Legendy z ziemi kujawskiej i Pałuk.doc

(298 KB) Pobierz
Legendy ze Złotnik Kujawskich

Legendy ze Złotnik Kujawskich

 

Złotniki Kujawskie

Złotniki to stara osada na Kujawach. Podania mówią, że nazwa jej pochodzi z bardzo dawnych czasów, ponieważ przez te tereny przechodził szlak wodny Notecią i drogami z Inowrocławia przez Tuczno na Łabiszyn. Miejsce to upodobali sobie na odpoczynek rzemieślnicy trudniący się złotnictwem. Od nich prawdopodobnie powstała nazwa Złotniki. Dodano Kujawskie, bo na ziemi kujawskiej się znajdują i aby odróżnić je od Złotnik koło Żnina.

Przez wiele wieków była to mało znana wieś. Dopiero w roku 1861, kiedy pobudowano jednotorową kolej żelazną z Inowrocławia do Bydgoszczy, a w roku 1912 położono drugi tor, wieś się rozbudowała i stała zamożniejsza.

Dawno, dawno  temu, jeszcze w XIX wieku, kiedy to Francja i Rosja prowadziły ze sobą wojnę, Napoleon Bonaparte cesarz francuski, wyruszył ze swoim wojskiem przez zdobytą Europę na podbój Rosji. Gdy zaskoczyła ich tam sroga zima, wycieńczone bitwami i mrozem wojska rozpoczęły ucieczkę. Droga odwrotu przechodziła przez naszą wieś. Przejeżdżali tędy bardzo strudzeni. Wieźli ze sobą ogromny majątek -  różne złote kosztowności. Postanowili zakopać je w tym miejscu i wrócić później po złoto, ponieważ cesarz planował kolejną wyprawę na Rosję. Nigdy już nie przyjechali w te strony, złoto pozostało. Niektórzy powiadają, że od tego czasu miejscowość nazwano Złotnikami, a ponieważ mieści się ona na Kujawach, przyjęła się nazwa Złotniki Kujawskie.

Poza tym od dawien dawna tereny między Inowrocławiem, Tucznem a Nową Wsią znane były z bogatej i żyznej gleby. Co roku pola złociły się łanami zbóż. Tak wielka obfitość płodów rolnych spowodowała, że zwano je złotem tej ziemi. Gospodarze mieszkający na tych terenach cieszyli się, że mają więcej złota, niż rzemieślnicy trudzący się alchemią.

A teraz pora już do łóżek. Może nawet przyśnią wam się nieprzebrane skarby ukryte w naszej ziemi....?

 

KARCZMA " BYCZEK"

Był rok Pański 1456. Na drodze z Tuczna do Mierzwina stała okazała gospoda, przez tutejszych zwana "Byczek". Gościła ona znakomite osobistości i zwykłych prostych ludzi, najczęściej chłopów, którzy zaglądali tu (ku utrapieniu swych pań) w niedzielę po nabożnym odprawianiu modłów w parafialnym kościele. Nazwa owej gospody, jak wspominają najstarsi mieszkańcy okolicy, brała się stąd, że serwowano tam najlepsze wino, które aromatem przypominało zapach kwitnących róż. Smakiem zaś podobne było do najwspanialszych win z Węgier i Italii, o kolorze podobnym do koloru bordowej róży. Moc jego była tak wielka jak najsilniejszego byka. Upijali się więc tu chłopi, pozostawiając często u właściciela ostatni grosz albo nawet zastawiając dobytek. Jak podają źródła, wspomnianego roku lato było wyjątkowo upalne i susza dotknęła całą okolicę. Jak powiadały stare, a pobożne kobiety, był to znak od Boga, aby tutejsi chłopi zaprzestali swych niedzielnych ponabożeństwowych praktyk, a zajęli się swoim dobytkiem i rodzinami, które w coraz większą biedę popadały. W okolicy zaczęło brakować wody. Studnie wysychały, a poziom wody w tutejszym jeziorze był tak mały, że w najgłębszym miejscu człek wysoki mógł, nie zamoczywszy głowy, przejść przez nie. Ryby wyzdychały, trawy wyschły, bydło padało. Rzecz jednak zadziwiająca, studnia w gospodzie była pełna, choć stała na wzniesieniu. Różne domysły zaczęli ludzie czynić, zwłaszcza wtedy, gdy właściciel gospody podniósł cenę za dzban wody. Ludzie zostawiali u chciwego karczmarza wielkie sumy srebrnych monet, bo każdy chciał żyć. Pewnego lipcowego wieczoru dwaj młodzieńcy, chcąc podkraść trochę wody, a to tylko dlatego, że już nie posiadali ani grosza zakradli się do krzaków przy studni karczmianej. Wielkie ich ogarnęło zdziwienie, gdy ujrzeli karczmarza rozmawiającego z dziwnym jegomościem. Ubrany byt w czarny kubrak, a w miejscu butów widać było racice. Imć gość groził, że jeżeli karczmarz nie podpisze pergaminu, który on trzyma w ręku, to woda w studni wyschnie, a on sam stanie się żebrakiem. Przestraszony gospodarz szybko nagryzmolił swój podpis, ale papieru nie chciał oddać. Wiedział bowiem, że jeżeli papier będzie w jego ręku, warunki może dyktować on. Imć gość znikną, a gospodarz szybko pobiegł do domu i wyniósł palące się drewienko. Szybko podpalił nim swój dopiero co podpisany dokument i wrzucił go do studni. Stała się rzecz niesłychana. Oto w studni zaczęło coś trzaskać, skwierczeć, z jej wnętrza wydobyła się obrzydliwa postać. Schwyciła gospodarza i z wielkim trzaskiem wciągnęła go do studni. Przestraszeni młodzieńcy uciekli szybko z tego strasznego miejsca i opowiedzieli napotkanym ludziom, co widzieli i słyszeli. W tej też chwili zaczęło grzmieć, a z nieba spadł deszcz. Następnego dnia kilku śmiałków wyruszyło, aby sprawdzić, co mogło stać się z gospodarzem. Ku ich zdziwieniu na miejscu gospody nie było już nic, tylko rozległa łąka, porośnięta soczystą trawą, a na niej pasł się dorodny byczek. Łąka ta istnieje do dziś i nawet w największą suszę jest zielona. A owo miejsce jest równo na środku, po prostej linii patrząc między kościołem w Tucznie, a początkiem wsi Mierzwin. Ja to słyszałem od jednego jeszcze dziś żyjącego młodzieńca, który owej nocy był w opisanym miejscu i naszemu Plebanowi spisać kazałem, co Imć Jegomość w kronice tej uczynił. Mowa tu o kronice parafii w Tucznie gdzie legenda o naszym gminnym czarcie jest spisana.

 

Skarb w Julianowie

W czasach, kiedy wojska szwedzkie wracały spod Częstochowy, przechodziły przez nasze tereny. Droga wiodła z Inowrocławia przez Tuczno do Dźwierzchna i dalej na Łabiszyn. Za wojskiem ciągnęły tabory ze zrabowanymi łupami wojennymi. Często zdarzało się, że skarby i inne dobra były zakopywane lub gubione. Wieści przekazywane w podaniach głoszą, że Szwedzi pogubili duże części skarbu, przeprawiając się przez jezioro Mielno w rejonie wsi Łącko oraz jezioro Pląsno, zwane też Płaźno, w rejonie wsi Dźwierzchno. Po dziś dzień dzisiejszy mroczne i muliste głębie tych jezior strzegą swoich tajemnic. Szwedzi przechodzący przez wieś Będzitowo, jak mówi legenda, zostawili wielki skarb w skrzyniach. Zakopali go w leśniczówce w Julianowie. Ówczesny leśniczy wraz ze swoimi synami odkopał skarb. Przenieśli ogromne skrzynie w inne miejsce na wypadek, gdyby Szwedzi wrócili. Było tego dobra tak wiele, że w czasie owej pracy syn leśniczego oberwał się i zmarł. Ojciec jego też w krótkim czasie dokonał żywota. Nie nacieszyli się bogactwem. Zostały po nich zapisy mówiące, że zakopane skrzynie leżą pewną ilość łokci od zachodniej strony leśniczówki, w kierunku Łabiszyna. Podobno po latach część skarbu odkopano, ale nie przyniósł on nikomu szczęścia ani bogactwa. O skarbie zapomniano. Legenda krążyła wśród ludzi, lecz nikt nie chciał jej sprawdzić, same pieniądze to nie wszystko.

 

Kulawy pies Kramera

Wieś Jordanowo, jak wiele innych w okolicy, była od bardzo dawna (w wyniku rozbiorów) własnością rodów niemieckich. Ostatni z dziedziców nazywał się Kramer. Zamieszkał w pięknym (wówczas) dworku, naprzeciwko którego stały stare spichrze, a dookoła rozciągały się różne zabudowania gospodarcze. Pałac, jak i sąsiadujący z nim piękny park, okalały różne gatunki dorodnych drzew. Królowały wśród nich przepiękne dęby. Do jednej części parku prowadziła aleja zakończona piękną bramą wjazdową z krzyżami, za którą był cmentarz rodziny Kramerów. Cała okoliczna ludność pracowała na rzecz dziedzica. Ludzie różnie opowiadają o Kramerze. Trudno obecnie wnioskować czy był dla ludzi złym, czy dobrym. Zapamiętano Go jako kulawego pana, który regularnie obchodził swoje włości. Najczęściej w ciągu dnia pokonywał trasę dookoła spichrzy. Wracał do pałacu, z którego kierował się do parku zwanego przez mieszkańców "gajem". Oglądał tam każde drzewo. Ludzie mówili, że był masonem i jako członek "Loży Masońskiej" miał obowiązek strzec jej tajemnic. Podobno pod spichrzem były piwnice przestronne, w których odbywały się bardzo dziwne praktyki. Opowieści o nich były tak straszne, że trzymały ludzi z dala od piwnic. Mówiono, iż dziedzic w piwnicach przygotowywał kandydatów do "masonerii" i odbierał od nich ślubowanie. Praktykom tym towarzyszyły wówczas straszne dźwięki. Łoskot bicia w stalowe obręcze i błyski przenikające na zewnątrz małymi oknami piwnic. Podobno niewielu śmiałków wytrzymało te próby. Większość wyskakiwała z piwnicy krzycząc, a w ich oczach widać było wielki strach. Nikt nigdy nie dowiedział się od nich, co działo się w lochu. Ci którzy przeszli próby pomyślnie, też milczeli zobowiązani tajemnicą bractwa. Kramer włodarzył w Jordanowie do końca II wojny światowej. Po klęsce Niemiec z całym dobytkiem, złotem i srebrem, zabranym na trzech wozach wyruszył w kierunku granicy z Niemcami. Wcześniej jednak kazał zasypać piwnice pod spichrzem. Przy granicy opuścili Go chłopi z dworu i wrócili do Jordanowa. Po pewnym czasie "Kulawy Dziedzic" powrócił do swego domu, lecz w pięć miesięcy zmarł. Pochowano Go, wraz ze skarbami, na rodzinnym cmentarzu w "Gaju". Po śmierci dziedzica, gdy robotnicy szli w pole, widzieli często psa o trzech nogach. Chcieli go złapać, lecz był to trud daremny. Co najdziwniejsze, pies chodził trasą wokoło spichrzy, przechodził koło dworu, szedł do parku. Tak robił za życia Kramer, który też był kulawy. Ludzie twierdzili, że dziedzic wrócił pod postacią psa i nadal pilnuje swego dobra. Z czasem zauważono, że pies nie robi nic złego. Wielu o nim zapomniało. Nikt nie wie, kiedy i gdzie zniknął. Lecz są i tacy , co twierdzą, że Kramer do tej pory pod różnymi postaciami: psa, zająca lub świetlików, chodzi po gaju i przy spichrzu. Dlatego nie chodzą wieczorami tamtędy, aby uniknąć spotkania z Kramerem.

Strzelno

Kamień Św.Wojciecha

Z kamieniem tym związana jest legenda o św. Wojciechu, który przejeżdżał przez Strzelno podczas swojej wyprawie z Gniezna do pogańskich Prusów. W czasie przejazdu przez Strzelno akurat trwała burza, woźnica na wskutek nieuwagi najechał na kamień i wydawało się, że karoca ze Świętym Wojciechem może się roztrzaskać, lecz w tym momencie stał się cud, gdyż kamień nagle stał się miękki jak guma, dzięki czemu wóz mógł jednym kołem przejechać po kamieniu. Na pamiątkę tego zdarzenia pozostała bruzda po kole wozu biegnąca przez środek kamienia oraz dwa wgłębienia po kopytach konia.

Czy "czarna dama" błąka się po inowrocławskich ulicach?

Opowieści o duchach zawsze budzą emocje i wywołują odrobinę dreszczyku. Także w naszym regionie są miejsca znane z częstych odwiedzin tajemniczych postaci, które - jak twierdzi wielu - nie są z tego świata.

Wielu inowrocławian jest przekonanych, że swojego ducha ma ul. Plebanka. Podobno w dżdżyste, jesienne wieczory ukazuje się tam duch "czarnej damy". Niektórzy przysięgają, że zjawę widzieli na własne oczy. Ukazuje się ona jedynie osobom, które idą ulicą samotnie, jest ubrana na czarno i z reguły po kilku sekundach rozpływa się we mgle. Nikt jednak nie wie kim za życia była "czarna dama" i dlaczego ukazuje się przechodniom akurat w tej części naszego miasta. Być może w dawnych czasach mieszkała w jednym z pobliskich budynków. Chyba na zawsze pozostanie to tajemnicą

 

I    Skrzaty, które opiekowały się końmi

 

Czasy to były dawne, kiedy na Inowrocławskim rynku odbywały się znane na całą okolicę jarmarki, przybywali ludzie ze wszystkich zakątków Kujaw, Ziemi Dobrzyńskiej, Kaszub a nawet Wielkopolski i Ziemi Łęczyckiej. Inowrocław kwitł i rozwijał się dając bogactwo swoim mieszkańcom. Pośród wielu ludzi mieszkających w tym cudownym mieście, największą popularnością cieszył się miejscowy szynkarz.

Sposób w jaki przyrządzał mięso, sprawiał że ludzie często przybywali na jarmark tylko w jednym celu, aby spróbować jego wyrobów. Nierzadko u szynkarza zatrzymywali się rycerze, dostojnicy i kupcy wędrujący szlakiem bursztynowym z Gdańska. Jedni twierdzili, że człowiek ten zawarł pakt z diabłem, inni natomiast mówili iż dar wędzenia szynki otrzymał do samego Boga. Pośród wielu dziwnych historii i opowiadań na temat szynkarza, tylko jedna potrafiła zaciekawić przyjezdnych.

W Inowrocławiu mówiło się, że szynkarz posiada pięć koni, których nigdy nie karmił a mimo to były syte i lśniące tak, iż Król pragnął je mieć w swych stajniach. Głośno też było o zakładzie szynkarza i młynarza. Ten drugi przekazał szynkarzowi swoją starą zajeżdżoną w młynie klacz, obiecał też że jeżeli szynkarz uzdrowi mu konia, to zapłaci florena za każdą uncję konia, jeżeli mu się nie uda, to odda młynarzowi jednego ze swoich koni. Szynkarz przystał na to, a że termin ugody mijał podczas dni jarmarcznych, wiele osób przybyło aby zobaczyć jak ów zakład się skończy.

Kiedy Szynkarz wyprowadził klacz ze swej stajni, wielkie było zdziwienie ludzi, którzy pamiętali szkapę, która została przyprowadzona do szynkarza. Wówczas sama skóra i kości,  dziś piękna i majestatyczna o kasztanowym, lśniącym ubarwieniu. Nie było wątpliwości co do tego, że to ta sama klacz, którą młynarz przyprowadził do szynkarza, szczególnie że na widok poprzedniego właściciela rwała się do ucieczki. Szynkarz nie chcąc aby wróciła do młyna, dogadał się z młynarzem oferując mu sowitą opłatę za kobyłę, na co młynarz chętnie przystał.

Tego dnia nie mówiło się o niczym innym, jak o cudownym odratowaniu półmartwego zwierza, toteż wielu przyjezdnych chciało zobaczyć na czym polega tajemnicy hodowli koni.  Wieczorem zaraz po zmierzchu za murami miasta zebrało się ponad dwieście osób, które radziły jak się dowiedzieć co szynkarz z końmi wyrabia. Wybrano pięciu ochotników, którzy noc i dzień mieli czuwać i obserwować czy szynkarz będzie wchodził do stajni i o której.

Po tygodniu podglądania, okazało się że szynkarz wchodzi do stajni trzy razy dziennie: rano, wieczorem i późną nocą, ale za każdym razem jego wizyta trwa pięć minut, a więc za krótko aby nakarmić wszystkie konie. Ustalono więc, że trzeba będzie wieczorem się włamać do stajni i zobaczyć co takiego się w środku dzieje.

Kiedy szynkarz po raz drugi opuścił stajnie, ochotnicy wdrapali się na dach i weszli do środka rozkładając się na krokwiach aby mieć lepszy widok. Konie jadły obrok, i popijały wodą a przy każdym z nich chodziła i gdakała kura. Szpiedzy pomyśleli, że szynkarz zbiera jajka od kur, postanowili poczekać do północy, kiedy właściciel przychodzi po raz trzeci. Znużeni snem, mało się nie pospali, kiedy ocucił ich głośny trzask. W miejscu jednej z kur pojawił się niewielki skrzat, za chwilę drugi trzask, trzeci i kolejne, przy każdym koniu pojawiły się skrzaty. Natychmiast rozpoczęły czesanie koni, czyszczenie kopyt, odrzucanie obornika i ścielenie słomą. Robiły to tak sprawnie i szybko, że było widać jedynie smugi światła. Szpiedzy natychmiast opuścili stajnie, a kiedy następnego dnia zaczęli opowiadać co widzieli, ludzie nabijali się z nich, twierdząc że się pospali i to im się przyśniło. Jednak od tamtej pory już nikt nie nachodził stajni szynkarza.

 

 

II    LEGENDA "O SKRZACIE, KTÓRY W INOWROCŁAWIU OPIEKOWAŁ SIĘ KOŃMI"

 

Dawno temu, gdy w Inowrocławiu odbywały się głośne na całą okolicę jarmarki miało miejsce pewne zdarzenie. Otóż kiedyś na inowrocławskim targu stały stajnie pełne koni. Stajnie te były własnością inowrocławskiego szynkarza. Przyjeżdżający na jarmark ludzie pewnego razu zauważyli, iż właściciel koni nigdy ich nie karmi, a słyszeli od innych, którzy podobno widzieli na własne oczy, że konie były utrzymane w dobrej kondycji. Pewnej nocy podkradli się pod stajnie i drżeniem serc obserwowali, co się w nich dzieje.

Noc była ciepła, upalna i parna. Było cicho i tylko słychać było szelest myszy, które wykradały koniom owies, same konie cichutko rżały, przeżuwając podane jadło. Podglądacze widzieli jak "coś" wkłada do żłobów owies i dźwiga wiadra wody w celu nakarmienia i napojenia koni. Przyjrzawszy się dokładniej zauważyli, iż tym "coś" jest zmokła kura.

O północy, gdy zegar ratuszowy wybił godzinę dwunastą, do stajni wszedł gospodarz, który je obszedł i sprawdził, czy wszystkie konie są nakarmione i napojone, a wychodząc przykazał kurze dbać o zwierzęta. Najstarszy z gospodarzy, po głębokim namyśle, doszedł do wniosku, że w tę kurę wcielił się skrzat, który z nieznanych powodów pomagał szynkarzowi. Pewnie też po północy ludzką postać przybierał, a gdy słonko zaświeciło na powrót zmieniał się w kurę. To pomyślawszy nakazał kamratom opuścić stajnię. I nigdy już nikt owych stajni nie nachodził, ani końmi się nie interesował.

 

Tajemnicze morderstwo

Starsi mieszkańcy Pakości opowiadają natomiast o zjawie, która straszy od wielu lat w jednej z tamtejszych kamienic. Podobno jest to duch kobiety, która w niewyjaśnionych okolicznościach została zamordowana w XIX wieku. Budząca grozę zjawa nocami wędruje po drewnianych schodach kamienicy. Wprawdzie nikt jej nie widział na własne oczy, ale wielu lokatorów słyszało złowrogie skrzypienie schodów i tajemniczy szept dochodzący ze strychu budynku. Niektórzy twierdzą, że duch kobiety będzie straszył aż do chwili, gdy wyjaśniona zostanie do końca sprawa morderstwa.

 

 

Legenda o rycerzu

 

Z Pakością związana jest także legenda o duchu rycerza, który ponoć ukazuje się raz do roku na wzgórzu kalwaryjskim. Niektórzy są przekonani, że to zjawa jednego z dawnych właścicieli Pakości, którzy w dawnych wiekach brali udział w wyprawach krzyżowych. Jeden z nich ślubował nawet, że nie zejdzie z konia dopóty, dopóki grób Chrystusa nie zostanie odbity z rąk Arabów. Inny zaś będąc w Rzymie ugryzł podany mu do pocałowania kawałek drzewa - krzyża, na którym ukrzyżowano Chrystusa. Za ten właśnie czyn miała go spotkać surowa kara.

 

Dotkliwa kara

 

Duch błąka się teraz po świecie, by raz w roku, w pełnej zbroi stać się widzialnym. Na koniu stara się wówczas sforsować drzwi kalwaryjskiego kościołka lecz od wielu wieków ta sztuka mu się nie udała. Ponoć nie jest mu dane, by wejść do świątyni, w której od dawna przechowywany jest jeden z największych odłamków drzewa - krzyża z Jerozolimy.

 

LEGENDA "O NAZWACH PODINOWROCŁAWSKICH WSI, BITWIE POD MĄTWAMI"

Historia ta wydarzyła się podczas wojen szwedzkich. W pobliżu wsi Mątwy, w niewielkich odległościach leżą obok siebie trzy miejscowości - Janowice, Przedbojewice i Tupadły. Kiedy potop szwedzki ogarnął już cały kraj, dotarł też pod Inowrocław w pobliże Mątew. W obecnej wsi Janowice wojska szwedzkie starły się z wojskami polskimi, którym dowodził gen. Jan i to od jego imienia wieś Janowice wzięła swoją nazwę. Bitwa była straszliwa. W pobliżu pewnej miejscowości rozegrała się bitwa wstępna i na pamiątkę tego zdarzenia nazwano wieś Przedbojewicami. Szwedzi musieli ustąpić pola nacierającym wojskom polskim. Wielu z nich padło na polach obecnej wsi Tupadły. Na pamiątkę tego wydarzenia miejscowość otrzymała nazwę Tupadły, a ponieważ mnóstwo szwedów poległo, aż zaczerwieniła się od krwi (zmątwił...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin