Zamboch Miroslav, Prochazka Jiri W._Agent JFK_02_Nie ma krwi bez ognia.rtf

(32379 KB) Pobierz
Zamboch Miroslav, Prochazka Jiri W._Agent JFK_02_Nie ma krwi bez ognia


 

 

przełożył

Andrzej Kossakowski

 

 

ilustracje

Dominik Broniek


SPIS TREŚCI

 

 

Potyczka w bibliotece

Pierwszy dzień, pierwsza krew

Z przepaści w pułapkę

Brudny układ

Audiencja u cesarza

Bitwa trzech cesarzy

Bagnety przeciw czołgom

Niebo nad Slavkovem

Strażnicy równowagi


POTYCZKA W BIBLIOTECE

 

 

Listopadowa noc była ponura jak niezaspokojona kobieta. Wybiło wpół do dwunastej. Sierp księżyca świecił niczym zaokrąglone ostrze katowskiego topora. Z wieży pobliskiego kościoła Świętego Filipa dobiegał wibrujący dźwięk spiżowego dzwonu.

- Mayday! Mayday! - szeptał hrabia Emanuel d’Morcef wprost do iskrzącego się na fioletowo ucha Dawida, kopii renesansowej rzeźby dłuta Michelangelego wykonanej w brązie. Hrabia był krzepkim mężczyzną w doskonale skrojonym aksamitnym ubraniu. Na dość sporym brzuchu połyskiwała klamra pasa specjalnego typu T. Oczy kryły się w cieniu ronda muszkieterskiego kapelusza, spod którego na ramiona zwisały kędzierzawe włosy brązowego koloru.

Hrabia do tej pory nie przypuszczał, że szeptem też można krzyczeć.

- Tu misja Slavkov! Słyszycie nas?

- Trochę ciszej, hrabio - odezwała się komtesa Andrea de Villefort - idą tu następni szaserzy.

Przez otwarte okno słychać było szelest opadłych liści, trzaskanie gałązek i odgłosy rozmów.

Co najmniej dwudziestu ludzi zbliżających się do barokowego pałacu z trzech stron, oceniła Andrea.

Kolejnych dziewięciu znajdowało się na parterze, ich liczbę hrabia i komtesa znali dokładnie. Tylu zabili już na początku. Leżeli tam w ciemnozielonych kubrakach z czerwonymi wyłogami. Kubraki miały z przodu półkoliście uformowane poły.

Białe spodnie ich mundurów były wyraźnie widoczne w półmroku panującym w pałacu. Wokół zabitych leżały czarne trójgraniaste kapelusze. Ciała były porozrzucane w kilku pomieszczeniach parteru, najwięcej znajdowało się w sali bilardowej i na bocznych schodach. Ale ci nieprzyjaciele byli już martwi. Teraz liczyli się tylko żywi. Hrabia i komtesa musieli wiedzieć, z jak licznymi wrogami przyjdzie im się zmierzyć i ilu z nich będą musieli zabić.

- Tu Slavkov! - kontynuował hrabia d’Morcef, nie zwracając uwagi na ostrzeżenia pięknej arystokratki i wściekle ugniatając przycisk w sprzączce pasa. Świecący na fioletowo Dawid nie reagował.

- Kod purpurowy! Konieczny dostęp do portalu lub przysłanie oddziałów wsparcia! W przeciwnym razie... - hrabia zamilkł. Nie chciał okazać strachu, ale bał się, i to bardzo.

- W przeciwnym razie cel misji nie zostanie osiągnięty - powiedziała Andrea. - Zapomniał pan to dodać, hrabio.

Emanuel odwrócił się do niej. Młoda kobieta miała regularne rysy, ciemne oczy, lekko wystające kości policzkowe i pełne wargi. Włosy nosiła ostrzyżone krótko jak sierpniowe ściernisko, a rzęsy miała długie niczym łodyżki dzikiego maku. Jej czarne ubranie z błyszczącego jedwabiu ozdabiały również czarne, lecz matowe motywy kwiatowe. Stroje obojga były poplamione krwią. Na twarzy komtesa miała lekki, ale wyraźnie widoczny uśmiech.

- Niech pani posłucha, pani de Villefort, naprawdę nie dziwię się, że nikt nie chce z panią współpracować. - Emanuel otarł grzbietem ręki zakrwawioną twarz, ale tylko rozmazał posokę jeszcze bardziej. - Jest pani wprawdzie naszą najlepszą specjalistką w swojej dziedzinie, ale co za dużo, to niezdrowo. To dopiero druga moja wspólna misja z panią, a mnie się już te pani uwagi nie mieszczą w kalesonach.

- Dobrze przynajmniej, że nie nosi pan slipów - odparła Andrea i wskazała kordem dwa wielkie okna w południowej części biblioteki, przysłonięte zasłonami z jasnoczerwonego adamaszku. Przyłożyła palec wskazujący do wydętych warg i z gracją wbiła ostrze w okrągły drewniany filar. Z fałdów sukni wyjęła kuszę pneumatyczną. Broń była tylko trochę dłuższa od pistoletu pojedynkowego. Na przedniej części rękojeści osadzony został wymienny walcowy zasobnik.

Hrabia Emanuel d’Morcef schował się we wnęce muru. Ze względu na jego posturę równało się to akrobatycznej sztuczce cyrkowej, ale zmieścił się jednak w tej niepozornej przestrzeni. Ze ściany wystawały tylko ostrza długich noży o matowych klingach. No i kawałek, ale naprawdę mały kawałek brzucha.

- Pan do mnie właściwie nie pasuje - rzuciła komtesa. - Za często się pan waha, jest zbyt rozważny. Po prostu starego psa nie da się nauczyć nowych sztuczek.

- Ten stary pies uratował pani wczoraj życie, komteso - odciął się hrabia z kwaśną miną, której i tak nikt nie mógł zobaczyć.

- Zdaje się, że już panu podziękowałam. A tak na marginesie, co to się wydarzyło dziś po południu, gdy wracaliśmy od Austriaków?

- Dobrze, dobrze. Pokornie dziękuję, i to co najmniej trzykrotnie.

- Wie pan co, hrabio, dajmy temu spokój - oznajmiła pojednawczo Andrea. Dyskusja wyraźnie znalazła się w ślepej uliczce. - Wie pan, że nieraz plotę bzdury. Taka już jestem. A pan nie jest takim okropnym partnerem, jak się na pierwszy rzut oka wydaje.

Hrabia d’Morcef tylko syknął zamiast odpowiedzi. Na dole zaskrzypiały zawiasy ciężkich dębowych drzwi, zdobionych rzeźbionymi reliefami w kształcie kwiatów. Później dało się słyszeć ciche stąpanie dziesięciu czy może piętnastu ludzi.

- Biorę na siebie główne drzwi i wyjście z bocznych schodów - oznajmił hrabia.

Komtesa jeszcze raz obrzuciła wzrokiem wnętrze biblioteki. Ze swego miejsca mogła widzieć cztery przejścia pomiędzy masywnymi półkami, zapełnionymi książkami aż po stiuki sufitu. Całkiem jak biblioteka w Niniwie, tylko zamiast glinianych tabliczek pokrytych pismem klinowym było tu mnóstwo papieru, pergaminu i skóry.

 

* * *

 

Przez głowę przebiegła jej cała ta misja. Początkowo miała być rutynową akcją. Zaplanowało ją szwajcarskie centrum technologiczne mieszczące się pod akceleratorem cern. Modulowane hiperpole sygnalizowało naruszenie stabilności w rejonie Slavkova. Mogły to być wprawdzie przypadkowe zbitki plazmy czasu, co zdarzało się niekiedy podczas przeprowadzanych na modelach projekcji zachowań światów równoległych, ale takie przenikanie nie miało prawa pojawić się pod koniec 1805 roku, a na pewno nie w tej części Moraw.

Obaj wysłani agenci czasu, hrabia d’Morcef i komtesa de Villefort, zdobyli jak dotąd wystarczającą ilość informacji o sygnalizowanym naruszeniu pola T, dokładnie na linii zajmowanej przez wojska rosyjsko-austriackie. Można było więc przypuszczać, że realne jest uszkodzenie czasoprzestrzeni właśnie w tym wymiarze. Ponieważ odkryli bardzo interesujące zjawiska, musieli dostać się do centrali z dokładnym raportem lub chociaż uzyskać z nią połączenie. Jednak hiperpole czasoprzestrzenne nie działa tak jak na przykład metro. Nie można do niego po prostu wsiąść, a potem wysiąść. Trzeba wiedzieć, kiedy się pojedzie, a przede wszystkim jak się pojedzie.

Żeby w ogóle dało się wysiąść.

 

* * *

 

- Są w budynku - powiedziała Andrea. - Myślę, że powinniśmy zejść do piwnicy i zwiać tylnym wyjściem.

- Nie! Musimy przekazać zakodowaną wiadomość do centrali! Mamy hologramy energetyczne, a przede wszystkim mamy zlokalizowaną strefę destabilizacji!

- Przecież możemy ją przenieść do innej kryjówki. Tu zostawimy majak, a nasi na pewno go wyszperają.

- Wygląda to raczej, jakby obawiała się pani niebezpieczeństwa. I to właśnie pani, komteso - napomknął hrabia tak, jakby sam chciał sobie dodać odwagi.

- Niech pan posłucha, hrabio, musimy przekazać te materiały naszym czy nie? Musimy! A więc nie będę wykrzykiwać „mayday” do rzeźby z brązu, wiedząc, że do otwarcia się portalu pozostaje jeszcze... - spojrzała na zegar na wieży kościoła - jeszcze około dwudziestu minut. Po prostu przekażemy informacje pojutrze, kiedy powinien otworzyć się tunel komunikacyjny w celach klasztoru Kapucynów w Brnie.

- Tak nie będzie! Czekamy na najbliższy portal, a on otworzy się tutaj!

Komtesa pokręciła głową i znów spojrzała na zasłony okienne oświetlone migotliwym światłem lamp umieszczonych na szyjkach antycznych amfor. Czerwony adamaszek wyglądał tak, jakby ściekała po nim karminowa kaskada krwi. Za oknami, w ciemnym ogrodzie pełnym starannie utrzymanych żywopłotów, przystrzyżonych tuj i krzewów jałowca, znajdowali się z pewnością kolejni napastnicy. Ostentacyjne i hałaśliwe forsowanie głównego wejścia było pułapką.

- No to będziemy tu mieli prawdziwą wojnę. - Andrea pokręciła głową. - Pan rzeczywiście nie da sobie nic powiedzieć.

- Kiedy pani zostanie dowódcą misji, wtedy ja będę słuchał. Ale teraz jest, o ile się nie mylę, na odwrót.

Komtesa de Villefort, skądinąd najlepsza specjalistka agencji w dziedzinie lingwistyki, kodowania i kaligrafii, pokiwała głową. W milczeniu przełożyła kuszę do lewej ręki, a prawą wyciągnęła kord z masywnego drewnianego filara. Była to kopia broni z epoki baroku, z płaską klingą, koszową rękojeścią zdobioną srebrem i głowicą w kształcie rybiego ogona.

- Dobrze. Ja tylko chciałam zaznaczyć, że nie musimy tak... O kurwa! Już tu są!

 

* * *

 

Dwuskrzydłowe, wykładane hebanem drzwi rozwarły się szeroko i do pogrążonej w półmroku biblioteki wtargnęło piętnastu żołnierzy słynnego austriackiego pułku szaserów. Pierwsi dwaj już na progu runęli na podłogę, ze sztyletami d’Morcefa w piersiach. Innych natychmiast po tym dosięgnął rój świszczących strzałek, powalając kolejnych czterech. Zrozumieli poniewczasie, że trzeba było się rozproszyć i zaatakować szpiegów Napoleona z kilku stron. Rzędy półek z książkami zapewniałyby pożądane ukrycie.

- Biorę tych z lewej! - oznajmiła komtesa po francusku.

Wspięła się aż pod strop po ścianie półek pełnej książek ze złoconymi grzbietami i napisami szwabachą albo alfabetem łacińskim.

Hrabia d’Morcef wyczekiwał w postawie szermierczej.

- Uwaga na okna! - dobiegł go głos pani de Villefort. - Sądzę, że to pozorowany atak!

- Dość krwawy jak na pozorowany - zauważył hrabia i jakby na potwierdzenie swych słów energicznym cięciem rozpruł tętnicę szyjną oficerowi, który pojawił się pierwszy, wychodząc spoza ściany pełnej książek.

- Śpiesz się pomału, młodzieńcze - poradził agent charczącemu żołnierzowi, ściskającemu wysoki kołnierz kubraka, spod którego tryskała jasnoczerwona krew.

Kątem oka dostrzegł jakiś ruch z prawej strony, wykonał piruet godny baletmistrza, unikając rzuconego sztyletu. Przy jego masywnej posturze był to prawdziwy wyczyn. Wolną ręką wyciągnął z pochwy katzbalger, krótki miecz landsknechta, i stanął twarzą w twarz z nowymi przeciwnikami.

Ruszyło mu naprzeciw trzech i z pewnością byli to dobrzy żołnierze. Hrabia zapomniał o obawie o życie, owładnęła nim aż nienaturalna radość, że czeka go porządna potyczka. Można przecież odczuwać strach, a mimo to dzielnie walczyć.

 

* * *

 

Komtesa przemieściła się po rzędzie książek, pojawiając się nad głowami pięciu skonsternowanych napastników, którzy jak dotąd niczego nie zauważyli. Skoczyła na nich z półki, czarna suknia powiewała za nią niby skrzydła nietoperza. W locie przebiła pierś jednemu z szaserów, przystojnemu jasnowłosemu młodzieńcowi. Upadł na plecy, ciemnozielony kubrak szybko zalewała krew. W szeroko otwartych niebieskich oczach widać było zdziwienie, a na twarzy wyraz przestrachu.

Andrea wylądowała na podłodze cicho i zwinnie, jak lamparcica. Nie strzelała, chociaż w zasobniku kuszy miała siedem strzałek, a w sukni ukrywała jeszcze dwa zapasowe magazynki, po dwadzieścia pięć strzałek w każdym. Zostawiła je na wypadek pojawienia się trudności. Ponieważ jej zdaniem trudności jeszcze się nie pojawiły, komtesa kierowała się wypróbowaną wielekroć zasadą, że jeszcze nigdy nie było tak źle, żeby nie mogło być gorzej. Rzuciła krótkie spojrzenie na okna wychodzące na południe.

- No, kiedy się pan, do cholery, zjawi, lordzie? - szepnęła.

Przypuszczała, że to wszystko jest tylko grą wstępną. Trafiła drugiego przeciwnika w szyję i w brzuch, równocześnie unikając ataków na głowę i pierś. Trzeciego ciosu nie udało jej się odbić. Na twarzy poczuła piekący ból. Pięknie będę wyglądała! Obejrzała się za partnerem. Hrabia prawie już ustawał, ale pozostał mu tylko jeden przeciwnik.

- Pani Villefort, idę do pani! - zawołał, po tym jak szczupłego, czarnookiego żołnierza trafił wprost w oko.

Kord z cmoknięciem przeszedł przez mózg śniadego górala i zatrzymał się na wewnętrznej części kości czaszki. D’Morcef wyszarpnął broń, pozwalając przeciwnikowi majestatycznie runąć na błyszczącą mozaikową podłogę.

- Wygląda na to, że się obronimy - krzyknął do komtesy.

- Nie podoba mi się to - odparła, przebijając kolejnego napastnika, i to tak precyzyjnie, że kord zagłębił się między siódmym a ósmym żebrem.

Żołnierz upadł z bronią nadal tkwiącą w ciele. Pozostali napastnicy zauważyli to i ruszyli do kontrataku. Andrea pokręciła głową, westchnęła i wystrzeliła wszystkie siedem strzałek, jakie miała w zasobniku. Ostatni szaser padł ofiarą hrabiego, który pojawił się na scenie niczym deus ex machina.

- To byśmy mieli załatwione - odetchnęła komtesa, poprawiając suknię. - Szczerze mówiąc, zaskoczył mnie pan. - Uśmiechnęła się ze znużeniem. - Dobry był pan, hrabio. - Pogładziła go po mocarnym ramieniu.

Hrabia d’Morcef pokraśniał, na policzki wystąpiły mu czerwone plamy.

- Ale to nie koniec - ochłodziła jego entuzjazm i ciągnęła dalej: - Na zewnątrz zostało jeszcze sporo ludzi.

- Dlaczego nie zaatakowali razem z tymi nieszczęśnikami?

- Wygląda na to, że na coś czekali.

- Nie rozumiem. Na co mieliby czekać? - Wokół oczu hrabiego pojawiły się zmarszczki.

- Na nasze okno transferowe - powiedziała komtesa de Villefort. - I głowę daję, że te bękarty na zewnątrz nie są z tego wymiaru. Zjawili się tuż przed naszym transferem, a to oznacza...

- Proszę znowu nie zaczynać, pani de Villefort. Przecież jak dotąd idzie nam całkiem dobrze, prawda?

- Jak dotąd. Ale... Na ziemię!

Trzask! Bum!

Szybka akcja. I sprytnie przeprowadzona, uznała Andrea, na nic więcej nie starczyło czasu.

Fala ciśnienia wywołana wybuchem cisnęła ją na rzędy książek. Miała uczucie, jakby wykaligrafowane złotem litery odbiły jej się na plecach. Czołgała się, cicho pojękując. Wszędzie pełno było duszącego dymu. Podłogę pokrywało mnóstwo potłuczonego szkła okiennego, jeden ostry fragment szyby wbił jej się w lewe ramię. Po podłodze ciągnął się za nią krwawy ślad, jak śluz za wędrującym ślimakiem. Ledwie zdążyła ukryć się za najbliższą ścianą z półek, gdy przez rozwarte okna wpadły do biblioteki czarno odziane, zakapturzone postacie. W rękach trzymały błyszczące katany lub ośmioramienne gwiazdy do rzucania.

- Mamy tu stalkerów! - syknęła Andrea do bursztynowej bransolety.

- To niemożliwe - w bursztynowym kolczyku zabrzmiał głos d’Morcefa. - Przecież nie mają wstępu do tego wymiaru czasoprzestrzeni.

- Nie? Więc to chyba muszą być kwiaciarki!

- Reguły transferu są jasne! Stalkerzy nie mogą tu przebywać razem z nami! Nie w tym wymiarze!

- Może to już inne odgałęzienie linii czasu, hrabio.

Emanuel d’Morcef spojrzał na kutą bransoletę z wbudowanym wskaźnikiem Geigera-Thurgau’a. Nadal pokazywał właściwy czas, 13.45, i datę 1.11.1805.

- No nie, wychodzi na to, że jesteśmy we właściwej chwili i właściwym miejscu.

- W takim razie wszystko jest w porządku. - Andrea bezradnie pokręciła głową. - Tylko naprawdę nie rozumiem, z jakiego powodu krwawię.

Hrabia nie odpowiedział i też pokręcił głową. Jeśli idzie o kręcenie głową, byli zgraną parą.

Coś się musiało stać, pomyślał hrabia. Coś się musiało popsuć. Poważnie popsuć.

- Trzynaście minut - powiedziała Andrea. - Niech pan spróbuje dostać się do portalu, do którego tak pan tęsknił. Ja dam sobie tutaj radę.

- Sam nie pójdę - oznajmił hrabia, podrapał się po brodzie, zmarszczył brwi i po chwili dodał: - Powinniśmy byli wyskoczyć stąd wcześniej, Andreo.

- Teraz to już wszystko jedno, partnerze. Niech się pan ukryje.

Wokół nich świszczały szurikeny, znacznie ograniczając przestrzeń, jaką mieli do dyspozycji. Andrea śledziła postępy nieprzyjaciół, orientując się po odskakujących od podłogi drzazgach i kierunku nadlatujących gwiazd. Zbliżali się z wolna. Nie ryzykowali zbytecznie.

Dobrze wiedzieli, jakich mają przed sobą przeciwników.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin