Nelson DeMille - Złote wybrzeże.doc

(3070 KB) Pobierz

Nelson DeMille

 

 

 

Złote wybrzeże

 

 

 

 

 

 

 

 

Tom I

 

 

 

 

 

 

 

 

Moim trzem stawiającym pierwsze kroki autorom:

Ryanowi, Laurenowi i Alexowi

 

 

 

 

 

 

 

 

Człowiek nie żyje tylko swoim życiem osobistym, jako jednostka, ale, świadomie bądź nieświadomie, również życiem swojej epoki i swojego pokolenia.

Tomasz Mann

Czarodziejska góra

przełożył Józef Kramsztyk

 

 

 

 

Część I

 

Stany Zjednoczone są w istocie największym z poematów...

Walt Whitman

Przedmowa do Źdźbeł trawy

przełożył Juliusz Żuławski

 

Rozdział 1

 

Po raz pierwszy spotkałem Franka Bellarosę pewnej słonecznej kwietniowej soboty na wysypanym żwirem parkingu przed szkółką Hicksa, w której od ponad stu lat zaopatruje się miejscowa arystokracja. Obaj toczyliśmy do naszych samochodów wypełnione sadzonkami i nawozami czerwone wózki.

- Pan Sutter? Pan John Sutter, prawda? - zawołał idąc w moją stronę.

Popatrzyłem na niego. Ubrany był w obszerne robocze spodnie oraz niebieską bluzę i z początku wziąłem go za pracownika szkółki, ale potem, kiedy się zbliżył, przypomniałem sobie, że znam jego fizjonomię z gazet i telewizji.

Frank Bellarosa nie należy do tych sławnych osobistości, na które człowiek chciałby się przypadkiem natknąć na ulicy i, jeśli mam być szczery, w jakimkolwiek innym miejscu. Jego sława to specjalność specyficznie amerykańska, człowiek ten jest mianowicie gangsterem.

W pewnych rejonach świata ktoś taki jak on ukrywałby się przed policją, w innych - byłby głównym lokatorem pałacu prezydenckiego, ale tutaj, w Ameryce, egzystuje w miejscu, które zgrabnie ochrzczono mianem podziemia. Jest przestępcą, nie postawiono go jednak w stan oskarżenia i nie skazano; poza tym płaci regularnie podatki i cieszy się pełnią praw obywatelskich. To o takich jak on myśli prokurator federalny, kiedy zakazuje facetom na zwolnieniu warunkowym zadawać się ze znanymi kryminalistami.

Tak więc, kiedy zbliżyła się do mnie ta słynna postać świata podziemnego, za żadne skarby nie mogłem się domyślić, skąd mnie zna, czego chce, ani dlaczego wyciąga do mnie rękę. Mimo to uścisnąłem ją.

- Tak, to ja - oznajmiłem.

- Nazywam się Frank Bellarosa. Jestem pańskim nowym sąsiadem.

Co takiego? Sądzę, że zachowałem kamienne oblicze, nie można jednak wykluczyć, iż drgnęła mi lekko powieka.

- O! - odezwałem się - to...

Naprawdę okropne.

- Tak. Dobrze, że pana spotkałem.

Po tym wstępie ja i mój nowy sąsiad ucięliśmy sobie krótką pogawędkę, przyglądając się zarazem zawartości naszych wózków. On kupił sadzonki pomidorów, bakłażanów, papryki i bazylii. Ja balsaminę i nagietki. Pan Bellarosa zasugerował, że powinienem zacząć hodować coś jadalnego. Oświadczyłem, że ja jadam nagietki, a moja żona odżywia się balsaminą. Uznał to za wyborny żart.

Żegnając się, uścisnęliśmy sobie dłonie, nie czyniąc jednak żadnych towarzyskich planów, po czym wsiadłem do swego forda bronco.

Było to najbanalniejsze pod słońcem spotkanie, ale kiedy zapalałem silnik, ujrzałem w nagłym olśnieniu (co mi się na ogół nie zdarza) przyszłość - i to, co zobaczyłem, wcale mi się nie spodobało.

 

Rozdział 2

 

Wyjechałem z parkingu i ruszyłem w stronę domu. Nie od rzeczy będzie być może wspomnieć, w jakiej okolicy zapragnął zamieszkać pan Bellarosa wraz z rodziną. Powiem bez ogródek: bardziej ekskluzywnego miejsca nie znajdziecie w całej Ameryce. Beverly Hills albo Shaker Heights mogą się przy nim wydać co najwyżej osiedlem domków jednorodzinnych. Miejscowi nazywają je North Shore, ale w całym kraju, a także za granicą, znane jest jako Gold Coast, czyli Złote Wybrzeże, choć nawet handlarze nieruchomościami boją się wymówić na głos te dwa słowa.

Można tu znaleźć stare fortuny, stare rodziny, stare towarzyskie cnoty, a także stare zapatrywania dotyczące na przykład kwestii, kto powinien dysponować prawem głosu, nie mówiąc już o przywileju posiadania ziemi. Złote Wybrzeże w niczym nie przypomina rustykalnej demokracji w stylu Jeffersona. Nowobogackim, którzy potrzebują akurat nowego domu i rozumieją, co tu jest grane, miękną trochę kolana, kiedy w wyniku jakichś finansowych komplikacji wystawia się na sprzedaż którąś z miejscowych posiadłości. Zawsze mogą się jeszcze wycofać i kupić coś na South Shore, gdzie nie grozi im popadniecie w kompleksy. Jeśli jednak zakupią kawałek Złotego Wybrzeża, czynią to z drżącym sercem, zdają sobie bowiem sprawę, że nie będą tu mieli łatwego życia i nie powinni raczej próbować pożyczyć od mieszkańca sąsiedniego pałacu szklaneczki Johnnie Walkera z czarną nalepką.

Ale ktoś taki jak Frank Bellarosa, myślałem, nie będzie sobie w ogóle zdawał sprawy z tego, że otaczają go niebiańskie istoty i lodowe góry towarzyskiego bojkotu. Nie będzie miał najmniejszego pojęcia, że stąpa po Ziemi Świętej. Albo jeżeli nawet to do niego dotrze, będzie dbał o to tyle, co o zeszłoroczny śnieg. (Byłoby to zresztą o wiele bardziej interesujące).

W ciągu kilku minut rozmowy wywarł na mnie wrażenie człowieka obdarzonego prymitywnym rodzajem elan vital, czymś, co ma w sobie żołnierz zdobywczej, reprezentującej niższą cywilizację armii, obejmujący na kwaterę okazałą willę pokonanego patrycjusza.

Bellarosa nabył, jak zaznaczył, posiadłość graniczącą z moją. Moja nazywa się Stanhope Hall, jego nosi miano Alhambry. Tutejsze posesje noszą nazwy, nie numery, ale nie chcąc utrudniać życia amerykańskiej poczcie, poszerzyłem swój adres o nazwę ulicy, Grace Lane, oraz miejscowości, Lattingtown. Mam również kod pocztowy, którego podobnie jak wielu moich sąsiadów rzadko używam, posługując się za to starym określeniem Long Island.

Mój adres brzmi zatem następująco: Stanhope Hall, Grace Lane, Lattingtown, Long Island, New York. Poczta dochodzi.

Moja żona Susan i ja nie mieszkamy właściwie w samym Stanhope Hall, który jest ogromną, liczącą pięćdziesiąt pokoi, artystycznie zorganizowaną stertą granitu z Vermont. Same tylko rachunki za jej ogrzewanie doprowadziłyby mnie do bankructwa już w lutym. Żyjemy w skromniejszym, piętnastopokojowym domku gościnnym, zbudowanym na przełomie stuleci w stylu angielskiego dworku. Rodzice mojej żony ofiarowali go jej wraz z dziesięcioma z dwustu należących do Stanhope Hall akrów ziemi jako ślubny prezent.

Wracając do poczty, to listonosz zostawia ją dla nas w stróżówce, jeszcze skromniejszym, sześciopokojowym kamiennym domku, zamieszkiwanym przez George'a i Ethel Allardów. Allardowie zaliczają się do tak zwanych domowników, co oznacza, że kiedyś tu pracowali, obecnie zaś raczej się nie przemęczają. George był niegdyś zarządcą posiadłości, zatrudnionym przez ojca mojej żony, Williama, i jej dziadka, Augusta.

Moja żona pochodzi z rodu Stanhope'ów.

Wielki, pięćdziesięciopokojowy pałac stoi teraz pusty, a George pełni funkcję kogoś w rodzaju dozorcy całego dwustuakrowego obszaru. Razem z Ethel mieszka za darmo w stróżówce, z której wykwaterowano odprawionego w latach pięćdziesiątych stróża i jego żonę. George robi, co może, wziąwszy pod uwagę ograniczone fundusze rodzinne. W duchu przestrzega etyki pracy, ale ciało ma mdłe. Susan i ja odkryliśmy, że pomagamy Allardom w większym stopniu, niż oni pomagają nam, co nie stanowi tutaj wyjątku.

George i Ethel dbają głównie o teren wokół stróżówki, strzygąc żywopłot, malując bramę z kutego żelaza, przycinając bluszcz oplatający ich domek i mur posiadłości, a także wysadzając na wiosnę flance. Pozostała część posiadłości znajduje się, nieodwołalnie, w rękach Pana Boga.

Skręciłem z drogi na wysypaną żwirem aleję i stanąłem przy bramie, która jest zwykle dla naszej wygody otwarta - wyłącznie przez nią mamy bowiem dostęp do Grace Lane i otaczającego nas szerokiego świata.

George zbliżył się do mnie statecznym krokiem, wycierając dłonie o zielone robocze spodnie. Otworzył przede mną drzwiczki samochodu, zanim sam zdążyłem to zrobić.

- Dzień dobry, sir - powiedział.

George wywodzi się ze starej szkoły, z nielicznej warstwy profesjonalnych służących, która rozkwitła kiedyś na krótko w naszej wspaniałej demokracji. Miewam czasem napady snobizmu, ale służalczość George'a wprawia mnie na ogół w zakłopotanie. Moja żona, która urodziła się, żeby korzystać z bogactwa, w ogóle na to nie zwraca uwagi, a jeśli nawet, to nic sobie z tego nie robi.

Otworzyłem bagażnik forda.

- Pomożesz mi? - zapytałem.

- Oczywiście, sir, oczywiście. Proszę pozwolić mi się tym zająć.

Wyjął skrzynki z nagietkami i balsaminą i postawił je na trawie przy wysypanej żwirem alei.

- Wyglądają naprawdę dobrze w tym roku, panie Sutter. Ładne sadzonki pan dostał. Zasadzę te przy bramie, a potem pomogę panu w pańskim ogródku.

- Poradzę sobie sam. Jakże się miewa pani Allard?

- Bardzo dobrze, panie Sutter. To miło, że pan zapytał.

Moje rozmowy z George'em są zawsze cokolwiek sztuczne, chyba że stary trochę sobie golnie.

George urodził się w posiadłości Stanhope'ów jakieś siedemdziesiąt lat temu i w jego wspomnieniach z dzieciństwa przewijają się szalone lata dwudzieste, Wielki Kryzys i zmierzch złotej ery w latach trzydziestych. Po krachu w roku 1929 wciąż organizowano tutaj bale z debiutantkami, regaty i mecze polo, ale jak oznajmił mi kiedyś w chwili szczerości George: Wszyscy tutaj stracili serca. Stracili pewność siebie, a po wojnie ostatecznie skończyły się dobre czasy.

Wiem o tym wszystkim z książek historycznych i dzięki swego rodzaju osmozie, której doświadcza się żyjąc tutaj. Ale George ma bardziej szczegółową i osobistą wiedzę na temat Złotego Wybrzeża i kiedy tylko trochę wypije, opowiada historie o tutejszych wielkich rodach: kto kogo posuwał, kto kogo zastrzelił w szale zazdrości i kto zastrzelił się z rozpaczy. Miejscową służbę łączyły tutaj, i do pewnego stopnia łączą nadal, specyficzne powiązania i dzięki wymianie informacji zyskuje się dostęp do bractwa, gromadzącego się w stróżówkach i kuchniach funkcjonujących jeszcze wielkich domów, a także w miejscowych proletariackich pubach. Mamy tutaj do czynienia z amerykańską wersją Upstairs, Downstairs i Bóg jeden wie, co wygadują o mnie i o Susan.

Ale choć George nie odznacza się zbytnią dyskrecją, jest za to lojalny. Na własne uszy słyszałem, jak tłumaczył kiedyś facetowi przycinającemu gałęzie, że Sutterowie są dobrymi chlebodawcami.

Właściwie nie jest zatrudniony przeze mnie, ale przez rodziców Susan, Williama i Charlotte Stanhope'ów, którzy są na emeryturze, mieszkają w Hilton Head i starają się pozbyć pałacu, zanim pociągnie ich na dno. Ale to inna historia.

Ethel Allard to także inna historia.

Zachowuje się zawsze poprawnie i sympatycznie, lecz tuż pod powierzchnią kipi w niej klasowy gniew. Nie mam wątpliwości, że jeśli ktoś kiedyś podniesie wysoko czerwoną flagę, Ethel Allard uzbroi się w kamień wyrwany z chodnika i ruszy na mój dom. Z tego, co wiem, ojciec Ethel, właściciel dobrze prosperującego sklepu, wpadł w tarapaty w wyniku błędnej porady inwestycyjnej udzielonej mu przez bogatych klientów, a następnie zbankrutował z powodu ich niewypłacalności. Jego bogaci klienci nie mogli zapłacić za dostarczone im na kredyt towary, sami bowiem również stali się bankrutami. Działo się to oczywiście w roku 1929 i od tamtej pory nic nie jest już tutaj takie jak niegdyś. Bankrutując,...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin