źle się dzieje w państwie mawek_kr33.doc

(335 KB) Pobierz
źle się dzieje w państwie mawek

 

Olga Gromyko

 

Źle się dzieje

w państwie mawek

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład:

Marina Makarewska

 

 

 


Wczesnym rankiem, pod porannym słoneczkiem wyjechałem z ojcowego domu. Senna mateczka wyszła mnie żegnać, zebrała zapasy na drogę daleką i chusteczką pomachała. Machnęła na lewo - w czystym polu się jezioro zjawiło, na prawo - popłynęły po nim łabędzie. Znowu na lewo - poleciały wrony, kraczą paskudnie. Na prawo - z ziemi zaczął rosnąć jakiś bohater, hełm jak ten dach na naszym domu. Zsiadłem szybko z konia, zabrałem mateczce magiczną chustkę, póki mi tu jeszcze rzek ognia czy innych nieprzejezdnych lasów nie namachała i zacząłem pole porządkować.

- Oj, przepraszam cię, Semusiu - mateczka ziewa, włosy targa jej poranny wiatr - znowum ojca chustkę przypadkiem wzięła.

- To nic matulu, drobnostka - sapię, a pot ze mnie strugami leci. Jakiś uparty ten bohater wyjątkowo, cały czas próbuje ziemię rozłupać i się na wolność wydostać, łypie na mnie okiem podkrążonym. - Wroną więcej, wroną mniej... a chustkę tom chciał ze sobą zabrać, tylko zapomniał... a żeby cię, paskudnika!

Wepchnąłem bohatera pod ziemię, otarłem pot. Ręce w jeziorze spłukałem, to znikło, trawą zarosło. Łabędzie się w łodygi zmieniły. A wrony się tak czy siak rozleciały, już ich nie złapać.

- No to żegnaj, matulu, do zobaczenia!

- Wracaj szybciej, dziecinko!

Dobrą mam mateczkę. Ani łez, ani zawodzenia, ani narzekania-namawiania: szybciutko mnie pobłogosławiła, lekko w policzek ucałowała i wróciła do domu, dosypiać. Rozumie, że odważnego młodzieńca na zawsze pod skrzydłem nie utrzyma i niechaj od małego się przyzwyczaja do czynów szlachetnych.

Wsiadłem na konia bohaterskiego, rumaka siwego, ruszyłem wodze i tyle mnie widzieli!

* * *

Żeby mi kto powiedział jeszcze, gdzie tych czynów szlachetnych szukać! Pół dnia bez sensu się w siodle trząsłem, i niechby chociaż jaka strzyga marna wyskoczyła. Już koń ledwo nogami porusza, na jeźdźca chmurnie zezuje, a ja pod sobą tyłka nie czuję i wydaje mi się, że on już na zawsze w tym siodle zostanie...

Przed sobą zobaczyłem rzekę, za nią miasto jakieś, czubki cerkwi w słońcu lśnią. Zamiaruję, że przekroczę rzekę, usiądę i zjem coś, a potem na trawie zielonej sobie drzemkę utnę. Droga akurat do mostu doprowadziła. Niezbyt mocny, z bali, ale konia z jeźdźcem powinien utrzymać.

Koń pierwszy krok na most zrobił, tylko potknął się nagle. Na ramieniu mi czarny kruk skrzydłami zatrzepotał, a z tyłu pies czarny się wyszczerzył. Ja dla porządku batem zagwizdałem:

- Czy wyście mostu nigdy nie widzieli, durnoty? Już do przodu!

Koń nawet nie próbuje udawać, że się boi. Tylko ogonem macha:

- A ten nic tylko rozkazywać! To złaź ze mnie i idź pieszo. Nie czujesz, jak ten most trzeszczy i się ugina? Pod nogami jak żywy rusza?

- I siedzi pod mostem ktoś nieznajomy - ryczy Wilczek i nosem czarnym węszy. - Po co się przyczaił, ukrywa? Rozbójnik pewno!

Wranko się zgadza:

- Sto lat żyję, a tego mostu nie pamiętam! Niedobry to znak! Kra! Kra!

Posłuchałem ich, z konia zsiadłem. Faktycznie, most całkiem do niczego, po każdym kroku fala do przodu biegnie. Deski nowe, tylko leżą krzywo, chyba budowniczemu ręce z niewłaściwego miejsca rosły. Rzeka brzegi ma strome, nie widać kto się pod mostem schował. Zatrzymałem się na samym środku, zamyśliłem.

- Wilczku, ty pobiegnij i sprawdź, co tam i jak!

- Jeszcze czego - pies tchórzliwie zęby pokazuje. - Szczekać to ja i stąd mogę... HAU!

Most się nagle zachwiał, podpory złamały, deski pouciekały na różne strony. Myśmy zawyli w pięć głosów - razem z rozbójnikiem tajemniczym - i tak do rzeki wpadliśmy!

Wody w rzece tyle co nic, psu po szyję, koniowi po kolano, a ja płasko upadłem, od stóp do głów się umoczyłem. Myślałem, że tonę, ale trochę się popluskałem i siadłem. Obmacałem się, niby cały, nic ważnego nie uszkodziłem. Dookoła deski pływają, prąd się do nich przymierza, zabiera w dół rzeki. Nad nami kruk koła zatacza, z góry krzyczy:

- Co ja mówiłem? Mądrych ptaków to się słucha!

- Sam żeś wykrakał! - odszczekuje pies, z sierści wodę otrząsając.

Odrzuciłem włosy z twarzy, patrzę dookoła, jakoś nas się więcej zrobiło. Wstaje z głębi rzeki płytkiej jakiś młodzieniec mi nieznany, piegowaty, przy kości bardzo, w zardzewiałej kolczudze. Buławę kolczastą trzyma, prawi głosem niepewnym:

- Noż potworze śmierdzący, wybiła godzina. Przyszedłem moc twoją zmierzyć, sprawdzać będę, co cios bohaterski wytrzyma: moja buława, czy twoja głowa!

- Co ty bredzisz - mówię wściekle i wodę wypluwam. - Do resztyś oszalał? Gdzie żeś potwora ujrzał, i to jeszcze żeby śmierdzącego? Zaraz ja tę buławę wezmę i o twój własny grzbiet złamię, byś na przody wiedział, jak uczciwym ludziom mosty podpiłowywać!

Młodzieniec się zasmucił, hełm zdejmuje, po kędziorach rudych się drapie głośno.

- Przepraszam, dobry człowieku, pomyłka się przytrafiła... Mówiły mądre staruchy, że jak się przez wodę płynącą w bezludnym miejscu most przerzuci, to o północy koniecznie zjawi się na nim potwór i tu go łapać trzeba, póki ciepły!

Na takie stwierdzenie oczy mi na wierzch wylazły.

- Albo to mnie po upadku się zwidy zwidują, albo mamy w tej chwili południe gorące i jasne!

- Znaczy, w nocy to ten tego... strach trochę... - młodzieniec w ziemię patrzy.

- A po coś most podpiłował, durniu jeden?

- Tego... żeby z zaskoczenia łapać... a nuż on się na mnie rzuci?

- To miałby się nie rzucić... - cedzę przez zęby i wstaję, pijawkę zza kołnierza wyciągam. - Skąd żeś ty się taki odważny i mądry na tej ziemi wziął?

- Semion jestem - odpowiada młodzieniec. - Syn Ilii Muromca.

Zapomniałem o swojej krzywdzie.

- Toć ty kuzyn mój i imiennik na dokładkę! Ja Semion jestem, Kościeja syn, nasze matki siostrami przyrodnimi były!

Semion Muromiec się ucieszył, złapał mnie w uścisk braterski, tylko kości zatrzeszczały.

- Oj, braciszku, słyszałem o tobie, szkoda żeśmy się wcześniej nie poznali! To dokąd cię droga prowadzi?

Złapałem oddech po takich objęciach bohaterskich.

- Szukam karmazynowego kwiatu, a idę dokąd nogi niosą, nie wiem gdzie on rośnie, liczę, że po drodze coś usłyszę, A ty po co żeś się na potwora zasadził?

- Sławy szukam - wzdycha imiennik. - Żeby jak tatuś być! Bo cały czas tylko „Muromca synek" i „Iliuszy potomek", aż się w ustach kwaśno robi. Mi tatkowa chwała niepotrzebna, własnej pragnę!

- No to uznaj, żeś ją znalazł! - szczeka pies z brzegu. - Na Kościeja syna most zwaliłeś, to nie każdy potrafi! Te, panie, panie, łap tę torbę, bo odpłynie!

Muromiec na Wilczka patrzy, pakami uszy czyści.

- Oż ty! A przecież tylkom jedną czarkę wypił dla kurażu! Ja czasu na tłumaczenia nie mam, bo torba faktycznie odpłynęła i zatonęła, a w niej ubranie na zmianę, jedzenie na trzy dni i księga magiczna.

Kruk mi na ramieniu usiadł, pazury wbija w naramiennik skórzany.

- I trzydziestu wiorst nie przejechał, a już wszystkie zapasy stracił! Niedobry to znak! Kra! Kra!

Ja na mądrego ptaka ręką machnąłem, poszedłem do brzegu, butami chlupię. Nic to, jedzenie i ubranie zawsze idzie znaleźć, a książkę i tak znam na pamięć, na wszelki wypadek zabrałem.

- Oj, Semuś, nie przejmuj się - pociesza mnie Muromiec, a sam od krzaka odwiązuje konia bohaterskiego, burego i kosmatego. - Moja wina, to moja zapłata. Pojedziemy na targi do sławnego miasta Dziurawka, sprzedamy kupcom moją kolczugę, wymienimy na kwas i precle! Bo miasto za górą jest, ręką sięgnąć.

Ja na kuzyna patrzę z uśmiechem:

- To żeś, braciszku, wybrał miejsce bezludne na most...

- A co potworowi za różnica? - stroszy się Muromiec. - Za to dla mnie korzyść wielka, głów odrąbanych daleko taszczyć nie trzeba. I jeszcze w razie czego można się za murami kamiennymi schować...

Spojrzał Siwek na jego kolczugę, z litością parska:

- Jeśli wam się uda te graty kowalowi spławie na złom, to pewnie po czerstwym preclu dla każdego kupicie...

- No i dobrze - mówię - jeśli na kwas zabraknie, to sprzedamy mojego konia do mydlarni.

Siwek wędzidło zagryzł, dalsze dowcipy przetykając.

* * *

Wjechali my do miasta, znaleźli czystszą karczmę, zażądali chmielu i zakąski. Przekonałem Muromca, by nie sprzedawał kolczugi, nie torbą jedyną żyw podróżny, przed drogą jeszcze kilka monet do pasa schowałem. Wypiliśmy za znajomość, rozmowę zaczęliśmy. Chyba dobry chłopak ten Semuś, trochę prosty, ale dusza w nim jasna i słowa swojego się trzyma.

- Ty, Kościeja synu, nie obrażaj się na mnie o ten most i torbę, popełnię czyn bohaterski, zdobędę pieniądze i ci za szkodę zapłacę.

- Ale Semuś, jaki czyn? Hordy basurmańskie dawno włócznie złożyły, z handlu żyją. Ostatniego potwora twój tato wykończył, nawet carowie pomiędzy sobą pokój mają.

Muromiec wzdycha gorzko, do dna czarkę osusza.

Podchodzi do nas nagle pijaczek karczemny, chłopina chudziutki, ubranie na nim parszywe. Kręci się przy lawie, oblizuje.

- Oj, wy bohaterowie potężni, obrońcy ludu. Czy nie zechcecie może człowieka wybawić od śmierci okrutnej na kacu, nalać choć na denko?

Roześmieliśmy się, naleliśmy pijaczkowi czarkę mocnego wina i ogórek do ręki daliśmy. I tak już nadgryziony był.

Pijaczek wypił nasze zdrowie, poweselał i tak mówi:

- Z całego serca wam dziękuję, bohaterowie potężni, poratowaliście! I dam ja wam za to radę dobrą: trzymajcie się od panien z dala, wszystkie problemy to przez nie są.

Ja bym się miał panien bać? Na którą spojrzę, to ona już chętna, tylko póki co żadna mi do serca nie trafiła. Tatko cały czas żartował: „Ty, Semuś, powinieneś imię po matce wziąć. Przepiękny. I włosy złote masz po niej, i oczy jak kot zielone, tyle że chłopak,"

- Ba, ile ta rada warta! Byś lepiej powiedział, gdzie kwiatu karmazynowego szukać, to bym ci cały czerpak nalał.

Pijaczek się zamyślił, głową kręci.

- Nie słyszałem o takim cudzie, czyli w ogóle go na białym świecie nie ma. Jakby istniał, to na pewno by w karczmie bajali! Byli u nas kupcy berendejscy, i wojacy kumańscy, i handlarze z hordy. Wszyscy o swoich krajach prawili, ale żaden o kwiatku nie wspominał. Tylko z pustych ziem, nieprzebytych lasów, niezjeżdżonych dróg, tam gdzie słoneczko zachodzi, nikt u nas nie gościł. Pojechało do tamtych krajów kilku bohaterów, szukali sławy w bitwie i czynów chwalebnych, ale pewnie znaleźli, na swoją zgubę. Żaden nie wrócił.

Widzę, Muromcowi się oczy zapaliły.

- To może ja też powinienem szczęścia spróbować?

- Marne to - mówię szczęście, żeby głowę do miejsca niedobrego zawieźć i jeszcze tam zostawić. Prawdziwi bohaterowie czynów szlachetnych nie szukają, one ich same znajdują. Chociaż, jakby z pomyślunkiem wyprawę urządzić na te ziemie puste, z umiarem ryzyko podejmując, to może byśmy coś i znaleźli.

Muromiec żartuje:

- To może chcesz, Semuś, zostać tym pomyślunkiem? A jak któryś potwór na twoje kędziory bujne nastawał będzie, to ja cię obronię.

Kędziorów w życiu nie miałem, Semuś chyba dla poetyckości większej dodał. Zresztą, jego samego można zamiast baranka strzyc.

- Ja za plecami mam też nie witkę wierzbową, tylko rodowy miecz, i od małego przyuczony nim machać. Ale może faktycznie warto tego kwiatka w nieznanych ziemiach poszukać, czasu nie marnować na przebytych drogach?

Uścisnęliśmy sobie ręce.

- Bądź ty mi nie zwykłym kuzynem-krewnym, tylko przyjacielem prawdziwym, bratem w broni, któremu w bitwie na śmierć i życie swoje plecy powierzyć można!

Pijaczek pomiędzy nas włazi:

- To gdzie mój obiecany czerpak?

- Wrócimy z kwiatkiem, to postawimy!

On się smuci:

- Widzę ja, jak wy wrócicie. Dla każdego po kwiatku karmazynowym, na mogiłkę!

Ale my słów tchórzliwych nie słuchamy. Nakupiliśmy zapasów w daleką drogę, dopytaliśmy jakby tu z miasta lepiej wyjechać i zawróciliśmy konie za słoneczkiem.

Zaczęły się wkrótce ziemie puste, trawą i chwastami zarośnięte. Kiedyś mieszkali tu ludzie, tylko dawno już ich nie ma - tu i ówdzie stoją puste izby, szczerzą się dziurami okiennymi. Mówił karczmarz, że niby na pustkowiach kudłaki mieszkają, z nieprzebytych lasów przychodzą do ludzkich domów po zdobycz, w nocy wyją pod miejskimi murami. Ale do nas nie wyszły, ze strachu pewnie. Wilczek się do konia tuli, jak coś w krzakach trzaśnie, to próbuje mi na siodło wskoczyć, zębami ze strachu szczęka.

- Daj ty spokój, psi synu! Czujesz kogoś, czy tylko głupa zgrywasz?

- Czuć nie czuję, ale sam mówiłeś, żeby nie ryzykować bez potrzeby!

- I dlatego mi na głowę wejść próbujesz?!

- Ty, panie, nie rozumiesz nadrzędnej korzyści! Jeśli się na ciebie jaki kudłak z zasadzki rzuci, to w locie go spotkam!

Dojechaliśmy do rozwidlenia, a na nim kamień leży, z boków wygładzony, a na samym wierzchołku jego siedzi młodzieniec czarnawy, słonecznik łuska, pluje łupinami. Niby do kudłaka niepodobny, w uchu srebrny kolczyk, oczy zmrużone, spojrzenie chytre. Koń bułany koło kamienia trawę szczypie, wodze po ziemi wlecze. Wilczek się zebrał na odwagę, oszczekal go z daleka.

- Witajcie mi, bohaterowie odważni! Już się znudzić zdążyłem, na was czekając, cały słonecznik zjadłem. Nic, tylko zawracać, skądem przyjechał!

My z bratem po sobie bez zrozumienia patrzymy.

- Faktycznie jesteśmy bohaterowie odważni, tylko jakoś o sobie nie przypominamy, byśmy się z tobą na spotkanie umawiali.

Chłopak ramiona rozprostował, z piersi mu się łuski posypały.

- Ja jestem Semion Słowik, Wasyla syn, z carstwa Łękomorskiego, miasta stołecznego Koszykowa.

- Ejże - mówię - czy to przypadkiem nie ten Słowik, który do mojej matuli się swatał, tylko ręce miał za długie?

- A mój tatko mu za kradzież carskiej korony prawie głowę zdjął? - Muromiec w słowo wchodzi. - Słyszałem, że on potem rozbójnikiem został, czaił się w krzakach przy drodze. Doczeka się wozu kupieckiego i jak nie zagwiżdże! Konie poniosą, wóz z towarem roztrzęsą po wzgórkach, a on potem zbiera...

- Aha - parska Siwek - którejś ciemnej nocy to on jeszcze chciał mojego tatka ze stajni ukraść, tylko się nie udało. Tatko jak nie przyłoży kopytem, koniokrad aż po pierś się w ziemię wbił, ledwo go odkopali!

- Te, panie, weź sprawdź sakiewkę... Tak na wszelki wypadek... - szczeka pies. Nagle młodzieniec jak nie zapłacze rzewnymi łzami.

- No i zawsze tak! Jak tylko spomnę tatka, to mnie natychmiast złodziejem i koniokradem nazywają! Że niby jabłuszko od jabłonki... Chyba powinienem mówić, żem sierota i rodziców nie znam, żeby ludzie mnie nie unikali!

Zawstydził nas z Muromcem.

- Wybacz złe języki, faktycznie niesłuszne to, by syn za ojcowskie grzechy odpowiadał. A sam ty kto będziesz, majster czy kupiec może?

- Złodziejem jestem, złodziejem. - Wasyla syn ze smutkiem ręką macha. - Od małego przyuczony do rzemiosła złodziejskiego, a w moim wieku na inną naukę to za późno. Ale jakby mi kto dał takie zajęcie, gdzie tylko kraść trzeba, to bym uczciwą pracą żył!

- Nie słyszałem o takiej pracy... - mówi Muromiec z namysłem. - Chyba żeby na kupca czy skarbnika, tylko jeśli wpadniesz, to placek z ciebie zostanie. W dalekich ziemiach nie próbowałeś szukać?

- Drugi rok szukam... - wzdycha Semion Słowik. - A mnie już we trzech carstwach i królestwach poszukują... Przecież nie z głodu mam umrzeć...

- A czego ty, Wasyla synu, od nas chcesz? Po coś czekał?

- Tak sobie - Słowik w kamień stuka - niestety napis przypadkiem zauważyłem. Tak bym jechał i jechał, smutków nie znał, a tu widzę, wyryto na kamieniu. Weźcie przeczytajcie, sami zrozumiecie.

Muromiec w ziemię patrzy.

- Semuś, ty byś może na głos przeczytał... Bo ja stąd nie widzę, jakieś małe te literki...

Uśmiechnąłem się ze zrozumieniem, wspomogłem analfabetę.

- „Na prawo pojedziesz, siebie uratujesz, a konia stracisz, na lewo pojedziesz - konia uratujesz, a siebie zgubisz, na wprost pojedziesz - żonę znajdziesz, a do tyłu zawrócisz - tchórzem obwołają". No nie, zawracać na pewno nie będziemy.

Wilczek z całą uwagą kamień obwąchał, łapę nad nim uniósł.

- Jakiś ten skryba się pilny znalazł, pewnie cały rok bez wytchnienia dłubał! Chyba jednak nie dla żartu... Ale mi szybciej poszło!

Semion Słowik na psa z góry zerka, nie śpieszy się ze złażeniem.

- A ja tak sobie myślę, że nie dla dekoracji tu ten kamień leży, tylko żeby ludzi dobrych ostrzegać. Już od godziny siedzę i wybrać nie mogę. Tak źle, i tak niedobrze. Uznałem, że poczekam na innych dwóch podróżnych i losy pociągniemy, podzielimy drogi sprawiedliwie.

Semion Muromiec do czoła dłoń uniósł, w dal popatrzył. Na żadnej drodze żywej duszy nie widać.

- My losów ciągnąć nie będziemy, przyjechaliśmy razem i razem wybierać będziemy. Semuś, tobie która się bardziej podoba? A raczej, które dwie mniej?

- Semuś - mówię - a chodź cię ożenimy! Bo ty jesteś młodzieniec postawny, z rana szczecinę ledwo nóż ostry rusza. Znajdziemy odpowiednią pannę...

- Znaczy taką brodatą? - prycha Muromiec. - Oj, nie, podziękuję. Widziałem ja, co ze sprawnymi chłopami żeniaczka robi. Ani się miodu napić, ani panien we wsi nie odwiedzić. Ta prosta droga się pewnie gdzieś dalej z lewą łączy! Ale mogę na twój ślub przyjść świadkować.

- Jeśli znajdziesz pannę od mojej matki ładniejszą, to niech ci będzie, ożenię się.

Brat sobie ciotkę przypomniał, Wasylisę Przepiękną i tylko zarechotał krótko.

- Na prawo mnie też jakoś nie ciągnie - myślę sobie na głos - Konia szkoda, w końcu to przyjaciel wierny, a jeszcze się matula zmartwi. Semuś, chyba jednak na wprost jechać trzeba...

- A może jednak na lewo? - z nadzieją mówi Muromiec. - A nuż się upiecze!

Spojrzałem na lewo - droga prosta, równa, las zielony widać. Kto go tam wie, co ten nieznany skryba powiedzieć chciał? Siebie zgubisz... może zabłądzisz? Ech, nasza brać odważna, lasu się nie boimy! A może nawet nazbieramy Semusiowi na jego czyn bohaterski.

Nagle prosi nas Semion Słowik:

- Jeżeli faktycznie na lewo jechać chcecie, to weźcie mnie ze sobą! Dla mnie na tym świecie i tak miejsca nie ma, a wam się może przydam!

Wstrzymaliśmy konie.

- Ty przynajmniej bronią jakąś władasz?

Semion brwiami poruszył, podrzucił w rękach cztery noże ostre - i skąd tylko wyciągnął! - zaczął je w dąb za naszymi plecami rzucać. Tylko gwizd koło uszu słychać! Odwróciliśmy się, a noże po samą rękojeść w drewnie utknęły, z czterech stron wiewiórczą dziuplę otoczyły.

My tylko usta otworzyliśmy, a kruk skrzydłami potrząsa:

- Zwinny waść! Niedobry to znak! Kra! Kra!

Przyjęliśmy Słowikowego syna do naszego małego oddziału, zbrataliśmy się z nim i ruszyliśmy dalej.

Ciągnie się wzdłuż drogi las nieprzebyty, bór stuletni. W zasadzie to nie ma specjalnie powodów po nim chodzić - ani jagód nie widać, ani leszczyny, same muchomory i psie grzyby po wzgórkach w korowodach tańczą. Mroczny ten las, a jak słoneczko w dół ruszyło, to zrobiło się w nim zupełnie nieprzyjemnie. Czas najwyższy miejsca na nocleg szukać, póki konie w mroku się potykać nie zaczęły.

Szczęśliwie dla nas Słowik przyuważył trochę głębiej w lesie chatkę. My z Muromcem byśmy ją po prostu minęli - niewyględna, niziutka, ściany mchem zarośnięte, dach czarny ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin