Legendy ziemi kaliskiej,wielkopolskie.doc

(542 KB) Pobierz

CUDOWNE KORALE

W czasach dawnych, ale nie na tyle, by nie mogli pamiętać tego starsi ludzie w kościele parafialnym w Rychnowie pod wezwaniem Wszystkich Świętych, w głównej nawie znajdował się obraz Matki Boskiej Pocieszenia. Piękna, majestatyczna Pani Świata roztaczała nad parafianami swoje łaski. Każdy, kto prosił o pomoc i głęboko wierzył w siłę obrazu dostępował cudu i jego prośby były spełniane. Obraz Matki Bożej urósł w siłę i zaczął być otaczany szczególnym kultem. Mówiono, że Maryja nikomu nie odmawia. Przyodziana w przepiękną pozłacaną suknię, w szkarłatnej tunice i ciemnobłękitnym płaszczu, który okrywał jej głowę i ramiona, z dzieciątkiem na lewym ramieniu, sprawiała wrażenie uważnej, zatroskanej Matki; może dlatego stała się czczona przez młode mamy. Szczególne piękne były, ofiarowane jako wota, bladoniebieskie korale, przypominające zastygłe płatki śniegu, które przyozdabiały szyję Matki BoskiejNikt z mieszkańców wsi nie zwracał uwagi na korale. Traktowano jako dodatek do wizerunku. Jeden jedyny człowiek codziennie zachwycał się niezwykłą pięknością ozdoby. Był to stary, sędziwy kościelny Joachim, który większość swojego życia spędził na terenie kościoła. Wiele razy zdarzało się, że podczas odpustu lub innej uroczystości stawał przed wejściem do kościoła i każdemu wchodzącemu opowiadał o sile korali. Ludzie zaczęli traktować go jak dziwaka, któremu pomieszało się w głowie od ciągłego przebywania w jednym miejscu. Poczciwy Joachim przestał opowiadać o cudownych – według niego - koralach. Zamknął się w swojej izbie i całymi dniami wpatrywał się w rysunek przedstawiający obraz z głównej nawy. Pewnej nocy zapadł w głęboki sen, przyśniło mu się włamanie do kościoła i próba kradzieży obrazu. Obudził się zlany potem. Natychmiast pobiegł do kościoła. Gdy otworzył drzwi zobaczył mężczyznę, które wynosił obraz. Joachim rzucił się na niego, rozpoczęła się walka o cudowny wizerunek Matki Boskiej. W kilka sekund złodziej wyciągnął nóż i ugodził nim kościelnego. Joachim chwycił obraz tak mocno, że spanikowany złodziej zdążył tylko zerwać lśniące w ciemności korale. Potem szybko uciekł, pozostawiając na podłodze rannego Gdy ksiądz rano, zaniepokojony nieobecnością punktualnego zazwyczaj kościelnego, wszedł do kościoła, zastał tam martwego już Joachima. Niedługo po pogrzebie ludzie zaczęli zastanawiać, co tak naprawdę wydarzyło się tamtej nocy i przede wszystkim, gdzie się podziały korale. Nikt jednak nie udzielał parafianom odpowiedzi. Powstały więc historie, jak to stary kościelny Joachim próbował ukraść obraz, chowając przedtem korale. Mało kto domyślał się, że heroiczna walka o wizerunek Matki Boskiej skończyła się dla kościelnego tragicznie. Dla większości był złodziejem, oszustem, pomyleńcem. Gdy życie zaczęło toczyć się własnym rytmem, mieszkańcy Rychnowa znów zaczęli modlić się do obrazu Matki Boskiej Pocieszenia. Nikt nie pomyślał nad stworzeniem drugich korali, wszyscy uważali to za zbędną ozdobę. Jednak Najświętsza Panienka przestała spełniać prośby parafian. Ludzie ulegali nieszczęściom, częściej zdarzały się wypadki, które nie miały sensownego wytłumaczenia. Zaczęły chodzić plotki, że to duch Joachima mści się na mieszkańcach za okrycie go złą sławą. Bano się zbliżać do cmentarza, a grobu kościelnego nikt nie sprzątał. Mówiono nawet, że podczas święta Matki Boskiej Pocieszenia, które ma miejsce w pierwszą niedzielę po Świętym Augustynie, duch Joachima odwiedzał swoją ukochaną Matkę i długo modlił się przed jej postacią. Napełniało to strachem ludzi. Coraz częściej zaczęto mieć wątpliwości co do winy kościelnego. Przestano poruszać w ogóle sprawę tajemniczej śmierci Joachima. Przyzwyczajono się nawet do jęków, dochodzących z wnętrza kościoła…

I wtedy zdarzyło się coś, co zburzyło spokój parafian. Złodziej sam zgłosił się na posterunek policji, zwrócił skradzione korale i przyznał się do zabójstwa kościelnego. Prawdziwy szok przeżyli mieszkańcy, gdy dowiedzieli się o zeznaniach złoczyńcy. Oto od czasu kradzieży złodzieja nękał jeden sen: widział cierpiącego, konającego samotnie Joachima. Gdy po przebudzeniu spoglądał na korale, widział na nich świecącą jasnym blaskiem krew kościelnego, której nie dało się zmyć. Napawało to strachem niecnego złodziejaszka, ale nie miał odwagi przyznać się do wszystkiego. Jednak, kiedy co noc nawiedzał go duch Joachima, wskazujący ręką na korale, tchórz, obawiając się nocnych odwiedzin, pobiegł co sił na posterunek policji i przyznał się do wszystkiego. Mieszkańcy oczyścili imię Joachima i dopiero teraz zaczęli naprawdę wierzyć w cudowną moc korali. Modlili się już nie tylko modlitwą prośby, ale także dziękowali za to, że Matka Boska otworzyła im oczy. Od tej pory obraz Pocieszycielki na nowo był otaczany szczególnym kultem. Korale, ponownie zawieszone na szyi właścicielki, co noc lśniły jasnym, promiennym blaskiem, który jednak stopniowo niknął pod kroplami krwi Joachima. Krew jego, mimo że wiele razy była zmywana z korali, zawsze w cudowny sposób pojawiała się na nich ponownie. Aż po kilku miesiącach stał się kolejny cud. Kiedy złodzieja i mordercę w jednej osobie skazano na dwadzieścia pięć lat, nazajutrz po ogłoszeniu wyroku zauważono, że korale stały się czyste. Krew nigdy już się na nich nie pojawiła. Mówiono, że duch Joachima nie mógł zaznać spokoju, dopóki winowajca nie zapłaci za jego krzywdę.

Od tego dnia nigdy już nie słyszano żadnych jęków w kościele.

Co działo się potem z koralami? O to musicie zapytać już mieszkańców Rychnowa. Ja wiem na pewno, że ksiądz proboszcz już nie odważył się zatrudnić kolejnego kościelnego, mimo, że chętnych miał wielu…

O BARTKU, CO PRZEPĘDZIŁ DIABŁA, A OD SWOJEJ TEŚCIOWEJ OPĘDZIĆ SIĘ NIE ZDOŁAŁ

W czasach, gdy nie było Internetu, komputerów i telefonów komórkowych, a jedynym środkiem transportu był koń, w Opatówku stał zamek księży opatów, od których wzięła się nazwa miejscowości. Nie o tym jednak chcę opowiedzieć. W wiosce nieopodal zamku mieszkał wraz z żoną i synem chłop Bartek. Klepał biedę, a czas płynął mu od pańszczyzny, do pańszczyzny. Codziennie musiał, razem z innymi chłopami, pracować na ziemiach należących do księży, a ponadto musiał tymże księżom płacić dziesięcinę. Jakby tego było mało, w domu czekała na niego brzydka żona, tępy (po ojcu) syn, oraz teściowa, która co rusz wyzywała go od jełopa. Nic więc dziwnego, że Bartkowi puściły nerwy. Słyszał pogłoski, że na pobliskich wzgórzach, zwanych Wądołami, pojawia się, od czasu do czasu, diabeł Rokita. Pewnej nocy wybrał się więc nasz bohater na Wądoły, w nadziei spotkania rogacza. Noc była zimna, a dookoła słychać było tylko cykanie świerszczy.– Rokito, wysłuchaj mnie! – wykrzyczał ze strachem w głosie. Nagle w jedno ze wzgórz uderzył piorun tak jasny, że rozświetlił całą okolicę, a z kłębów dymu wyłoniła się postać pokraczna, z długimi spiczastymi rogami, starannie przyciętą bródką, w stroju czarnym, eleganckim, a oczy płonęły mu ogniem. Cera jego była czerwona niczym krew, zamiast stóp miał kopyta (czyli typowy diabeł, nic nadzwyczajnego).– Mów szybko, czego chcesz. Mamy w piekle teraz ważną debatę i nie mogę zajmować się takimi pierdołami, jak skamlania wieśniaka – rzekł z tupetem diabeł, wyjmując z kieszeni marynarki lusterko i zaczął się w nim przeglądać.
– Jakież sprawy są ważniejsze od zdobywania nowych dusz i wystawiania cyrografów? – zapytał zdziwiony Bartek.
– Wybory w dwa tysiące siódmym roku. Widzisz, za siedemset lat ludzie będą dobrowolnie podpisywać cyrografy, a diabłów będzie więcej, niż można to sobie wyobrazić… – ciągnął Rokita. – Dobrze, a tak właściwie, to czego chcesz?
– Chcę… – tu się chłop zastanowił- mieć mądrego syna, nowy dom, nową piękną żonę i żeby moją teściową piorun strzelił.
– Zgoda, tylko podpisz własną krwią… – tu diabeł podał mu cyrograf i pióro.Bartek dziabnął się w żyłę i podpisał krzyżykiem, bo prosty był z niego chłop. Rokita uśmiechnął się szyderczo i schował cyrograf za pazuchę.– No, to zrobiłeś dobry interes. Polecam się na przyszłość! – i rozpłynął się w powietrzu.
Bartek roześmiany od ucha do ucha, podreptał do domu, nie mogąc się doczekać efektów swojego wyczynu. Niedługo potem miał się gorzko rozczarować…

****

Bartek zbliżał się do domu, gdy zobaczył łunę dymu nad wioską i ludzi biegających z naczyniami z wodą. Pożar. Tylko gdzie? Podbiegł do jednego z mężczyzn i zapytał:– Co się stało? Od czego ten dym?
– Nie wiesz? Chałupa ci się pali, a ty nic nie wiesz? Piorun w nią strzelił, a strzecha zajęła się ogniem. Ciekawe, czy twoja żona i jej matka były środku… – powiedział chłop i pobiegł z wodą gasić pożar. Bartek za nim. Gdy dobiegli na miejsce, po chacie Bartka zostało tylko pogorzelisko. Mężczyzna zaczął grzebać w popiołach. Wykopał z nich broszę swojej ukochanej teściowej, z którą nie rozstawała się na krok. Oznaczało to jedno: mamusia trafiła do zaświatów. Zadowolony z siebie w głębi duszy, zaczął głośno szlochać: – O Boże, czemuś tak mnie ukarał, odbierając mi naraz dwie najukochańsze mi osoby, żonę moją i jej matkę, która była mi jak moja własna matka. Boże, co ja teraz pocznę, bez dachu nad głową? Co będzie z moim synem… – jęczał głośno, a ludzie zbierali się dookoła pogorzeliska, łącząc się z nim w bólu.
– Co ja pocznę, co ja pocznę…. – jęk przechodził w skowyt.
– Jo ci powiem, co ty poczniesz, jełopie jeden! – odezwał się znajomy, skrzeczący głos. Bartek odwrócił głowę i ujrzał twarz swojej ukochanej żony i swojej jeszcze ukochańszej mamusi. Obie całe i zdrowe. Niestety.   – Pieronie, dzie żeś ty był, jak się chałpa nom paliła? Dzie żeś ty był, co? – wrzeszczała teściowa, czerwona ze wściekłości. W dodatku zjawiła się straż zamkowa w poszukiwaniu podpalacza. Z tłumu wyrwał się syn Bartka i zaczął mówić do strażnika: – No bo ja widziałem, jak mój tato idzie na Wądoły, no to ja za nim. No i potem widziałem, jak on z diabłem dyskutuje i potem podpisał cyrograf i potem pierun szczelił nam w dom i potem… – gadał, jak najęty.
– Dosyć… – rzekł strażnik. – bystry z ciebie chłopak. Twoja matka i babcia dostaną nowy dom, a twój tatuś… – powiedział, zwracając oczy w stronę Bartka. Bartek wziął nogi za pas i uciekł co sił w nogach, nie wiedząc, że strażnik nic nie robił sobie z gaworzenia dzieciaka, który według powszechnej opinii był tępakiem, a chciał jedynie ofiarować Bartkowi trochę nowych sprzętów domowych. Dręczony przez wyrzuty sumienia, Bartek postanowił odebrać sobie życie. Najpierw chciał się powiesić. Wybrał jednak suchą gałąź, która ułamała się, pod jego ciężarem. Potem uwiązał sobie głaz u szyi i skoczył z mostu. Rzeka była zbyt płytka, więc nic mu się nie stało. W końcu wziął kij, poszedł na Wądoły i znowu spotkał się z Rokitą. Ten, zdziwiony, spytał: – Co, spodziewałeś się, że naprawdę spełnię twoje życzenia?
– Tak, byłem głupi. Ale teraz zmądrzałem- odpowiedział Bartek, po czym sięgnął po kij i okładał Rokitę razami tak długo, aż diabeł oddał mu cyrograf i obiecał, że nigdy nie będzie już pojawiał się w Opatówku. Tak się kończy ta historia. Bartek wrócił na stare śmiecie, do żony, przygłupiego syna i teściowej, która nie darowała mu do końca życia. Po śmierci pochowano go w pobliżu zamku, tuż obok grobu teściowej. Na miejscu jego mogiły wyrosło drzewo, które przetrwało zamek, czasy Napoleona, obie wojny światowe i rośnie do dnia dzisiejszego w parku opatowskim. Chodzą tam się wypłakiwać się przed swoim patronem wszyscy mężowie terroryzowani przez teściowe. Warto dodać, że w miejscu spoczynku mamusi, rosną dziś wysokie chwasty, których za nic nie da się wyplenić

CO SIĘ STAŁO Z ŻERNICKIM KOŚCIOŁEM 

Dawno, dawno temu w pewnej małej wsi pod Kaliszem mieszkała rodzina Waliszewskich. Maciej – głowa rodziny był szewcem, jego żona Anna, jak każdą kobieta w tych czasach, zajmowała się domem i wychowywaniem dzieci. Szewc miał dwóch synów. Chłopcy byli pomocni i często wyręczali ojca w obowiązkach. Jednak rodzina żyła dość ubogo. Często zdarzało się, że Anna nie miała co włożyć do garnka. Pomimo to byli szczęśliwi i kochali się nawzajem. W ich skromnym domku zawsze było czysto i schludnie, o co dbała Anna. Maciejowi, marzyło się, by zostać właścicielem wsi i mieć dużo pieniędzy. Niestety dobrze wiedział, że to marzenie jest nierealne. Pewnego dnia do Kalisza dotarła wiadomość od przyjeździe wojewody. Starosta Henryk, gdy dowiedział się o przyjeździe gościa, natychmiast ogłosił konkurs na najpiękniejszy podarunek, chciał on bowiem dać coś wyjątkowego. Powitanie gościa miało odbyć się w nowo wybudowanym kościele w Żernikach. Po okolicznych wioskach szybko rozeszła się ta wieść. Do miasta zaczęli przyjeżdżać rzemieślnicy, udał się też tam Maciej. Planował zrobić dla wojewody haftowane buty a dla jego żony jakąś ozdobę. Waliszewski potrzebował pieniędzy na zakupienie potrzebnych materiałów. Przypomniał sobie o pewnej czarownicy, która potrafiła prawie z niczego zrobić złoto. Nazajutrz, szewc po pożegnaniu z żona i dziećmi, udał się do babki, która mieszkała nieopodal sąsiedniej wsi, w brudzewskim lesie.Gdy po paru godzinach dotarł wreszcie na miejsce, ciarki mu przeszły po plecach. Mieszkanie czarownicy było okropne. Szczury, biegające pośród butelek z eliksirami i nietoperze wiszące na ohydnym haku, to nie był miły widok. Babka nie lubiła gości i na widok Waliszewskiego wzburzona wrzasnęła:

– Czego tu szukasz?! Wynocha mi stąd! Jednak wrzask czarownicy nie przestraszył Macieja. Trochę drżącym głosem zapytał:

– Przyjechałem do ciebie babko po pomoc, czy mogę wejść?
– Właź, jak już jesteś. No, myślę, że masz powód, żeby tu przychodzić, mów czego chcesz ?
– Pewno słyszałaś o konkursie na najwspanialszy podarunek dla wojewody, chciałbym zrobić buty dla niego a dla jego żony może jakieś korale. Ale nie mam pieniędzy, żeby kupić skóry, materiały, ozdoby…
– He! He ! I pomyślałeś, że ci pomogę. Nic za darmo, kochaniutki, a cóż to za nagroda będzie?
– Jeśli pomożesz mi i wygram, zostanę właścicielem mojej wsi…
– Aha! Mówisz naszej wsi? Waliszewski wzdrygnął się na ten warunek, ale pomyślał, że przecież stara baba się nie przeniesie do Żernik. Zresztą może coś wymyśli.

– Pamiętaj tylko pod takim warunkiem. Zdradzisz, pożałujesz ty i cała twoja rodzina. Chęć zysku zaślepiła Macieja, już nie myślał o czarownicy, już widział siebie i swoich w pięknym dworze i ludzi w pas mu się kłaniających. – Co mi tam, zgoda!
– No to przynieś trochę liści dębu i kropli złocistej żywicy z sosny, rosnącej samotnie na polanie w głębi lasu. Sporą chwilę zajęły poszukiwania polany, więc kiedy szewc wrócił do chaty, zmierzchało się. Zaraz potem babka kazała mu iść spać do komory a sama zajęła się czarami. Następnego dnia o świcie obudziła Macieja i dała mu pieniądze i paciorki z bursztynu, a nawet malutkie kawałeczki złota, że buty ozdobić.  Po powrocie do domu szewc, nic nikomu nie mówiąc, wziął się do roboty. Pracował dzień i noc, i jeszcze jeden dzień i noc, aż wreszcie prezent był gotowy. Kiedy żona zobaczyła cudowne skarby, poczuła, że strach ją obleciał.

– Taki skarb? Coś ty obiecał starej babce? – zawołała. - Przecież na pewno nie za darmo!
– Nie martw się. Ona myśli, że się podzielę nagrodą…
– A ty?
– Przecież nie oddam jej naszej wsi! Byli tak zajęci rozmową, że nie usłyszeli cichego świstu za oknem… – No, zobaczymy – szepnęła do siebie stara kobieta, która nagle i nie wiadomo skąd pojawiła się koło domu. Rozstrzygnięcie konkursu odbyło się na rynku w Kaliszu. Wszystkie prace były znakomite, lecz musi wygrać najpiękniejsza i najoryginalniejsza. Po długich naradach ogłoszono finalistę. Zwycięzcą został Maciej Waliszewski. Oczywiście „zapomniał” wspomnieć komisji o pomocy brudzewskiej babki. No - myślał sobie - taki drobiazg, potem się z nią jakoś dogadam. Poczuł Maciej się panem i od razu zaczął się gospodarzyć w majątku. Przygotowywał się do wizyty wojewody. W końcu nadeszła upragniona chwila. Przed kościół w Żernikach podjechała kareta, z której wysiadł wojewoda wraz ze swoją małżonką. Za nimi nadjechał orszak grodzkich rajców i różnych wielmożów. Maciej, jako zwycięzca, wszystkich serdecznie przywiał i podarował wojewodzie haftowane buty oraz przepiękną kolię z bursztynów. Już podawał naszyjnik, gdy wokół pociemniało, ziemia zaczęła się trząść… I nagle zza kościoła wyleciała brudzewska czarownica.

– Czy nie zapomniałeś o czymś? Uprzedzałam, za zdradę zapłacisz! – na jej krzyk wszyscy zaczął się cofać.
– Oddawaj coś mi winien, ty kłamczuchu - krzyknęła do Waliszewskiego.

Babka stanęła przed nimi, cicho wymamrotała jakieś słowa i po chwili kościół zaczął się zapadać. Złapała jeszcze kolię, zakrzyczała i znikła.

Biedny Maciej patrzył jak kościół powoli zanurza się w piasku a wraz z nim jego marzenia.
Na szczęście udało mu się uratować dwa obrazy i chyba swoją duszę.

Jeden obraz znajduje się w kościele w Blizanowie a drugi w Kaliszu.

Miejsce, gdzie stał kościół, nazywają dzisiaj ludzie Czartowiec.

A kolia?… Czarownica zgubiła ją w drodze do brudzewskiego lasu. Wiele lat później odnaleźli ten skarb pruscy żołnierze, kiedy budowali drogę w Brudzewie. Teraz można bursztynową ozdobę zobaczyć w kaliskim muzeum.

ZUZANNA

Było to lat temu
ze sto, może dwieście,
gdy Żerniki - piękna wioska-
słynne były aż w dalekim mieście.

Tam, gdzie stał kościół bez dzwonu
na moczarach w lesie,
do studni po wodę każdy chodził
i jak wieść niesie –
chodziła także Zuzanna.

Cnotliwe dziewczę.
Włosy miała lśniące pięknie
długie, blond warkocze,
przed którymi nawet święty klęknie.

Raz, gdy swymi warkoczami
wiadro z wodą wyciągała,
zaparła się o studnię nogami…
bo takiej woda siły nabrała.

Dziewczyna prawie do studni już wpadła,
już ledwo się trzyma,
lecz pociągnęła, na ziemię upadła
i… ciągnie swe brzemię.

Zmęczona, zdyszana
w pocie skąpana
widzi gapiów wielu,
lecz żaden nie posłużył jej za kompana.
Ciągnęła ten ciężar
chwil kilka nawet
aż w końcu spojrzała
w czeluść zaklętą
i… żar
ogarnął przelękłą.

Na wiadrze, mój Boże!
wisi dzwon ogromny.
Ksiądz wnet to zobaczył - Zuzannie pomoże.

Tłumy się zbiegły,
wszyscy się patrzą i dziwią:
„Jak ten dzwon tam poległy,
ona wyciągnęła?”
Zuzanna stoi,
oddechu złapać nie może
dzwon, całując, rękoma objęła.

Gdy go powieszono
i dzwonnik weń uderzył,
wszystkich zadziwiono,
bo bił równym tonem:
„Zu-za-nna!
Zu-za-nna!
Najpiękniejsza,
Najsławniejsza
żernicka młoda panna.”

Lecz dnia pewnego
ktoś kościółek podpalił
i dzwon jedynie ocalał z wszystkiego.

Dzwon - wielki podróżnik
Jedlec zwiedził nawet.
- ale stracił wtedy sławę, 
bo już bić nie umiał w niego nikt.

Wisiał więc samotnie,
jęknął czasem: „Zu-za-nno!”,
lecz, że daleko stamtąd były studnie
echo w nim zamarło.

Niemieccy żołnierze graniem zachwyceni,
ukryli go w pustej oborze,
by po pierwszej wojnie światowej
wziąć go sobie w darze.
Potem jednak zapomnieli
o pełnej dziwów historii owej.

Pewnie teraz dźwięki dzwonu,
słychać gdzieś tam w niebie:
„Zu-za-nno! Zu-za-no! 
- weź mnie do siebie!”

I wisi gdzieś „on”-
biedny  na nie swojej ziemi.
- Może kiedyś usłyszysz uzdrawiający ton
Tęskniący za swymi.

 

O POWSTANIU KALISZA

Było to ze dwa tysiące lat temu, a może i więcej, gdy w miejscu dzisiejszego Kalisza szumiał bór odwieczny-puszcza dzika i ogromna. Przedzielony rzeką ciemny las ukazywał tu i ówdzie płaskie, zdradliwe polany ogromnych bagien. Pewnego dnia, gdy słońce miało się ku zachodowi, niezwykły trzask i dudnienie przerwały przedwieczorną ciszę. Na wzgórze wbiegł potężny król tej krainy - ogromny, płowy tur. Stanąwszy na szczycie, zgoniony i utrudzony, dyszał ciężko i chylił ku ziemi rogaty łeb. W zgiętym, skrwawionym karku tkwiły dwie strzały i złamane drzewce oszczepu. Władca puszczy, raniony śmiertelnie, lecz jeszcze gotowy do walki, stał chwilę w ostatnich blaskach słońca, nim wreszcie runął olbrzymim cielskiem na garb piaszczystej wydmy. Wtedy to puszczą targnęła ogromna wrzawa -zwycięski, pierwszy tu krzyk ludzkich głosów. Z trzech stron ciemnego boru, wśród wściekłego ujadania psów, wbiegły na polanę trzy różne gromady wojów. Na czele stanęli mocno wsparci w strzemionach trzej wodzowie, zdziwieni podobnie jak ich ludzie tym niespodziewanym spotkaniem. Ręce ich, wsparte na toporzyskach i na głowniach brązowych mieczów, gotowe były do ciosu. I nagle stało się to, co dzieje się wśród ludzi, gdy zawiść omroczy głowy. W walce o prawo do ubitego zwierza zwarły się trzy zbrojne hufce i rozległ się srogi krzyk: "Kali! Kali!" To potomkowie Lecha, Czecha i Rusa, wędrujący w poszukiwaniu ziemi do osiedlenia, nie poznawszy się, staczali zaciekły bój o tura.

Nim wieczór wyszedł z borów, zwycięscy Lechici zawładnęli łupem i wydmą na polanie, a w dali milkły głosy pokonanych.  a wzgórze wszedł pachoł zbrojny w krzemieniem nabijany róg  zagrał zwycięski hejnał. Wódz Lechitów upodobał sobie wielce to obronne miejsce wśród błot. Utrudzony, rozbił na wzgórzu obóz, a nim ruszył dalej, posadził dąb święty i zbudował dworzyszcze. Tak powstało miasto, które od bojowych okrzyków w czasie bitwy, a może od okolicznych mokradeł i bagnisk kaliskiem zwanych od słowa "kał", które "błoto" oznaczało - nazwano Kaliszem. Jego herbem stał się wizerunek pachoła dmącego w róg, zaś herbem całej  Kaliskiej  Ziemi - głowa tura.

SREBRNY DENAR TRAJANA

Juczne orszaki kupieckie szły z południa ku północy. Trafiwszy na góry, omijały je wzdłuż dolin rzecznych i przełęczy. Dwie ważne drogi tych karawan zbiegały się w Kalisii, bo tak przybysze zwali ówczesny Kalisz. Z ośrodków nadgranicznych imperium rzymskiego, gdzie kończyły się już drogi bite, naturalnymi szlakami docierali do zgrupowania osad plemienia Kalisiów, by stąd jednym już traktem kierować, się w stronę Bałtyku. Cały ten szlak nazwano bursztynowym od głównego celu kupieckich wypraw po jantar, który bardzo ceniono w Rzymie. W owym czasie, w którym działy się niżej opisane wypadki, na czele wszystkich rodów Kalisiów stał Dobrosław. On to zwykle przyjmował przybyszów i w pobliżu jego domu zatrzymywał się tabor Rzymian. Godny to był człowiek, dzielny i doświadczony.

Miał on śliczną córkę Radosławę. Jasne włosy i oczy niebieskie odziedziczyła po matce. Kiedy matka zmarła, córka strzegła domowego ogniska, była dumą ojca i krasiła swą urodą rodzinną siedzibę. Naprawdę piękna z niej była dziewczyna, w Kalisii nie było nad nią piękniejszej.

Tego roku znów przybyła do głównej osady Kalisiów gromada obcych, z tym samym łysym i bezzębnym kupcem z południa. Ale oddziałem rzymskich legionistów, ochraniających juki, dowodził już inny dziesiętnik - młody, przystojny, energiczny i wyjątkowo sympatyczny człowiek, zupełnie niepodobny do tego, który bywał w poprzednich latach. Dziesiętnik był żołnierzem i dowódcą, ale jakby dla zabawy pomagał kupcowi w załatwianiu interesów. Już od rana, kiedy niewiele jeszcze ludzi przybyło na to wyjątkowe targowisko, wynosił z ciężkiego wozu ozdobne przedmioty, pięknie wypolerowane, że lśniły jak złoto, i zachwalał je w swej niezrozumiałej mowie. Takie przy tym robił ucieszne miny, że ludzie śmiali się i ochotniej zamieniali, to co tam który przyniósł w pośpiechu, jaką tchórzową czy lisią skórkę, albo mięso wędzone lub ryby.

Słońce świeciło jasno, powietrze pachniało dymem, garbowanymi skórami, zwierzęcym nawozem i prażoną z mięsem kaszą. Radka, bo tak ją w domu pieszczotliwie zwano, siedziała przed domem ojca, większym i ozdobniejszym niż inne, i przyglądała się ruchowi wokół wozów Rzymian niczym pięknemu widowisku. Naprzeciwko, ponad gwarnym już tłumem, siedział na jukach stary kupiec i rozkładał drogocenne przedmioty. Przy dalszych wozach stali jego pomocnicy i też handlowali. Dzień wydawał się świąteczny. Z wieścią o przybyszach wysłano laskę opolną, którą niesiono w pośpiechu od osady do osady i do każdego oddalonego domostwa. Komu się laska dostała, musiał ją nieść dalej bez zwłoki, choćby go w domu czy w polu pilne czekało zajęcie. Kalisiowie więc porzucali pracę i znosili swoje towary, uważnie patrząc, na jakie by skarby je wymienić.

Wokół taboru pięknie i groźnie uzbrojeni żołnierze rzymscy strzegli wozów i porządku. Nie było się jednak czego obawiać. Lud słowiański, prosty i dobroduszny, ani myślał o rabunku, z ogromnym zaciekawieniem oglądając przybyszów i to wszystko, co z sobą przywieźli. Ci, co dokonali zakupu, szybko wycofywali się z ciżby i biegli do domu pochwalić się nabytkiem. Po drodze pokazywali Radce zapinki do sukien, szklane paciorki i niewielkie, ozdobne naczynia brązowe.

Dziesiętnik uznał widocznie sytuację aż nazbyt bezpieczną, bo powierzywszy służbę zastępcy, przecisnął się przez tłum i podszedł do Radosławy. Przez chwilę patrzał z widocznym ukontentowaniem na urodziwą dziewczynę, a potem usiadł przy niej bez słowa, w cieniu chaty.

Dzień już był teraz upalny, więc po chwili młody człowiek wskazał zroszone potem czoło, zagadał coś niezrozumiale i uczynił kilka gestów, z czego wywnioskowała, że chciałby się wykąpać. Przyglądała mu się bez zażenowania. Znała przecież swoją wartość. Była córką słynnego w tym kraju Dobrosława.

Rzymianin wydał się jej niezwykle piękny. Ojca w pobliżu nie było, w chacie stara ciotka piekła w piecu podpłomyki, więc dziewczyna pociągnęła żołnierza za rękę i pobiegli w dół ku rzece. Minąwszy po drodze stada pasących się krów i koni, klucząc ścieżką na podmokłych łąkach między bagniskami i łanami wikliny, doszli do brzegów Prosny.

Był środek lata, więc woda opadła i gdzieniegdzie widać było żółte, piaszczyste ławice. Przystanęli uśmiechając się bezradnie. Brak było dogodnego miejsca do kąpieli. Dziesiętnik zdjął obuwie i poczęli biegać wzdłuż płytkiej wody, opryskując się ze śmiechem. Sami nie wiedzieli, jak to się stało, że twarze ich nagle znalazły się przy sobie, a usta dotknęły ust.

"Wypoczynek znaleźli w otoczonej szuwarami kępie nadbrzeżnych olch, gdzie biło źródło czystej wody. Spragnieni, klęcząc zanurzali w niej ręce, a potem podając sobie wzajemnie tę wodę, pili jak z czary miłości. Czas przestał istnieć.

Wracali do domu, gdy dolina utonęła we mgle liliowych oparów. Słońce zachodziło, szedł wieczór.

Na najwyższym wzgórzu prawego brzegu doliny stał wysoki słup strażniczy z wbitymi na bokach kołkami, po których jak po drabinie można było wejść na osadzone poziomo koło wozu i objąć wzrokiem całe skupiska osad, rozciągające się na wielkim obszarze. Przez otwarte dźwierza domostw światła migotały w mroku niczym świecące robaczki. Gdzieniegdzie błyskały jeszcze ognie w kuźniach i piecach hutniczych, skądś dochodził głos piszczałki, rozmowy i śmiechy ludzkie. Zachęcony przez Radosławę, młody Rzymianin wszedł na sam wierzchołek słupa i teraz dopiero ujrzał i docenił posiadłość nadrzecznego plemienia. Zaznaczona punktami świateł przestrzeń Kalisii wydawała się być wielkim miastem, nie mniejszym od Rzymu.

Zszedłszy na ziemię żołnierz objął dziewczynę i tak patrzeli w milczeniu na rozrzucone światła roztoczonych wokół osiedli. Przestrzenie pomiędzy nimi nie tylko dzieliły poszczególne rody, ale i zabezpieczały przed wielkim pożarem, gdyż domy stawiane były z bierwion kładzionych na zrąb, gospodarskie zaś budynki miały ściany uplecione z chrustu. Wszystko było kryte słomianą strzechą.

Od rzeki i bagnisk nadciągnęła gęsta mgła, i dolina wyglądała teraz jak misa wypełniona do połowy mlekiem. Wyżej pola i lasy tonęły już w czerni, tylko niebo nad nimi było sine. Radka wskazała wyraźniejący w górze rój gwiazd i wystawiwszy dwa palce przed oczy młodzieńca, powiedziała:-Druga Kalisia. Rzymianin zrozumiał, kiwnął głową, ale zaraz zaprzeczył i wskazując ziemskie światła, rzekł: - Ibi Calisia*-Potem gestami oznajmił, że jest bardzo głodny. Wnet to pojęła i roześmiali się oboje.

Trzy kolejne dni, kiedy źródełko nad Prosną odbijało ich radosne twarze, były jednym pasmem szczęśliwych chwil. Wracającym wieczorem śpiewały słowiki, grały w trawach świerszcze, a od łęgów niosły się głosy żabich chórów.

Ostatni wieczór obchodzono nader uroczyście w domu Dobrosła-wa. Wydano pożegnalną ucztę na cześć gości z tą znaną już im serdecznością i obfitością. Zachowano przy tyrn wszystkie stare zwyczaje, które ciekawiły Rzymian. W kątach izby postawiono obiatę Chowańcom, duszkom domowym, aby przychówkiem przysparzały dobytku, a płonkom, aby sprowadzały obfite pony w tym gospodarstwie. Na zakończenie obdarowywano się wzajemnie, co było dalszą, tylko trochę mniej wyrachowaną, formą handlu wymiennego. Kupiec dał naczelnikowi srebrną czarę, innym zaś małe posążki bóstw na szczęście. Starszyzna opolna Kalisiów - pasy juchtowe, rzemienie, słodlde suchary podpłomyków na podróż, zaś Dobrosław odwzajemnił się kilkoma glinianymi garnuszkami, napełnionymi patoką z leśnych barci.

Młodzi, siedząc przy sobie w świetle ogniska, obserwowali wesołą ucztę, lecz sami byli smutni i milczący.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin