Legendy i przypowieści bydgoskie.doc

(100 KB) Pobierz
DWAJ BRACIA BYD i GOST

DWAJ BRACIA BYD i GOST

Bracia Byd i Gost wędrowali z południa Polski na północ, szuka­jąc dogodnego miejsca, aby się osiedlić. Długo szukali, zawsze coś im nie pasowało; to rzeki brakowało, to wzniesienia nie było, gdzie by obronny, drewniany gród zbudować mogli, to dróg brakowało lub lasów. Wreszcie pewnego dnia w XII wieku przybyli na miejsce położone nad rzeką Dbrą, gdzie niedaleko płynęła Wisła, na południu i wschodzie były wielkie rozlewiska, a w okolicy pełno jezior i lasów. W tej dolinie, do której przybyli był bród na rzece, piękne wzgórza, a drogi prowadziły na wszystkie cztery strony świata. Na małym wzgórzu, tuż koło Górzyskowa odpoczywali i zachwyceni pięknem doliny tu gród założyli, i nazwali go Bydgost. W XII wieku gród przeniesiono nad samą Brdę koło brodu, gdzie wkrótce most zbudowano i kościół św. Idziego, a gród rozrósł się i wnet kasztelańskim został.

HERB

Bydgoszcz ma w herbie bramę miejską z trzema spiczasto zakończonymi basztami, podniesioną bronę i wpółotwarte wrota. Dawno temu, starzy ludzie opowiadali, że w Bydgoszczy wszystkie trzy bramy były stale zamknięte i strzeżone. Różni kupcy, rycerze, goście omijali miasto, uważając je za nieprzyjazne — skoro bramy były zawarte.  
Miasto ubożało, handel się nie rozwijał, bo kupcy nie chcieli stawać i prosić o otwarcie bram, aby w mieście towar sprzedać. Po naradzie rajcy miejscy orzekli: bramy otworzyć, a kupców wszystkich do miasta zapraszać. Na miejskiej pieczęci nakazano wyryć bramę z basztami 
i z półotwartymi wrotami — co oznaczać ma że bydgoszczanie wszystkich dobrych ludzi, gości i kupców serdecznie witają w grodzie.

ŁYSA GÓRA

Czarownice z dawien dawna siedzibę swą na Grabinie miały. Kiedy jednak w dolinę Brdy Cystersi przybyli i miasto Koronowo założyli, postanowili czarownice przepędzić. Opat zakonu wraz z całą przepędził. Czarownice długo błądziły, aż pewnego dnia, a było to pod koniec XIV wieku, do Bydgoszczy na miotłach zjechały. Naczelna czarownica wybrała dogodne miejsce na bydgoskich Karpatach przy drodze kujawskiej. Osiadłszy na najwyższym wzgórzu — Łysej Górze, różne czary czyniły: to pomór na miasto sprowadziły, choroby na bydło rzuciły, pożary w mieście powodowały. Bywało, że kominy zatykały, wodę czerpaną do piwa wyrobu zepsowały. Czarownice dużo nieszczęść na miasto sprowadziły. Kiedy w XVII wieku postanowiono czarownice w sidła wyłapać i katowi w ręce oddać, na miotły wsiadły i Łysą Górę opuściły. Jedynym śladem tej dawnej przygody jest ulica Karpacka, która na Łysą Górę prowadziła. (oprac. Rajmund Kuczma) źródło: "Legendy i przypowieści"; Rajmund Kuczma, Jerzy Derenda

W ROKU PAŃSKIM 1560

W roku pańskim 1560, w piękny majowy dzień na Starym Rynku zgromadził się ogromny tłum, wszyscy byli podnieceni, ale nie bardzo wiedzieli co się ma wydarzyć. Nawet pan burmistrz, ze złotym łańcu­chem na szyi, się zjawił — widać dostojnego gościa powitać przybył. Nagle powstała ogromna wrzawa — Jedzie! Jedzie! — krzyczano. Patrzą ludziska, a tu ulicą Mostową na pięknym kogucie, w złote pióra strojnym, jedzie Pan Twardowski. Wjechał na Rynek, koguta zatrzymał, aż złote iskry się posypały. Zsiadłszy z pięknego ptaka, pokłon oddał burmistrzowi, który z kolei czarnoksiężnika dukatami obdarzył i szczęśliwego pobytu w mieście życzył. Tymczasem wierny sługa Twardowskiego — Maciek i bydgoski diabełek Węgliszek smutki ludzkie zbierali i obiecali mistrzowi je przedłożyć. Długi czas mistrz w Bydgoszczy ludzi leczył, zwierzęta uzdrawiał oraz wiele czarów wykonał, biorąc za to obfitą zapłatę.

Nawet pan burmistrz do Twardowskiego się zwrócił z prośbą o pomoc w nieszczęściu. Mistrz wysłuchawszy skarg siwego już pana, dowiedział się, że w jego mieszkaniu kusi, a w nocy to i trzaski bywają, okropny rumot się czyni i śpiew w komnatach słychać. Twardowski, aby się o tym przekonać, u burmistrza w domu zamieszkał przez trzy tygodnie, ale nic nie kusiło. Twardowski przyrzekł burmistrzowi, że po jego odjeździe z Bydgoszczy już kusić nie będzie. Po wielu zabiegach Twardowski odmłodził burmistrza, tak, że jego młoda żona dopiero po dłuższej rozmowie męża poznała. I odtąd w domu pana burmistrza panował spokój — kusidla i duchy się wyniosły.

NA KOGUTACH SIEDZĄC

Nie było jeszcze zupełnie ciemno, gdy Twardowski, ze swym to­warzyszem, na wpół drogi, porzuciwszy konie zmęczone, a powsiadawszy na koguty złapane gdzieś we wsi na śmiecisku, przybliżali się do miasteczka Bydgoszczy. 
Jak tylko mistrz ujrzał opasujący je wał, bramy i bielejące do­mostwa, powitał je skinieniem ręki i natychmiast wszystkie koguty i kury całego miasteczka i wszystkie sowy z dzwonnic, poddaszów, i wszystkie nietoperze i z piwnic i sklepów odezwały się, witając go nawzajem. Powstał stąd tak wielki hałas, że zagłuszył dzwony bijące na Anioł Pański. Za czym wjechali przez bramę w miasto na kogutach siedząc, a lud zgromadzony na przyźbach domów szedł za nimi i zbierał się tłumnie wołając na dziwowisko niesłychane: — W to­warzystwie tłumu, który ich otaczał, dostali się do gospody w rynku pod znakiem Zgorzelca *, tu zsiedli ze swych rumaków i udali się do izby gościnnej. Pod oknami gospody była już niemal cała ludność wołając, krzycząc, szemrząc i rozmaicie zgadując, jacy to podróżni na kogutach przyjechali. Twardowski, aby się jej pozbyć, wysłał Maćka z oznajmieniem ludowi zgromadzonemu, iż przybył mistrz, czarnoksiężnik i nekroman (wywołujący dla wróżb duchy zmarłych — przyp. red.), który czas jakiś tu zabawi, a tymczasem, potrzebując spoczynku, zaleca wszystkim, aby się po domach rozeszli. Maciek wyszedłszy na ganek gospody powiedział, jak umiał, to, co mu kazano: 
lud tymczasem wołał i wykrzykiwał: 
— Niech nam jakieś dziwo pokaże! 
— Niech mnie uleczy! 
— Niech mi da pieniędzy! 
— Niech mego męża wskrzesi! 
— Niech moją żono naprawi!

Tysiąc głosów podobnych słychać było — a Maciek nie mogąc ich wyrozumieć uszy zatknął i uciekł do gospody. Lud widząc, że się czarnoksiężnik nie pokazuje, powoli gwarząc rozszedł się przecie. Całą jednak noc rozprawiano o nowoprzybyłym, radzono się, o co go miano nazajutrz pytać, o co prosić, każdy wybierał się do niego i każdy zna­lazł z czym i po co. (...)"                            

Wg fragmentu rozdziału XV „Jako Twardowski dawał różne dobro rady lu­dziom" z powieści „Mistrz Twardowski" J. I. Kraszewskiego, Warszawa 1955.

Dziś ta dawna gospoda już nie istnieje. Jej miejsce zajmuje częściowo ,,Dom Książki". Właściciel gospody jakiś czas bezskutecznie starał się o jej poszerzenie, ale miasto nie wyrażało zgody. Wtedy Twardowski załatwił mu dokument z „czarną pieczęcią". Rychło też lokal poszerzono a ksiądz przybył, by go poświęcić. Kiedy wszakże krople wody święconej spadły na pergamin gospoda zaczęła się palić. Stąd nazwa „Zgorzelec".  

 

 

BURMISTRZA ODMŁODZENIE

— „Sapientissimie. (O, najmędrszy — przyp. red.) rzecze bur­mistrz Słomka, -- 'Wiem już, co mi się w domu dzieje. Młoda żona mi szaleje. Jeśli chcesz tej mojej biedzie zaradzić, albo mnie zrób młodym albo ją uczyń starą. Pono to jednak bezpieczniej, żebym ja odmłodniał, bo to dobre przysłowie, że w starym piecu diabeł pali. (...) Ja będę młodym, jeśli mnie jejmość nie pokocha, to może przynajmniej gaszkowie bać się będą." 
Twardowski po wyliczeniu trudów jakie ich czekają, zgodził się odmłodzić burmistrza. 
,Długi czas trwały same przygotowania, aż wreszcie mistrz dał znać p. Słomce, że wszystko było gotowe. Ten wybrał się już był w długą podróż, pożegnał żonę zalecając jej, aby o niego była spokojną, bratu poruczył dom i sklep a sam nocą przeniósł się do wynajętego na przedmieściu domostwa. Wybrał Twardowski sam nów księżyca na wielkie owe dzieło. Naprzed dał jakiś usypiający napój burmistrzowi, który go całkiem na oko umorzył: to zaś dlatego, aby nie czuł, co się z nim dziać miało. Potem z wiernym Maćkiem włożyli go do kotła i gotowali długo śpie­wając jakieś tajemnicze wyrazy: wyjęli wreszcie i smarowali zioły i maściami kropiąc wodą cudowną.Trwało to dni kilkanaście, lecz mistrz niezupełnie rad był ze swej pracy i wśród niej, nie rozpaczając o skutku, poczynił sobie drugi raz uwagi. Przez cały czas roboty dusza burmistrza wyjęta z ciała, sie­działa w dobrze zaszpuntowanym słoju. A gdy wreszcie ciało zostało od­młodzone, świeże i gotowe na jej przyjęcie, wpuścił ją Twardowski ostrożnie w usta trupa, który natychmiast zwolna ożywać zaczął, poru­szać się, rumienić i wreszcie powstawać ze stołu przecierając oczy. (...) Zapłata już była wyliczona, za czym burmistrz zabrawszy się z odzieniem swoim, prędko pospieszył do domu naliczywszy wprzód tysiąc tysięcy błogosławieństw Twardowskiemu. 
Gdy burmistrz zapukał do swego domu był już wieczór- (...) Otwo­rzono mu drzwi wreszcie, ale wierny sługa stary nie poznał pana wcho­dzącego i pytał i 
— Czego miłość wasza potrzebuje? 
— Czego? Ha! Ha! Tadeusza — odpowiedział burmistrz — wi­dzisz powróciłem z podróży. (...) Jejmość właśnie strojna i powabna tańczyła gonionego, gdy jego­mość wszedł uśmiechając się do izby. Muzyka grała od ucha, usłyszano przecie otwierające się drzwi, i obejrzano się nań. Starsi jęli sobie oczy przecierać i przyszli go pytać: 
— Jesteśli waszmość burmistrza Słomki syn czy krewny, że tak do niego podobny? (...) 
Aż na hałas zbliżyła się pani burmistrzowa i patrzała mu w oczy. 
— Ładny za katy (diabelnie — przyp. red.) chłopiec, szepnęła do siebie i dodała — Kto waszmość jesteś, łaskawy gościu? 
— Waścin mąż, moja rybko — odpowiedział burmistrz — ale mło­dy i raźny. 
— Mój mąż! Ha! Ha! Daj Boże, aby mój mąż był podobny do waszmości. Widzę na waszmości jego kontusz podobno i jego głos słyszę ale daleko nic ta twarz i postawa! 
Wszyscy zdumieni kołem stali przy burmistrzu. Muzycy nawet i grajkowie oczy wytrzeszczali szepcząc między sobą. 
— Jeśli się waszmość upieracie, żeście mój mąż — ozwała się po chwili pani burmistrzowa — powiedzcież mi przez łaskę swoją, jaki mam znak na lewej ręce ? 
— Czerwony znak krzyża Śgo. — odpowiedział nie ująknąwszy się burmistrz — wypieczony przez matkę, panią Katarzynę, gdy cię uciekając czasu najazdu we wsi na mamkach zostawiła. Nieprawdaż ? 
— Prawda! Mogłeś się tego jednak dowiedzieć — rzekła figlarnie jegomość — ale powiedz lepiej, co mi dał mąż na drugi dzień po ślubie 
Burmistrz szepnął jej w ucho ostrożnie nie chcąc niewiasty zawstydzić. 
— Dałem ci, pomnę, z dziesięć dobrych razów po grzbiecie. Pani burmistrzowa zaczerwieniła się cała i zawołała: 
- Ale skądże u licha twoja młodość wróciła? 
— Posłuchajcie tylko — rzekł Słomka siadając. 
(...) Zaraz nazajutrz gruchnęła wieść po miasteczku i okolicy o odmłodzeniu cudownym p. Słomki, mianowicie zaś między starymi wielkiego narobiła hałasu. Gadano o tym z dodatkami po wsiach, po zamkach, po dworach i miasteczkach, tłumy starców zgrzybiałych wlokły się do mistrza; ale Twardowski jakby przewidując to zniknął."

 

DUSZĘ DIABŁU  ZA PIENIĄDZE

Barwny opis tego zdarzenia pozostawił Józef Ignacy Kraszewski. Do bawiącego w Bydgoszczy Twardowskiego zgłosił się skąpy szlachcic ,,— Prawda? — nie dowierza! mistrz — chciałżebyś za pieniądze oddać diabłu duszę? 
 A na co mnie ta dusza — rzekł prędko szlachcic — byle ją tylko chciał wziąć, a mnie dać pieniędzy, z całego serca. 
 Próbujże, ja ci dam sposób. Znajdź sobie gdzieś w lesie chatę pustą i niezamieszkałą od dawna, do której by od wsi i dworów pianie kurów nie doszło. W tej chacie zamknij się sam jeden, z jedną tylko świecą, na całą noc. Weź ze sobą dziewięć sztuk srebrnych pieniędzy. Te pieniądze licz przez całą noc, bez ustanku, od jednego do dziewięciu i od dziewięciu nazad do jednego. Jeśli się nie omylisz ani razu do świtu, szatan ei da wielkie skarby, jeśli się tylko raz zająkniesz albo zapomnisz, albo dwa razy jedno powtórzysz, czeka cię wielka bieda. Chcesz, próbuj tego sposobu, ruszaj sobie." 
„Diabeł wryehle nawiedził Twardowskiego i rzekł: — Lecz dobrze, żeś mi przypomniał, mistrzu, pójdziemy go śledzić, trzeba nad nim mieć oko." 
„Już była noc właśnie i szatan obejrzawszy się dokoła, pociągnąwszy nosem na cztery wiatry, przewąchał zaraz, dokąd się szlachcic udał dla przeprowadzenia do skutku tajemniczego obrzędu, przepisanego mu przez Twardowskiego. W stronie północno-zachodniej, był w lesie opuszczony domek, niegdyś gajowego, któren z całą rodziną swoją w ostatnim zginął morze, przyniósłszy zarazę z miasteczka, do którego po mąkę chodził. Stała buda pustkami od tego czasu, nikt w niej nie mieszkał, wiatr i burze rozchwiały ją po trosze, ale się jeszcze trzymała. Położona ona była opodal od gościńca, wśród głuchego lasu, ścieżka nawet, wiodąca do niej niegdyś, zarosła pokrzywami, łopuchy i puszczającą tam i sam leszczyną. Dookoła osłaniała ją gąszcz pokrywająca dzikimi bzy, kaliną i tarnem dawny gajowego ogródek i przypierała aż pod pochylone ściany. Płoty opadły już były i spróchniały na ziemi, w chacie ni drzwi, ni okien, piec się nawet rozwalił i gruzy z niego zasypały większą izbę. Druga tylko, mniejsza miała jeszcze zabite spróchniałymi dylami okienko i w tej się szlachcic usadowił. Znalazłszy w kącie rozbitą starą beczkę położył na niej kawał okiennicy czy drzwi, przylepił ogarek świeczki na desce i od zmierzchu liczył wciąż swoich dziewięć szelążków. Gdy diabeł z Twardowskim przybyli pod chatę gajowego, ujrzeli go pochylonego nad robotą, z oczyma iskrzącymi, czołem spotniałym, drżącego, wybladlego, ledwie żywego, a jednak liczącego pieniądze tam i na odwrót bez ustanku. 
Szum tylko gałęzi i krzyk sów odzywających się z daleka przerywały głuchą ciszę puszczy. Najśmielszy byłby mimowolnie dostał śmiertelnych dreszczów w takim położeniu, dziwił się Twardowski, że szlachcic, którego diabeł nazywał tchórzem, mógł, choć cały drżący, wysiedzieć nad swymi dziewięcioma szelążkami; a tak nimi zdawał się zajęty, że oka nawet nie zmrużył, ciała nie wyprostował na chwilę, nie obejrzał się, nie odetchnął, włosów spadających mu na oczy nie odgarnął — liczył tylko, a liczył. 
 A! — rzekł diabeł — Trzeba mu trochę przeszkodzić. To mówiąc wlazł do izdebki kominem, siadł w kącie i zaczął hukać głosem swoim. 
Wzdrygnął się szlachcic, ale liczył dalej. Potem bies zakrzyczał piskliwie jak niemowlę u piersi. Szlachcic stał się blady jak chusta, ale swego nie porzucił. Nagle oderwał szatan kawał dachu i rzucił go w ogródek z hałasem i chrzęstem wielkim; na stół i wkoło szlachcica posypały się śmiecia, słom, drzazgi, szlachcic nie wstał i nie ruszył się, aie z jego twarzy widać było, że prawie konał od strachu. Uspokoił się potem szatan chwilkę i znowu z kąta udając śmiech starej baby wtórował nim jednostajnemu szlachcica powtarzaniu. 
 Jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć. 
Dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. 
Po chwilce znowu diabeł machnąwszy ogonem świeczkę zagasił; chciwiec, choć po ciemku, liczył jednak ciągle bez omyłki. 
 Uparte stworzenie! — rzeki bies zapalając znów świeczkę — 
umiera ze strachu, a swoje robi. — Zapalenie nagłe świeczki nie uczy 
niło zmiany na liczącym, który ani się zająknąwszy kontynuował. 
Prawie tak przez całą noc przyglądając się szlachcicowi przepędzili: szatan dnia czekał, na samym już prawie świtaniu, wymęczywszy dobrze chciwca, podszedł pod okno i szyderskiego dobywając głosu rzekł nagle: 
 Hej! panie Bartłomieju, a nie omyliliście się czasem aby raz? 
 Nie — odpowiedział szlachcic. 
 Liczcież dalej! — rzekł szatan. 
Szlachcic do pieniędzy znowu, ale zapłonął cały, bo był już zapomniał, na czym stanął, przewracał szelążki po desce bełkocząc niezrozumiale, język mu się mieszał, drżał coraz gorzej i ze strachu widząc przepadającą całonocną pracę i lękając się zapowiedzianej srogiej jakiejś kary. Powtarzał z wlepionymi w ziemię oczyma: 
 Dwa, trzy, cztery — ale nieśmiało, urywano. Diabeł śmiał się pod okienkiem. 
 Mościpanie — rzekł po chwilce — zbiliście się z tropu. Ledwie to wymówił, zatrzęsła się pusta chata, i ze wszystkich 
stron nalecieli do niej diabli. Ten z kijem, ten z cepami, ów z pięścią, ów z ożogiem, inny z łopatą, wpadli na grzbiet szlachcica, który jak nieżywy padł pod gradem ich razów na ziemię nie wiedząc, co począć ze sobą. Twardowski czy to z litości nad szlachcicem, czy przez złość ku diabłu, zawołał nagle: 
 Wołaj kogo na ratunek! 
Dopiero ogłuszony szlachcic wspomniał świętych pańskich i N. Pannę i krzyknął: 
 Święci pańscy, Mario Panno! ratujcie mnie nieszczęśliwego! 
I ledwie to wymówił, odskoczyli piekielni oprawcy i znikli jakby 
ich nie było. 
Szlachcic porwał się z ziemi, szybko zgarnął swoje pieniążki i rzuciwszy się we drzwi, uciekał co miał tchu lasem. 
(...) Wieszże, dokąd on poszedł? 
 Sądzę, że prosto do Bydgoszczy, gdzie pewnie pod ciężarem 
przestrachu nawróci się i wstąpi do klasztoru. Są tam reformaci." 

 

BARTODZIEJE (wersja 1)

W początkach XII wieku książę pomorski Świętopełk do Wyszogrodu z całą swoją świtą zajechał. Warowność" grodu sprawdzał i o zapasy żywności pytał. Obchodząc gród, zobaczył pięknie wykonane, mocne topory, które tutaj bartami zwano. Służyły one jako broń, a także używane były do wyrobu barci w lesie.  Książę obejrzawszy barty, z podziwem pokiwał głową i zapytał; A któż to i gdzie te topory wyrabia? Panie, tam — odpowiedział Macko i ręką wskazał na zachód — za wielkimi lasami, niedaleko wsi Rzepka, gdzie droga do Bydgosci prowadzi sami bartodzieje mieszkają.  Na to książę rzekł: To jedźmy do wsi Bartodzieje, barty zakupić, bo nie długo przydatne będą w pracy i boju.

 

 

TOĆ TO SAMI BARTŁOMIEJE (wersja 2)

Podobno o Bydgoszczy nie było jeszcze słychu a już ni szlaku wiodącym do ujścia Brdy przycupnęła, okazała wieś bez nazwy. Mieszkało w niej ze trzydzieści rodzin uszlachconych gospodarzy. Niełatwo było do wsi owej dojechać, bo dostępu broniła z jednej strony Brda a z drugiej bagna i mokradła porośnięte nieprzebytymi krzewami olszynkowymi i kępami olch. Biada śmiałkowi, który bez przewodnika zapędzał się w te okolice. Przepadał bez wieści. 
Nastała słotna jesień. Gospodarze zajęci byli młócką w stodołach a kobiety krzątały się przy tkaniu płótna na przyodziewki. Mrok zapadł zaraz po południu. 
Bartłomiej Spetka, jak co dzień, zaparł mocniej wrota strzegące dziedzińca, gdy do uszu jego doszło wyraźne człapanie konia. Jakoż po chwili z ciemności wyłonił się wielce utrudzony rycerz w zbroi: 
— Człowieku, ratuj, póki nie jest za późno. Nasz szlachetny pan, książę Świętopełk, właśnie tonie z wozami i rycerstwem w tych przeklętych bagnach... 
 A gdzież to książę podąża? 
 Do grodu w Gąsawie, a z nim pół setki rycerza. 
 Jedź tedy i powiedz swemu panu, że pomoc nadejdzie migiem. Stary Bartłomiej Spetka słowa dotrzymał.   Po  chwili  znużeni rycerze znaleźli się w gościnnych zabudowaniach gospodarza. Już służba migiem uwinęła się z rozmieszczeniem koni po stajniach, już na stole dymiła gorąca polewka a do szklanic lał się pyszny miód. Wkrótce było i pieczyste z dopiero, co zarżniętego barana. 
Książę byl kontent wielce z takiego przyjęcia. Wraz też poprosił o bliższe przedstawienie swoich wybawców. Najstarszy w gromadzie Spetka, znany ze swej powagi i doświadczenia zaczął: 
 A to, jasny panie, jam Spetka, dalej to Redel, za nim Kolcmpa, Rymka, Dzierzga, Korlak, Sywek, Dorla, Dolewa, Brzechwa, Sytecki, Terlak... 
 Jak to, gospodarzu — zdziwił się książę — to wy imion nie niarie ? 
 Owszem, — odparł niespeszony Spytka — my tu wszyscy, jak jeden mąż mamy to samo imię: Bartłomiej! 
 A to wybornie — zaśmiał się książę Świętopełk — to wy nie tylko dobro-dzieje, jako o was powiadają w okolicy ale także Barto--dzieje. Za wasze piję zdrowie kubek miodu. 
Podobno książę już w tej okolicy się nie pojawił. Pozostała jednak wymyślona przez niego nazwa wsi. 

WPIERW BOCIANISKO

Historia to stara jak Bydgoszcz. Wszak sięga czasów, kiedy na terenach dzisiejszego Bocianowa były jeno łąki i mokradła. Książę Kujaw z wdzięczności za wierne posługi przyznał tu ziemię dwom stryjecznym braciom, którzy zamieszkali w oddzielnych sadybach. 
Nie opływali w bogactwach ale też nie narzekali na biedę. Wszak w lasach mogli polować na zwierza, łowić ryby z Brdy a na łąkach wypasać bydło.

Wszelako obydwie rodziny podzielił z czasem mur zazdrości. Budował go całymi latami starszy kmieć Wojciech Chmarka, który nie mógł się doczekać syna. Kosym okiem więc patrzył kiedy jemu waliły na świat córy zaś Marcinowi po dziewce urodził aię chłopak na schwał — Dobromirek. Długo gryzł się Wojciech nie mając wyręki w domowych pracach ani towarzysza polowań. Aż ktoś poradził mu by bocianicę tj. gniazdo bocianie na sadybie urządził, wtedy ani chybi upragnionego syna się doczeka. 
Tak i uczynił a bociany rychło zagościły na szczycie chałupy. Lecz szczęście dalej go omijało. Znów na świat przyszła dziewka. Bociany to nawet się z tego powodu specjalnie nie martwiły. I owszem, klekotały zawzięcie pogłębiając żal Wojciecha. 
— Naigrawają się z mego nieszczęścia — więc przepędzę je. Czy są czy ich nie ma, jednakowa moja niedola. 
I pochwycił Wojciech łuk, by ptakom strachu napędzić. Jedna ze strzał ugodziła ptaka, który przebity na wylot spadł na słomiane poszycie dachu. W gnieździe zapanowała martwa cisza. 
Następnego dnia rankiem, nad borem, opodal sadyby Wojciecha Chmarki krążyła nieustannie gromada wielkich ptaków, które szumem skrzydeł i klekotaniem objawiały swój gniew. Dopiero pod wieczór, jakby zmęczone, odleciały. Opustoszało nawet gniazdo pełne małych. Odtąd bociany nieprędko wróciły w te okolice.

W ów sierpniowy poranek, kiedy wielkie ptaki krążyły nad borem, gdańskim traktem ciągnęły liczne wozy kupieckie. Woźnice i kupcy zatrzymali się na moment, by zbolałe kości rozprostować. 
 Popatrzcie — mówił któryś — czyżby bociany szykowały się już do odlotu ? 
 E, tam — odparł inny — przecie za wcześnie jeszcze. Pewnie coś je mocno poruszyło ... 
 Toć ta okolica to prawdziwe Bocianowo! 
Trudno powiedzieć ile jest prawdy w tej bocianiej historii a ile legendy. Pewne jest jedno, ludzie w okolicy od dawien dawna nazywali te tereny najpierw Bocianiskiem a potem Bocianowem.

SKĄD SIĘ NAZWA WILCZAK WZIĘŁA?

Od godziny wozy kupca eskortowane przez krzyżackich knechtów sunęły w stronę zachodniej granicy. W leśnych ostępach jeno wiatr hulał. Martwicę przerwał głos puchacza 
a potem groźnie brzmiący głos: 
 Stój! Zaraz powiadaj, skąd i dokąd?...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin