

- Problem rozwiązany, Jock. Jak zabraknie ci materiału na żywo, dawaj filmy. A teraz, kapitanie, wracając do sprawy eksterytorialności: powiada pan, że Marsjanie nie mieli nic przeciwko temu?

Van Tromp na moment przygryzł wargi.

- Proszę pana, rozmawiając z Marsjaninem odnosi się wrażenie, jakby rozmawiało się z echem. Nie ma sporu, ale nie ma też rezultatów.

- Może powinien pan zatrudnić tego, jak mu tam... semantyka? Przyszedł tu z panem?

- Niestety nie. Doktor Mahmoud nie czuje się zbyt dobrze. Lekkie... eee... załamanie nerwowe.

Kapitan van Tromp uznał, że określenie to dobrze oddaje stan, w jakim znajduje się osobnik zalany w trupa.

- Kosmos daje się we znaki, co, kapitanie?

- Tak, zapewne...

Cholerne szczury lądowe!

- No cóż, niech go pan tu ściągnie, jak tylko poczuje się lepiej. Przypuszczam, że ów młodzieniec z Marsa sporo nam wyjaśni.

- Być może - zgodził się van Tromp z powątpiewaniem w głosie.

* * *

Ów "młodzieniec z Marsa" starał się tymczasem utrzymać przy życiu. Jego ciało, w niemożliwy sposób zgniecione i osłabione przez dziwaczny kształt przestrzeni w tym niesamowitym miejscu, doznało wreszcie ulgi w miękkim wnętrzu gniazda, do którego je wsadzono. Teraz wreszcie mógł skoncentrować się na utrzymaniu rytmu oddechu i bicia serca.

Niemal od razu poczuł, że grozi mu samoskonsumowanie. Jego płuca pracowały równie energicznie jak w domu, serce zaś galopowało w szalonym tempie, tłocząc w tętnice masy krwi - wszystko po to, by sprostać ciśnieniu napierającej zewsząd przestrzeni, w dodatku wypełnionej zabójczo bogatą i niebezpiecznie gorącą atmosferą. Musiał natychmiast przedsięwziąć odpowiednie środki zaradcze.

Kiedy częstotliwość uderzeń serca spadła do dwudziestu na minutę a oddech stał się niemal niewyczuwalny, odczekał dłuższą chwilę, aby upewnić się, że nie dojdzie do mimowolnego odcieleśnienia, kiedy na przykład skoncentruje się na jakichś innych sprawach. Uznawszy, że nie grozi mu taka ewentualność, pozostawił na straży część drugiego poziomu świadomości, wycofując całą resztę. Musiał koniecznie przyjrzeć się dokładnie konfiguracjom ostatnich wydarzeń, aby móc je do siebie dopasować, a następnie cieszyć się nimi i pielęgnować je. Gdyby tego nie uczynił, mogłyby go pożreć.

Od czego powinien zacząć? Czy od chwili, kiedy opuścił dom, łącząc się z tymi, którzy teraz byli jego współtowarzyszami w gnieździe? A może od momentu przybycia do tej ściśniętej przestrzeni? Znowu wstrząsającym bólem wybuchły mu w mózgu światła i hałasy związane z tamtą chwilą. Nie, nie był jeszcze w stanie ogarnąć tej konfiguracji. Z powrotem, z powrotem! Przed czas, kiedy pojawili się obcy, wśród których był teraz jako jeden z nich. Nie, to za mało. Jeszcze dalej, przed powolne dochodzenie do siebie, które nastąpiło po tym, jak po raz pierwszy zrozumiał, że nie jest taki sam jak jego bracia z gniazda... Z powrotem, z powrotem do samego gniazda...

Smith nie myślał ziemskimi symbolami. Angielskiego, który zdążył już sobie przyswoić w podstawowym zakresie, używał mniej więcej równie swobodnie jak Hindus usiłujący dogadać się z Turkiem. Ten nowy język był dla niego czymś takim jak dla nas książka kodowa z nudnymi i niedoskonałymi wyjaśnieniami. Jego myśli, będące pochodnymi rozwijającej się od pół miliona lat, całkowicie obcej kultury, sięgały tak daleko poza to, co nazywa się ludzkim doświadczeniem, że były po prostu nieprzetłumaczalne.

W sąsiednim pokoju doktor Thaddeus grał w karty z Tomem Meechumem, osobistym pielęgniarzem Smitha. Thaddeus starał się cały czas nie spuszczać oka ze znajdujących się na konsolecie wskaźników i mierników. Kiedy częstotliwość pulsowania kontrolnej lampki elektrokardiografu spadła z dziewięćdziesięciu dwóch do dwudziestu impulsów na minutę, zerwał się z miejsca i wpadł do pokoju Smitha. Meechum deptał mu po piętach.

Sprawiający wrażenie martwego pacjent leżał na uginającej się lekko powierzchni pneumatycznego materaca.

- Wezwij doktora Nelsona! - rzucił Thaddeus.

- Już się robi. A może spróbowalibyśmy elektrowstrząsu? - podsunął Meechum.

- Wezwij doktora Nelsona!

Pielęgniarz wybiegł na korytarz. Internista przyjrzał się uważnie pacjentowi, nie dotykając go jednak nawet palcem. Po chwili w izolatce zjawił się starszy lekarz, poruszający się ze starannie wyreżyserowaną niezręcznością człowieka od dawna przebywającego w kosmosie i nie przyzwyczajonego do ziemskiej grawitacji.

- Co się stało?

- Jakieś dwie minuty temu raptownie spadła temperatura ciała, częstotliwość uderzeń serca i puls.

- Co pan zrobił?

- Nic. Zgodnie z pańskim poleceniem...

- To dobrze.

Nelson obejrzał uważnie Smitha, po czym popatrzył na wskaźniki umieszczone nad łóżkiem, dokładnie takie same, jak w pokoju obok.

- Proszę dać mi znać, gdyby się coś zmieniło - powiedział i odwrócił się w stronę drzwi.

Thaddeus sprawiał wrażenie lekko zdezorientowanego.

- Ależ... - wykrztusił.

Nelson stanął.

- Tak, doktorze? Jaka jest pańska diagnoza?

- Eee... Nie chciałbym wypowiadać się na temat pańskiego pacjenta...

- Pytałem o pańską diagnozę.

- Oczywiście. To szok - zawahał się. - Może trochę nietypowy, ale jednak szok, z którego pacjent może już nie wyjść.

Nelson skinął głową.

- Brzmi rozsądnie, ale to nie jest zwyczajny przypadek. Już kilka razy widziałem go w takim stanie. Proszę spojrzeć.

Nelson uniósł ramię pacjenta i cofnął rękę; ramię zostało w powietrzu.

- Katalepsja? - zapytał Thaddeus.

- Może pan to nazywać, jak się panu podoba. Proszę tylko uważać, żeby nie niepokojono chorego i dać mi znać, gdyby zaszły jakieś zmiany.

Ułożył ramię Smitha w poprzedniej pozycji i wyszedł z pokoju.

Thaddeus popatrzył na pacjenta, potrząsnął głową i wraz z Meechumem wrócił do sąsiedniego pomieszczenia. Pielęgniarz wziął karty do ręki.

- Dobiera pan?

- Nie.

- Wie pan co, doktorze? Według mnie do rana będzie po wszystkim. Wyjdzie z tego, ale nogami do przodu.

- Nikt cię nie pyta o zdanie. Idź na papierosa do strażników. Chcę chwilę pomyśleć.

Meechum wzruszył ramionami i wyszedł na korytarz. Komandosi pilnujący drzwi izolatki wyprężyli się, po czym, poznawszy kto idzie, stanęli znowu na "spocznij".

- Co to było za zamieszanie? - zapytał wyższy z nich.

- Pacjent urodził pięcioraczki i kłóciliśmy się, jak je ponazywać. Daj który fajki i ognia.

Drugi komandos wydobył z kieszeni paczkę papierosów.

- Będziesz robił za mamkę?

- Zależy, ile będę miał pokarmu - odparł Meechum i wetknął papierosa do ust. - Słowo daję, panowie, ja naprawdę nic o nim nie wiem.

- A co z tym rozkazem, żeby pod żadnym pozorem nie wpuszczać do niego kobiet? To jakiś maniak seksualny, czy co?

- Wiem tylko tyle, że przywieźli go z "Championa" i że ma mieć absolutny spokój.

- Aha, z "Championa"! - mruknął pierwszy żołnierz. - To by się nawet zgadzało.

- Niby z czym?

- No, właśnie z tym. Od miesięcy żadnej nie miał, nie dotykał, ba, nawet nie widział. I jest chory, no nie? Boją się, że gdyby jakąś dostał, to by mu zaszkodziło. - Zamrugał nerwowo powiekami. - Mnie na pewno by zaszkodziło.

Smith zdawał sobie sprawę, że przez krótki czas w pokoju oprócz niego byli także lekarze, ale zgrokował, że ich zamiary nie są wrogie; nie było potrzeby uruchamiania całego potencjału świadomości.

Rano, gdy zwykle pielęgniarki budzą pacjentów dotknięciem umoczonego w zimnej wodzie skrawka materiału, Smith powrócił. Przyśpieszył bicie serca, wzmógł tempo oddychania i pogodnie rozejrzał się dookoła. Obejrzał dokładnie cały pokój, odnotowując z podziwem każdy szczegół. Ten pokój był dla niego czymś zupełnie nowym; nie tylko nie przypominał niczego, co Smith znał z Marsa, ale był również całkowicie odmienny od wąskich, metalowych pomieszczeń "Championa". Przeżywszy po raz wtóry wszystkie wydarzenia, jakie związały jego gniazdo z tym miejscem, Smith był gotów je zaakceptować, uznać, a nawet, w pewnym stopniu, pokochać.

W pewnej chwili poczuł obecność innej, żywej istoty. Z sufitu opuszczał się na nitce czarny długonogi pająk. Smith przyglądał mu się z zachwytem, zastanawiając się, czy jest to może jeden z jego braci w gnieździe.

Do izolatki wszedł doktor Archer Frame - internista, który objął dyżur po Thaddeusie.

- Dzień dobry - powiedział. - Jak się czujesz?

Smith zajął się dokładną analizą wypowiedzi. W jej pierwszej części rozpoznał stwierdzenie mające czysto formalne znaczenie, nie wymagające żadnej reakcji, natomiast pytanie znalazł zarejestrowane w swojej pamięci wraz z kilkoma wersjami tłumaczenia; gdy padało z ust doktora Nelsona, znaczyło jedno, jeżeli słyszał je od kapitana van Trompa - drugie.

Poczuł się skonsternowany, jak zresztą często, kiedy próbował się porozumieć z tymi stworzeniami. Zmusił jednak swe ciało do zachowania spokoju i zaryzykował odpowiedź:

- Czuję... dobrze.

- To dobrze! - odparło jak echo stworzenie. - Zaraz przyjdzie doktor Nelson. Chyba już dojrzałeś do śniadania?

Smith zrozumiał wszystko, co do niego powiedziano, ale mimo to trudno mu było w to uwierzyć. Zdawał sobie sprawę, że jego ciało mogło stanowić dla kogoś po prostu jedno danie w jakimś urozmaiconym posiłku, ale skąd miał wiedzieć, czy już dojrzał, czy jeszcze nie? Poza tym nie oczekiwał, iż spotka go taki zaszczyt. Nie miał pojęcia, że świat, do którego trafił, boryka się z tak poważnymi problemami żywnościowymi, iż istniała konieczność redukowania liczby żyjących osobników. Poczuł spokojny żal, bo przecież czekało na niego jeszcze tyle wydarzeń, które mógłby przeżyć, lecz nie miał najmniejszego zamiaru przeciwstawiać się losowi.

Wejście doktora Nelsona oszczędziło mu kłopotu tłumaczenia swoich uczuć na język tych stworzeń. Lekarz pokładowy zbadał Smitha, zerknął na wskaźniki, po czym zapytał:

- Co z ruchami jelit?

Smith zrozumiał pytanie, bo padało ono z ust lekarza już nie po raz pierwszy.

- Bez zmian - odparł Frame.

- Zajmiemy się tym, ale najpierw musi coś zjeść. Dajcie tu tę tacę.

Nelson podał mu trzy pierwsze kęsy, a potem wcisnął mu łyżkę w rękę i kazał jeść samodzielnie. Była to dość męcząca czynność, ale napełniła go uczuciem radosnego tryumfu, gdyż oto po raz pierwszy od chwili przybycia do tego zadziwiającego miejsca robił coś zupełnie sam. Opróżnił talerz, po czym zapytał, żeby móc odpowiednio uczcić tego, komu zawdzięczał posiłek:

- Kto to jest?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin