pomysły i domysły_kr33.doc

(865 KB) Pobierz
pomysły i domysły

 

Olga Gromyko

 

Pomysły i domysły

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład:

Marina Makarewska

 

 

 


Wszędzie, gdzie tylko padał wzrok, skrzyło się na słońcu, lśniło zimnym białym światłem, błyskało kłującymi promykami zimowe królestwo śniegu i lodu. Na świerkowych gałęziach zastygła koronka z sopli. Śnieg stwardniał, a droga zmieniła się w prawdziwe lodowisko – raj dla dzieciaków i piekło dla jeźdźców.

W lesie jeszcze szło jakoś przejechać, trzymając się linii śniegu wzdłuż ścieżki, ale po dotarciu na otwartą przestrzeń stało się jasne, że ja i Smółka będziemy dziś jedynymi podróżnymi na trakcie. Droga gwałtownie opadała w dół, z górki, i gdybym teraz upuściła but, to bez żadnych przeszkód dotarłby on do żurawia studni przy wjeździe do wsi. Nazywała się chyba Przyłąki, Rozłąki, a może Rozwody, nigdy nie udało mi się zapamiętać, mimo że mijałam ją już któryś raz. Dzisiaj również nie planowałam postoju – liczyłam, że przed zapadnięciem zmroku dojadę do sioła Krużany, i póki co podróż mijała bez najmniejszych przeszkód. Słoneczko świeciło jasno, wiatru nie było, chmur takoż, lekki, przyjemny mróz ani nie nasilał, ani nie słabł.

- No, Smółka, wio – rozkazałam, lekko dotykając obcasami czarnych boków kobyły.

Ona parsknęła i ruszyła do przodu, szorując pazurami po lodzie. Obejrzałam się – za nami widać było równy szlaczek długich, głębokich zadrapań w otoczeniu niebieskawo-białego proszku. Koński zad podejrzanie zadarł się do góry, Smółka przysiadła na przednich nogach, używając ich do hamowania. Ech, trzeba jednak było zsiąść z niej przed zejściem... do to jednak nie sanie, a wcale rosła i wypasiona kobyła. Dobrze będzie, jeśli tylko rozjadą jej się nogi, a co, jeśli spadnie na bok, na dokładkę przygniatając mnie?

Ale nam się upiekło. Pod górą, na posypanej świeżym piaskiem drodze, Smółka wyprostowała się, a jej pazury połączyły, ponownie przyjmując kształt kopyt. Nikt nie widział naszego ślizgu ze wzgórza i nikt nie wyszedł nam na spotkanie. Domki rześko dymiły z kominów, w śniegu brodziły kury, wysoko podnosząc marznące łapy i wydziobując przymarzłe okruszki.

Oranczyca – taką nazwę wsi można było wyczytać z szyldu przy wjeździe. Hm... nic dziwnego, że nigdy nie udało mi się jej zapamiętać. Możliwe, że zapożyczyli rdzeń słowa z innego języka, bo nie potrafiłam sobie przypomnieć nic podobnego w belorskim. Zdążyłyśmy już przebyć wieś i wydostać się za opłotki, gdy najpierw Smółka, a potem ja nadstawiłam uszu, próbując zrozumieć, skąd dociera krzyk, który jak najbardziej nas dotyczył.

- Panno wiedźmo! Hej-hej! Stójcie! – Źródłem dźwięku okazał się chłopak lat około trzynastu, który wyleciał z najbliższej izby w opadających gaciach, spodniej koszuli i łapciach na bosych nogach. – Poczekajcie!

Ściągnęłam wodze i poczekałam, aż malec się ze mną zrówna.

- Kto mnie woła, czego chce?

- Pomocy potrzebujemy, pilnie! – wypalił, ledwo złapawszy oddech.

- A co się stało?

- Strzyga nam się zalęgła! – w tym stwierdzeniu szło wyczuć dumę.

- Ile trupów?

- Trzy, więcej nie zdążyła! Rycerz do nas przyjechał! Obiecał, że zabije potwora!

- To po co wam ja?

- No nie zabił!

- Ulitował się? – moje prychnięcie było cokolwiek sceptyczne.

- Nie, skąd! Nie dał rady!

- Aha, czyli co? Chcecie, żebym uzdrowiła tego pechowego strzygobójcę?

- Yhy! I strzygę też! – potwierdził chłopaczek. Z zimna jego zęby zaczęły wybijać radosną melodyjkę.

Z zaciekawieniem opadłam na tylny łęk siodła i skrzyżowałam ręce na piersi.

- No dobrze, strzyg jeszcze w życiu nie leczyłam!

- Nie, leczyć tylko rycerza, strzygę zabić!

- A poważnie ranny?

- Wcale, psze pani, ani zadrapania!

- Wiesz co, może od początku. I po kolei, bo już się do reszty pogubiłam. Co jest z rycerzem i co ze strzygą?

- No strzygi to mieszkają na cmentarzach i w nocy wyłażą z mogił, nie?

- Najczęściej spotykane błędne wierzenie. Dalej?

- Rycerz się zebrali i poszli nocować na cmentarz, a że w nocy był mróz, to prawie do śmierci zamarzli. Rano poszliśmy z chłopakami zobaczyć, znaczy się, kto kogo ubił, a jego to już śniegiem przysypało, tylko czubek hełmu z piórem z zaspy sterczy...

Wybuch dzikiego śmiechu nieco małego skonfundował – zamilkł, podejrzliwie przyglądając się zgiętej w pół wiedźmie. Smółka parsknęła z niezadowoleniem i odwróciła się, by sprawdzić, czy z panią wszystko w porządku.

- Odkopaliście? – spytałam, nadal próbując stłumić chichot.

- Odkopaliśmy i natarliśmy go słoniną i wódką, tylko on chyba odmroził ręce i nogi, palców nie czuje, to teraz się boimy, że go gnicie maligniane trafi!

W Krużanach czekały na mnie pilne sprawy i musiałam znaleźć się tam nie później niż w południe następnego dnia, a jeszcze lepiej dziś wieczór. Spojrzałam na słońce. Chyba mogłam wykroić parę chwil, dzień już zaczął się wydłużać i do zmroku było jeszcze dosyć daleko.

- Dobrze, to prowadź. – Zsiadłam i narzuciłam postronek na pierwszy lepszy kołek. O ile znam Smółkę, przy braku dobrej woli z jej strony nie wytrzymałby nawet stuleni dąb. Chodziło tylko o to, by dać kobyłce do zrozumienia, że idę sobie na krótką chwilę, więc ma nie ruszać się z miejsca i czekać na mnie.

Chłopaczek odwrócił się i uciekł z powrotem do izby. Powoli ruszyłam jego śladem, korzystając z okazji do rozprostowania nóg.

* * *

Rycerz faktycznie nie wyglądał najlepiej. Był jak rozżarzony węgiel i cały czas błądził nieprzytomnym, na wpół szalonym spojrzeniem po obszarpanym pokoiku. Palce rąk i nóg miał opuchnięte i czarne pod paznokciami. Krańcowy stan odmrożenia, czego w zasadzie można się było spodziewać.

Bez chwili wahania przystąpiłam do leczenia. Szczęśliwie dopiero niedawno odświeżyłam podróżny zapas medykamentów, więc dały się wśród nich znaleźć odpowiednie wywary. Przy pomocy ziół oraz magii udało mi się powstrzymać stan zapalny i zbić gorączkę. Oczywiście, minie, chwila, zanim biedak stanie na nogach i weźmie do rąk miecz, ale amputacja już mu nie zagrażała. Zostawiłam na stole dwa flakoniki, dołożyłam do nich przepis, po czym zgarnęłam do sakwy całą resztę i wzięłam od gospodarza umówiony kładzień za leczenie. Zbierałam się już do opuszczenia gospody, gdy rycerz nagle otworzył oczy.

- Co... co się stało? – zapytał ochryple, rozglądając się na boki.

- Nic szczególnego – zastosowałam obojętny ton głosu i dalej sznurowałam sakwę – próba sprawdzenia wytrzymałości strzygi zakończyła się gangreną, ale dzięki mnie znowu ma pan szansę na zwyciężenie jej w uczciwej walce, o ile oczywiście wybierze pan do nocnych patroli nieco cieplejszą porę roku.

- A... tylko że to wcale nie najgorsze. – Chory z ciężkim westchnieniem opadł z powrotem na poduszkę.

- Hm... a co pana zdaniem mogło pójść jeszcze gorzej? – Szczelnie zakręciłam flakonik z ciemnego szkła, obwiązałam go szmatką i schowałam do sakwy.

- Nawara jest w mieście – z rozpaczą poinformował mnie rycerz – i wszystko widział... To koniec... już po mnie...

Z tymi słowami ponownie stracił przytomność, porzucając mnie samą z dwoma sprzecznymi odczuciami. Jednym z nich była desperacka chęć, by uciec gdzie pieprz rośnie, i to natychmiast, po czym nie zatrzymywać się, aż zupełnie opadnę z sił. Drugim była moja duma zawodowa. Miałabym uciekać? Ja, czarodziejka pierwszej kategorii? Przed Nawarą?! Hańba!

Wspomnianego delikwenta znałam całkiem nieźle. Chyba nawet zbyt dobrze... Już mieliśmy okazję się spotkać... Dzięki bogom, w tamtym okresie nie byłam jeszcze dla niego obiektem szczucia, bo po prostu nie uznał mnie za godnego przeciwnika, ale od tamtej pory wiele się zmieniło. Może i na gorsze, nie będę się spierać.

A zatem Nawara. Jeżeli wierzyć plotkom, to był on zbiedniałym szlachcicem, który został niewiadomo kiedy i przez kogo pasowany na wędrownego rycerza.

Osobiście uważałam, że zarówno od środka, jak i z wyglądu był mniej podobny do rycerza niż ja do dziewiczej kapłanki. W najlepszym razie sięgał mi do brwi, ale niedostatek wzrostu kompensował nadmiarem wagi – ot, taka kształtnie okrągła figura miłośnika dobrej kuchni. Cienki, czarny wąsik, rzadka, ostra bródka stylizowana na kozią, zalążki łysiny, otoczone długimi zebranymi w kucyk na potylicy. Patrząc na niego, człowiek miał wrażenie, że Nawara złożył ślubowanie, iż będzie stroił się jak błazen, aż zwycięży krwiożerczego smoka, uratuje księżniczkę, czy też popełni inny szlachetny postępek. Niestety, szlachetne postępki bynajmniej nie stanowiły sensu jego życia.

W swojej krucjacie Nawara kierował się szczerą i niczym niezmąconą zawiścią.

Ten paskudny typek, niczym prawdziwy ścierwojad, sunął śladem bohaterów, wypytywał, wywąchiwał i rozpuszczał plotki – do tego stopnia zmyślnie ułożone i logiczne, że nie było najmniejszej szansy, by im zaprzeczyć. Raen Dolski, doskonały łucznik i fechmistrz, zdolny do uduszenia strzygi gołymi rękoma, za zdziwieniem dowiedział się, że ma tik nerwowy i w żadnym wypadku nie można go wynajmować, bo zawali zadanie. Dalena Topaz, moja była koleżanka z roku, która z wyróżnieniem skończyła Szkołę Magii, została oskarżona o szarlataństwo. Kiwer Różański podczas przyjęcia w pałacu królewskim dostał wędzone żaby na złotym półmisku. Ot, szczere przekonanie, że ten pustelnik i asceta żywi się wyłącznie płazami.

Cała wymieniona wyżej trójka już od paru lat bezskutecznie polowała na plotkarza. Kiwer, który przypadkowo został towarzyszem mojej sutej biesiady w miejskiej karczmie, zarzekał się, że jedyną zjedzoną przez niego żabą będzie Nawara. Mało tego, obiecywał, iż osobiście gada przedtem uwędzi.

Żywiłam niejasne podejrzenia, że to właśnie Nawara zareklamował mnie w świecie jako „samolubną, bezlitosną jędzę, co to tylko pieniądz liczy”. Miało to swoje zalety – paskudna reputacja automatycznie podnosiła początkową stawkę mojego honorarium. Ale też drastycznie zmniejszała liczbę klientów. Od pewnego czasu zwracano się do mnie wyłącznie w przypadkach beznadziejnych, gdy pozostali najemni magowie zdecydowanie powiedzieli „nie”. Dlatego też wolałam pracować w głuchych i oderwanych od szerokiego świata wsiach, gdzie długi język Nawary jeszcze nie sięgnął.

- Panno wiedźmo – gospodarz izby przerwał moje smutne rozmyślania – tylko co ze strzygą? Ten tu szanowny pan obiecał, że ją wykończy, tylko teraz sam leży, a zadania nie wykonał. Może pani by się podjęła? Bo mi wsio jedno, komu płacić...

- Panu to może i wsio jedno, ale niestety jestem zawodowcem najwyższej klasy...

- To przecie ono tak lepiej!

- ...i mam swoje taryfy – dokończyłam.

- A ja teściową – chmurnie odparł chłop. – Miałem, niech jej strzygowy żołądek lekkim będzie. Tak po prawdzie to nikt po niej za bardzo nie płakał, bo się ludziom za życia dała we znaki. Ale mój, jako zięcia, obowiązek, żeby przynajmniej taki szacunek jej okazać, inaczej żona mnie za nią na tamten świat wyprawi. A mnie do teściowej to wcale nie spieszno. No to wyznaczyłem nagrodę za strzygę – schedę po zmarłej, co to miała schowaną pod łóżkiem w pończoszce. Bo panna wiedźma wybaczy, ale ze swojej kieszeni to ja za teściową płacił nie będę. Za życia mi więcej krwi wypiła niż ta strzyga.

- I dużo teściowa uzbierała?

- Coś koło dwudziestu kładni, drobnymi, to nie liczyłem dokładnie.

Dwadzieścia sztuk złota jak najbardziej mnie urządzało. Może nie był to majątek, ale gdyby nie pośpiech, to propozycja byłaby wcale interesująca. Niestety, musiałam odmownie pokręcić głową.

- Nie. Przepraszam, ale nie mam czasu, a dwadzieścia kładni nie pokryje mi kosztów spóźnienia. Proszę poszukać do roli odważnego wojownika z siłami mroku, kogo innego.

- W karczmie to się jeszcze inny rycerz zatrzymał, Nawarą go zwą – chłopak wyraźnie próbował naśladować mowę ojca.

- Wczoraj był opowiadał, jak się strzygi skutecznie ubija rzewnymi łzami panny. Wielmożny pan Rewer to źle zrobił, że nie posłuchał. Też siedział w karczmie, piwo pił, a jak usłyszał, co Nawara baja, to się cały zmienił na twarzy, zębami zgrzyta i mówi: „Wy jego nie słuchajcie, bo cały ten Nawara jest tchórz wielki i oszust, co tylko językiem walczyć zgodny. A strzygę to on jeno widywał w cebrzyku, jak się po wodę schylał!”.

- A panna wiedźma co powie? – spytał mnie gospodarz. – Da on radę tego upiora pokonać, czy tylko się przechwala?

Miałam zamiar wybuchnąć żarliwą mową, demaskującą „rycerza”, ale niespodziewana myśl kazał mi trzymać język na wodzy.

- Może i lubi sobie czasem ubarwić – odparłam ostrożnie – ale mieczem władać potrafi. Zróbmy tak. Ja wam obejrzę ten cmentarz, powiedzmy, za parę kładni, znajdę gniazdo strzygi, ale ponieważ bardzo się śpieszę do Krużanów, do nocy czekała nie będę, tylko dam Nawarze dokładne instrukcje i niech on tę strzygę ubije. A zapłacicie jemu.

- Zgoda – gospodarz nie wahał się ani chwili – ta ja pójdę, pomówię z nim.

- Przecież nie wiemy jeszcze, z czym przyjdzie walczyć. Najpierw muszę się przyjrzeć legowisku. Sama porozmawiam z Nawarą, tylko trochę później. Póki co niech mi wasz syn wskaże drogę na cmentarz

- Ja to i zaprowadzić mogę! – chłopak aż płonął z entuzjazmu.

- Ty to będziesz w domu siedział – ojciec podniósł głos. – Babcia się już naodprowadzała...

* * *

Na cmentarzu było... zimno, ale to tyle. Na palach ogrodzenia tańczyło słońce, płyty nagrobne kryły się pod czapami śniegu. Jakie tam potwory czy strzygi?! Miejsce spokojne jak mało które. Spacerowałam po ścieżkach jak po alejkach miejskiego parku, podziwiałam pomniki, zażywałam świeżego powietrza i próbowałam odgadnąć, w której zaspie nocował mój dzisiejszy pacjent.

Czując zdecydowane ukłucia mrozu na nogach, uznałam, że swoje dwa kładnie już odpracowałam i zawróciłam do bramy. Za ogrodzeniem cmentarza natknęłam się na znajomego chłopaczka.

- A ty co tu robisz?

- Spojrzeć żem chciał... – przyznał się. – No i jak, znalazła pani strzygę?

- Znalazła – skłamałam.

- To czego tak cicho?

- Ponieważ w dzień strzyga śpi w swojej mogile, głęboko pod ziemią. – Czasami przesądy jednak się przydają. Moje wyjaśnienia wzięte zostały za dobrą monetę i nie pojawiły się żadne pytania typu „to jakim cudem truposz co noc wychodzi na powierzchnię przez głęboką na osiem łokci warstwę przemarzłej ziemi z płytą nagrobną na wierzchu”. – Odprowadzisz mnie do karczmy? Muszę pogadać z Nawarą.

- Pewnie – zgodził się chłopak. – On to o pani opowiada na całego, od samiutkiego ranka. Że niby to ta właśnie...

- Co?! To poproszę ze szczegółami!

Ta właśnie... Nawara nieźle się napracował! Okazało się, że kradnę małe dzieci, palę świątynie, zabieram pieniądze sierotom, krzywdzę kaleki i nie potrafię nic oprócz zdjęcia złego uroku czy klątwy, które przedtem sama rzuciłam.

- Znalazł się bajarz! – zaklęłam przez zęby. – Żeby przynajmniej coś nowego wymyślił.

- To on nie jest prawdziwym rycerzem? – Dzieciak szczerze się zasmucił. – A tak fajnie opowiadał, jak walczył z potworami! Ja tom myślał, żeby móc choć jednym okiem spojrzeć...

- Spojrzysz... – obiecałam. – Przyjdzie czas, to wszyscy spojrzymy... Tylko muszę cię prosić o drobną przysługę. Jak doprowadzisz mnie do karczmy, to pędź do domu i poproś ojca...

Pochyliłam się i szepnęłam dzieciakowi na ucho parę słów.

- ...i od razu przyniesiesz ją mnie. Rozumiesz?

- Tak jest, panno wiedźmo. Jedną taką mamy, kompletnie już do niczego, tatko juże się zbierał, co by ją wyrzucić, tylko się nijak nie zebrał.

- To doskonale. Ruszamy.

* * *

W przepełnionej karczmie Nawara cokolwiek rzucał się w oczy. Oparty o ladę, otoczony prostymi ludźmi i kuflami piwa, sypał dookoła pięknymi słówkami o nieperspektywicznych zjawiskach światowej nauki i magii. Dolatywały do mnie tylko urywki z niezbyt sensownego, ale wysoce intelektualnego przemówienia: „...bo z racji na słabość rozumu swego nigdy nie zdołają wznieść się do pojmowania poziomu jakości...”. Cała uwaga kompletnie nic nierozumiejącej, ale zachwyconej publiczności skupiona była na mówcy, za to on sam bacznie patrzył dookoła.

- O nie! – jęknął z udawaną rozpaczą na mój widok. – Biedny Rewer! Czyżby jednak nie udało wam się znaleźć prawdziwego znachora?!

- A kto by o takiej pogodzie chciał nos z domu wychylić? – całkiem słusznie zauważył mój przewodnik. – Dzięki bogom, że panna wiedźma akurat przejeżdżała! Ona pana Rewera w mig na nogi postawi!

- Bogowie niech pomogą... – Nawara ze współczuciem pokręcił głową i pociągnął łyk z kufla, świdrując mnie spojrzeniem znad jego glinianej krawędzi.

- Witam, wielce szanowny Nawaro! – mruknęłam słodkim głosem, odprowadzając spojrzeniem uciekającego dzieciaka. – Jak pana drogocenne zdrowie?

„Rycerz” opuścił kufel, obnażył w uśmiechu dwa rzędy dużych, białych zębów i szyderczo się ukłonił:

- Toć wszystko dzięki pani modlitwom, panno wiedźmo! Wyłącznie pani zawdzięczam tak dobre zdrowie!

- Cieszy mnie to niezmiernie. To co nowego wieść gminna niesie? – ciągnęłam możliwie przyjaźnie, zajmując miejsce przy narożnym stole. – Jak pańskie sukcesy? Ile reputacji udało się zrujnować w tym roku? Czyja głowa dołączyła do panoptikum pańskich trofeów?

Nawara uśmiechnął się ponownie i niewyraźnie wzruszył ramionami, nie wdając się w otwartą walkę, po czym wrócił do przerwanej rozmowy z towarzyszami od kieliszka. Śliczna roznosicielka przyjęła moje zamówienie i ruszyła w kierunku kuchni. Gdy mijała ladę, Nawara złapał ją za łokieć, szepnął coś na ucho i równocześnie wyciągnął z sakiewki srebrną monetę. Dziewczyna skinęła głową, wrzuciła pieniążek do kieszeni fartucha i zniknęła za drzwiami. Nie musiałam długo czekać – akurat trwała pora obiadowa, więc nie trzeba było nawet odgrzewać jedzenia. Wszystko gorące i świeżutkie, przygotowane zawczasu w oczekiwaniu napływu klientów.

- A to co? Nie zamawiałam! – Zdecydowanie odsunęłam na bok pękatą butlę z winem, oplecioną słomą.

- To od pana przy ladzie – tonem spiskowca szepnęła dziewczyna, wskazując Nawarę.

Zacisnęłam zęby. Niestety mój organizm kompletnie nie tolerował alkoholu. Bardzo szybko się upijałam i traciłam panowanie nad swoim i bez tego zbyt ciętym językiem. Miałam doskonałą świadomość i dlatego nigdy nie sięgałam po nic mocniejszego od nalewki, a nawet z nią nie przesadzałam – kieliszek, może dwa, ale to tyle. Skąd Nawara mógł wiedzieć o mojej słabej głowie? Czyżby bywał w Warkoczu? Tam faktycznie zdarzyła mi się przygoda na podpiciu, ale był to zarazem pierwszy i ostatni raz w życiu.

- Niech mu pani odda. Albo nie, lepiej niech zabierze dla siebie. Bo jeśli „pan przy ladzie” wypije moje zdrowie, to mam szansę paść trupem.

Panna kompletnie nic nie rozumiała, tym niemniej podziękowała za prezent i zabrała butelkę z powrotem do kuchni.

Ja bez szczególnego apetytu grzebałam w misce gotowanych ziemniaków z mięsnym sosem i rzucałam spojrzenia na drzwi karczmy i na Nawarę. Wąsaty oszust bawił swoje towarzystwo długim monologiem, z którego do mnie dolatywały tylko niewyraźne urywki słów, ale co i rusz jeden czy drugi jego kompan odwracał się, żeby na mnie spojrzeć, i zanosił się rechotem.

W końcu doczekałam się powrotu mojego gońca.

- Tu, panno wiedźmo, mam! – Chłopak uniósł nad głowę łopatę na krzywym trzonku. – Zardzewiała, jak pani prosiła.

- Panna wiedźma zdecydowała się zostać poszukiwaczką złota? – uprzejmie zapytał Nawara.

Ignorując rechot stałych bywalców, zabrałam dzieciakowi łopatę, podeszłam do „rycerza” i dokonałam uroczystego wręczenia.

- A mi to po co? – szczerze zdziwił się, oglądając narzędzie.

- Jak to po co? – moje zdumienie wyszło znacznie bardziej fałszywie. – Do wykopania strzygi.

- Co?

- Przed północą musi pan wykopać strzygę i skropić ją rzewnymi łzami panny, tym od wieków sprawdzonym eliksirem, który zmieni krwiopijcę w proch – wyjaśniłam radośnie.

W karczmie zapanowała grobowa cisza.

- Dziękuję za taki zaszczyt. – „Rycerz” spróbował oddać mi łopatę, ale założyłam ręce za plecami i zrobiłam krok do tyłu.

- Nawaro, czyżby nie chciał pan uratować wsi? – Udałam przestrach i omiotłam spojrzeniem wypełnioną ludźmi salę.

- Niech pan pomyśli o kobietach... dzieciach...

Patrząc na zapite i zarośnięte gęby chłopów, trudno było myśleć o czymkolwiek prócz szkodliwości alkoholu, ale udało mi się. Tłum złapał temat, zafalował i zaczął wymieniać między sobą ciche komentarze.





- Te, wiedźmo, a czemuś sama nie polazła do tej mogiły ze strzygą? – podejrzliwe zapytał karczmarz. – Ubijanie potworów to przecie twoje rzemiosło!

- Niestety, niestety... – pokręciłam głową z udawaną rozpaczą – wszystko, co powiedział o mnie ten szlachetny rycerz jest absolutną prawdą, Moja mizerna sztuka jest bezsilna wobec krwiożerczego potwora. I tylko pan, Nawaro, może uwolnić świat od jego tyranii. Błagam, niech pan nie odmawia! Nie pozbawia tych wspaniałych ludzi ostatniej nadziei!

Komentarze „wspaniałych ludzi” zmieniły ton na nieco przestraszony, a oni sami wymieniali spojrzenia i poszturchiwali sąsiadów. Nie pozwalając Nawarze się opamiętać, zdjęłam ze ściany wiązkę czosnku i założyłam na jego szyję.

- To przyniesie panu szczęście! Szlachetny rycerzu, niech pan powróci zwycięsko! – Pozwoliłam, by po lewym policzku spłynęła mi łza zachwytu. – Będziemy się za pana modlić!

- Panno wiedźmo, ze smutkiem muszę zauważyć, że pani zdrowie psychiczne pozostawia wiele do życzenia! – Nawara odrzucił łopatę i zaczął zdejmować czosnek z szyi. Wyglądał na poważnie wkurzonego.

- Ty, łycerz, czekaj no! – Do przodu wyszedł solidny rudobrody chłop, na oko starosta Oranczycy. – Ty, tego no, odmawiasz? Czy jak? Dziatki moje skazujesz na okrutną śmierć?

- Szanowny Godeszu, przy całej mojej pokorze i cierpliwości ośmielę się zauważyć, że większej bzdury z ust widźmy nie słyszałem od czasu wizyty w namiocie wróżki, w którym zapowiedziano mi śmierć w niemowlęctwie, z którego jak pan sam może zauważyć, szczęśliwie wyrosłem już trzydzieści lat temu! W związku z czym pozwolę sobie się pożegnać – z irytacją rzucił Nawara i zaczął przepychać się do wyjścia, ale chłopki zwarli szeregi jak przednia linia tarczowników na polu walki.

Nawara tęsknie spojrzał na drzwi, po czym podjął swoją ostatnią, z góry przegraną bitwę.

- Pomyślmy logicznie. Jeżeli wiedźma nie dała rady zniszczyć strzygi, to co mogę zrobić ja, zwykły śmiertelnik?

- Wszyscy jesteśmy śmiertelni – uśmiechnęłam się – ale pan jest silnym mężczyzną, a ja słabą kobietą. Doskonale włada pan mieczem, a ja nigdy nie trzymałam w rękach nic cięższego od noża do krojenia chleba. Czary? Zahartowana stal – oto jest najlepszy towarzysz w walce z potworami. Moja domena to klątwy i uroki, a pańska – walka i sława. Tak więc przyjmijmy wyroki losu!

- Niech pani powie wprost, że ma pani pietra – spróbował mnie sprowokować Nawara.

- Mam – powtórzyłam posłusznie, ze wstydem opuszczając oczy ku podłodze. – W życiu się tak nie bałam... w przeciwnym razie nie zniżyłabym się do proszenia o pomoc. Błagam, niech pan ratuje! W panu cała nadzieja!

- A jak nie będzie chciał pomagać, to my go na pal! – skomentował chmurny głos ze zwartych robotniczych szeregów. Starosta z aprobatą pogładził się po brodzie.

- Ale ja chcę, naprawdę... bardzo chcę! – Nawara zaczął się wycofywać. – Tylko mało prawdopodobne, by miało mi się udać. Przecież nie jestem wszechmogący. Taką strzygę ubić to nie to samo, co zarżnąć prosię. Konieczna jest specjalistyczna wiedza, doświadczenie, że tak powiem, właściwe odruchy...

- No to coś ty wczoraj o tym całym ubijaniu przez cały wieczór prawił, uczciwym ludziom we łbach mieszał?! – chmurny głos należał do kowala, postawnego mężczyzny, ubranego w samodział i skórzany fartuch, upstrzony czarnymi śladami wylatujących z tygla skier. – Z bajarzami to my krótko gadamy, jeszcze żaden bez dziegciu i piór nie uszedł!

Tłum mruknął z aprobatą. Stało się oczywiste, że historia tak czy siak zakończy się trupem – strzygi albo Nawary.

- No dobrze, przekonaliście mnie – „rycerz” poddał się i nawet uniósł ręce, by dodać swoim słowom wymowy – wykopię dla was tę cholerną strzygę!

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin