Chojnickie i człuchowskie legendy i podania.doc

(88 KB) Pobierz
Ukryty skarb…

Ukryty skarb…

 

Przekonał się o tym mieszkaniec Chojnic w dawnych czasach. Od swego dziada słyszał on o skarbie przywalonym wielkim głazem na porośniętym rogozą brzegu stawu przy drodze z Chojnic do Charzyków. Po latach marzeń zdobył się wreszcie na odwagę i ciemną nocą, samotnie wybrał się w znane sobie miejsce. Wydawało się, że szczęście mu sprzyja, bo podkopując wytrwale głaz natrafił łopatą na metalowe naczynie i usłyszał miły brzęk. Serce zadrżało z emocji, wyprostował się na chwilę dla odpoczynku. Wówczas ze zdumieniem stwierdził, że jest jasny dzień, ludzie z okolicy spieszą do kościoła na niedzielną mszę i z oburzeniem komentują jego pracę w niedzielę, jako, że znany był z niechęci do pracy w dzień zwykły. Nie chciał, by ktoś odkrył jego tajemnicę, więc zaczął gorączkowo przysypywać znalezisko. I wtedy znów zrobiło się bardzo ciemno, trębacz miejski obwoływał północ. Poszukiwacz skarbów przeraził się nadzwyczajnych zjawisk i uciekł z owego miejsca. Nie powrócił już nigdy do „swojego” skarbu, który być może jeszcze tkwi w ziemi. Tylko gdzie jest ów staw i głaz?

 

Uwięziona dżuma…

 

Dżuma szalejąca na Pomorzu w latach 1709 – 1711, nie ominęła również Chojnic czyniła wśród mieszkańców straszliwe spustoszenie. Jedną z form obrony przed szerzącą się epidemią był zakaz przemieszczania się ludzi – nie wolno było wchodzić i wychodzić z miasta. Gdy pomimo zakazu przybył w tym czasie do Chojnic pewien obcy mężczyzna przyjęto go ostrożnie i niechętnie. Przybysz rychło poznał przyczynę przygnębienia mieszkańców i zaproponował, ze uwolni miasto od zarazy, zwanej morowym powietrzem. Polecił wydłubać sporą dziurę w pniu wiekowej lipy rosnącej przy kościele oraz wystrugać stosowny czop drewniany do zamknięcia otworu. Następnie poprowadził przez miasto procesję mieszczan, podczas której odprawiano modły. Procesja zatrzymała się na koniec przy upatrzonej lipie, gdzie nieznajomy, zapewne czarownik, wydając przedziwne formułki i żywo gestykulując wpędził dżumę i nakazał czym prędzej wbić uprzednio przygotowany kołek. Tak się stało i odtąd zaraza po wsze czasy przestała nękać nasze miasto. Legenda nie mówi w jaki sposób wynagrodzono dobroczyńcę, ani też co się z nim stało.

 

Piąty wydział…

 

Sąd okręgowy w Chojnicach w okresie międzywojennym miał cztery wydziały. Pewnego dnia, gdy już opustoszały sądowe korytarze, woźny Marian Knitter spotkał drzemiącego na ławce starszego człowieka. Został wezwany przez okręgowego sędziego śledczego Franciszka Gaydę dla złożenia zeznań. W kancelarii powiedziano mu, że sędzia prawdopodobnie jest w … piątym wydziale, jednak w całym gmachu takiego wydziału nie znalazł. Nie wiedział, że piątym wydziałem sądownicy nazywają restaurację Kiczki znajdującą się naprzeciwko sądu, gdyż tam w przerwach między rozprawami przesiadują sędziowie i palestra. Najczęstszymi gośćmi byli sędziowie Franciszek Gayda, Rudolf Skrodzki i Jan Karnowski – znakomity poeta kaszubski, wynajmujący mieszkanie nad lokalem. Wszyscy trzej przyjaciele byli kawalerami.

 

Zagadka…

Kustosz Julian Rydzkowski nie lubił skrótowców, szczególnie rozpowszechnionych po wojnie. Kiedy ktoś „poczęstował” go skrótem trudniejszym do rozszyfrowania, z reguły odcinał się: - Czy wie Pan co to jest „JRC”? Rozmówca zwykle nie wiedział, a wówczas kustosz triumfalnie wyjaśniał: Julian Rydzkowski, Chojnice.

 

Małe jaja…

W latach pięćdziesiątych targ w Chojnicach odbywał się w środy i soboty, a targowisko znajdowało się na rynku. W tym okresie targ był głównym źródłem zaopatrzenia w nabiał, kupujące kobiety zaś przebierały i wypowiadały krytyczne uwagi o towarze. Przekupka Orłowska z Zamieścia, gdy usłyszała, że żąda zbyt wysoką cenę za oferowane małe jajka pospieszyła z ripostą: - Kobieto, zniesiesz te większe?

Zaginiona figurka …

Jeszcze kilkanaście lat temu w srebrnym relikwiarzu nad tabernakulum w klasztorze w Zamartem znajdowała się ( zaginęła 13 XII. 1983 r.) średniowieczna, słynąca, słynąca cudami drewniana figurka NP. Marii pochodząca z pierwszej zamarckiej kaplicy. Według legendy znalazł figurkę Matki Boskiej po raz pierwszy pasterz, który dał ją dzieciom do zabawy. Zginęła im jednak, a znalazł ja inny wieśniak. Gdy dowiedział się o tym Potulicki, właściciel Zamartego, oddał figurkę oo. augustianom w Chojnicach. Po niejakim czasie po raz trzeci ukazała się w Zamartem, lecz w jasności wielkiej na drzewie w pobliżu miejsca, gdzie dziś stoi w tym miejscu kościół. Zapytywani oo. augustianie nie umieli dać odpowiedzi, w jaki sposób figurka przechowywana w Chojnicach zaginęła. Dla mieszkańców wsi był to dowód oczywisty, że Matka Boska chce pozostawać w Zamartem. Od umieszczenia figurki na ołtarzu, czego dokonano ogromnie uroczyście, zaczęło miejsce to słynąć cudami. Wota dziękczynne przez wiele lat składane obudziły pożądanie złodziei, którzy postanowili wynieść z kościoła ołtarzyk srebrny wraz z wotami. Lecz według legendy, nie dopuściła Najświętsza Maria Panna do zniszczenia swego wizerunku. Dziwna siłą powstrzymani, błądząc i długo nie mogąc znaleźć drogi, porzucili złodzieje figurkę, niszcząc tylko ołtarzyk, lecz w następnej miejscowości zostali schwytani przez asesora człuchowskiego Kazimierza Wolszlegiera z Cołdanek, który puścił się w pogoń za nimi. Zmuszeni do odwrotu wskazali miejsce, gdzie figurkę porzucili. Mimo, że był to listopad, znaleźli ją na świeżej trawie, na drodze do Blumfeldu (obecnie Niwy) W miejscu znaleziska postawił Andrzej Grabowski, kasztelan chełmiński, murowaną Bożą mękę.

Cudownie uzdrowiony

Wiele łask otrzymywali wierni za przyczyną Matki Bożej. W kronice oo. bernardynów czytamy m.in.: „W przeszłym wieku chorował w Chojnicach ubogi człowiek imieniem Stanisław, który, gdy już był bliski śmierci, opatrzony został ostatnimi sakramentami. Skoro kapłan odszedł, zdawało się, że skonał. Żona jego, będąc przekonana o zgonie, wyszła do sąsiadki, by ją prosić, aby pomogła jej zająć się ciałem umarłego. Ale chory nie umarł jeszcze i gdy właśnie sam leżał w pokoju, ujrzał zbliżającą się do niego prześliczną Panią w orszaku aniołów, która doń rzekła: - Jesteś chory, ale ja cię z tej choroby wyleczę i zdrowym będziesz, tylko się grzechów popraw i nawiedź mnie w Zamartem. I znikła, zostawiwszy dotąd nieznaną i nader miłą woń w mieszkaniu. Chory natychmiast powstał z łóżka, czując się zupełnie zdrowym.

 

 

 

Podania i legendy

Kaszubska wioska – Swornegacie

 

Diabelski Kamień w Kokoszce

 

Dawno, dawno temu, na wzgórzu za wsią Swornegacie, w dużej, drewnianej, pokrytej trzciną chałupie, mieszkał kowal z rodziną. Na imię miał Ferdynand. Był wysokim, tęgim, starszym już mężczyzną. Kuźnia Ferdynanda stała niedaleko domu, przy drodze, którą zjeżdżali się gospodarze z końmi do podkucia, z pługami i bronami do naprawy. Kuźnia okolona była gęsto rosnącymi świerkami, które w ciemne noce swym szumem dodawały grozy temu miejscu.
Ferdynand każdego dnia przychodził do kuźni i rozpalał ogień. Kiedy żar był wystarczający, wkładał do węgli kawałki żelaza. Rozgrzewał je do czerwoności, potem kładł je na kowadle i ciężkim młotem wykuwał z nich podkowy, lemiesze i zęby do bron. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie to, że pewnego dnia w kominie kuźni zagnieździł się diabeł.
Siedział w wylocie komina i przedrzeźniał majstra, a gdy kowal się złościł, to chichotał, wyszczerzając zęby. Nocą nikt z okolicznych mieszkańców nie odważył się jechać drogą koło kuźni, bo diabeł wyprawiał straszne harce. Z daleka słychać było brzęk łańcuchów, walenie młotem w kowadło, aż iskry sypały się na wszystkie strony. Niektórzy z mieszkańców widzieli czarnego konia przemykającego koło warsztatu, parskającego krwawą pianą, błyskającego czerwonymi oczami jak dwa rozgrzane węgle. Na rumaku siedział mężczyzna odziany w czarny frak. Na głowie miał kapelusz. Zamiast jednej nogi posiadał kopyto. Innym razem widziano przy kuźni czarnego psa, który biegał, błyskając straszliwymi oczami, i warczał przeraźliwie.
Rano, kiedy Ferdynand przychodził do kuźni, niczego nie mógł znaleźć. Wszystko leżało rozrzucone w różnych miejscach. Kowal bardzo złościł się na diabła, a ten siedział w kominie i chichotał. Ferdynand nazwał go Smoluchem, bo zapychał mu dziurę ogniową i wtedy w kuźni było czarno od dymu. Majster klął straszliwie, a diabeł bardzo się z tego cieszył.
Pewnego wieczora Ferdynand usiadł na ławce pod rozłożystą lipą. Zapalił fajkę i, patrząc ze wzgórza na jezioro, rozmyślał, jakby wypędzić Smolucha z kuźni. Przesiedział tak do rana. O brzasku, kiedy przyszedł do warsztatu, zawołał swoim basowym głosem:
- Hej tam! Smoluch! Chcę z tobą zrobić zakład! Na drugiej stronie jeziora leży wielki kamień. Jeżeli przeniesiesz go przez wodę, to oddam tobie moją kuźnię na wieczne czasy. Jeżeli nie dasz rady przenieść tego kamienia, to wyniesiesz się z kuźni na zawsze.
Smoluch pomruczał i pewien swojej siły zgodził się na warunki zakładu. Wspólnie ustalili dzień i godzinę, o której diabeł pójdzie po kamień na drugą stronę jeziora. Ferdynand miał obmyślony plan. Przewidywał, że Smoluch straci siły i utopi się razem z kamieniem. W ten sposób pozbędzie się czarta.
Kiedy nadszedł umówiony dzień, diabeł ruszył po kamień. Ferdynand zaczaił się przy brzegu za gęstym jałowcem. Obserwował jak diabeł szedł po wodzie, dźwigając olbrzymi głaz. Kiedy zbliżył się z nim do brzegu, Ferdynand wyskoczył zza jałowca, dźwignął do góry kropidło umoczone w święconej wodzie. Diabeł, zobaczywszy kropidło, rzucił kamień przy brzegu jeziora. Nadepnął przy tym kopytem na głaz i dał susa na środek jeziora. Runął na dno, wybijając swoim cielskiem dziurę, przez którą przeniósł się do piekła. Głaz z odciśniętym śladem diabelskiego kopyta po dzień dzisiejszy leży przy brzegu jeziora Długie.
 

O śpiewanym abecadle…

O śpiewanym abecadle, diabelskich skrzypcach i koszów wyplataniu i co czekało na tych, co sprostali tym zadaniom

Dziwna to będzie bajka, a to dlatego, że wszystko, co w niej napisane, nie wydarzyło się wcale „dawno, dawno temu”, ani nawet za siedmioma górami, ani nawet za siedmioma morzami, a tylko za siedmioma jeziorami – a dokładnie za Strugą Siedmiu Jezior, w wcale niemałej wsi Swornegacie.

Razu pewnego ogłoszono, że wszyscy, co chcieliby Kaszubą się mianować szereg zadań muszą przejść i pokonać trudności testu Kaszuba. Śmiałek, który przejdzie trudy i wyzwania liczne, godny będzie wystarczająco by z dóbr Kaszub korzystać.

Na wyzwanie takie stawiła się odważnych zuchów w wyznaczonym dniu gromada liczna – kilka setek ich było. A wśród nich trzech chłopców. Mimo, że pacholętami dopiero byli, dzielnie ruszyli, aby trudnym zadaniom sprostać i świadectwo na swą odwagę i mądrość zdobyć.

Wyszli tedy chłopcy na gościniec, popatrzyli w otrzymaną kartkę – gdzie spis zadań do wykonania mieli i ruszyli z trudnościami się zmierzyć. W słońcu wielkim nad jezioro ogromne, Karsińskim zwane, dotarli. Tam czekało na nich pierwsze zadanie. Na łódź chybotliwą wsiedli i pagajami się odpychając, do boi dopłynęli, aby słowo tajemnicze odczytać. Szybko im poszło i już chcieli się z zaliczonego zadania cieszyć, a tu podchodzi do nich chłop, co to łodzi nad zatoką pilnował i mówi:

– Nie tak szybko! Każdy, kto chce Kaszubą się mianować musi pokazać, że rybę potrafi złowić, żeby w razie biedy z głodu nie umrzeć!

Uporali się chłopcy z tym zajęciem w trymiga i następnych zadań poszli szukać. Niedaleko uszli, bo kawałek dalej, tuż przy brzegu hafciarka siedziała. Igły nawlekała, uśmiechała się do przechodzących, ale bez wyhaftowania choćby małej części serwety, dalej nie przepuściła. Wszak hafty kaszubskie cały świat zna i każdy, kto chce Kaszubą się nazywać, wyszywać musi i zasady tego rękodzieła znać. Cóż było robić. Wzięli chłopcy igły do ręki i dalejże wisionki na czerwono wyszywać, listki na zielono, wąsiki na czarno, a kwiaty! To ci dopiero wyzwanie było – tu płatki na niebiesko, tam na granatowo, tam znowu błękitne…W końcu puściła ich kobieta dalej, zadanie zaliczyła, a jeszcze pochwaliła, że kawał dobrej roboty wykonali. Ucieszeni chłopcy doszli do miejsca , co to Kaszubskim Domem Rękodzieła Ludowego się nazywa. Tam zadanie proste na nich czekało – groch od kaszy oddzieliwszy i woreczki do ciszek przygotowawszy, mogli pójść w dalszą drogę. Znów na główny gościniec Swornegaci trafili, co to ich prościutko do szkoły zaprowadził. Zdziwieni byli ogromnie, że to w czas letni im się uczyć przyjdzie, ale cóż było robić… Kaszubskie abecadło odśpiewali- jak należy, gęsim piórem kartkę zapisali równiutko i w dalszą drogę ruszyli. Zmęczeni już byli chłopcy, bo i słońce coraz mocniej piekło, droga długa, a i zadania jakby coraz trudniejsze do wykonania.Za pomocą jakowąś zaczęli się rozglądać. I jak na zawołanie siostrzyczkę spotkali przy kościele, co to pod wezwaniem Świętej Barbary w Swornegaciach jest. Zaraz ją chłopcy do drużyny przyjęli i razem już w dalszą wędrówkę ruszyli. Raźno im się szło po piaszczystych drogach, aż tu nagle diabeł przed nimi stanął i przejścia dalej zakazał, mówiąc:

– Który odważny na tyle jest, żeby zagadki czarta odgadnąć i z nim wespół pośpiewać, tego przepuszczę, inaczej gracz nie jest godzien po Kaszubach wędrować i z bogactw krainy tej korzystać! – to rzekłszy roześmiał się i podśpiewywać głośno zaczął.

Siostrzyczka tylko na to czekała. Dalejże z diabłem do spółki śpiewać zaczęła, a za nią chłopcy melodię podjęli. Najmłodszy diabła wpół chwycił i jak nie zaczął okładać, to po głowie, to po brzuchu – tylko piski i dzwonienie wokół słychać było. A jeszcze na koniec i akordeon chwycił i walczyka diabłu zagrał, jak na prawdziwego śmiałka przystało. Cóż miał diabeł zrobić ? Puścił ich dalej i jeszcze wskazówki podał, jak do następnego punktu mają trafić. Tam już przyjazne Kaszubki spotkali, co ich przywitały, jak należy i pokazały, jak koszyki wyplatać, z których Kaszuby na całym świecie słyną. Szybko witki wiklinowe wyrobiwszy, dalej w drogę ruszyli do ostatniego miejsca, gdzie najtrudniejsze zadanie na nich czekało.

Z flisakiem, co drewno spławiał, się przy alpadze spotkali. Twardy to chłop był, do ciężkiej pracy przywykły. Zadanie u niego zaliczyć wyzwaniem się okazało największym. Najpierw zagadki trudne wszystkim zadał – węzły żeglarskie nazwać, jak należy. A że drużyna szybko to zrobiła, pochwalił i tabaki każdemu na nadgarstek nasypał. Już i chłopcy, i siostrzyczka chcieli jej zażyć, kiedy flisak krzyknie:

– A co wy myślicie, że to życie flisaka takie proste?! Ten tylko zadanie zaliczy, kto pod żaglami rozstawionymi przejdzie, a z tabaki na nadgarstku ani proszeczka nie uroni. Ten tylko będzie godzien Kaszubą się zwać i świadectwo na to dostać.

Cóż było robić. Ruszyli po kolei. Najpierw chłopcy odważnie, potem siostrzyczka za nimi, ostrożnie i powoli. Pomału, pomału, do końca wszyscy doszli i ani drobina im na ziemię nie spadła. Uczciwy był flisak, dobrą robotę docenił – pochwalił śmiałków, tabaki pozwolił zażyć i zadanie zaliczył. Dobrej drogi życząc, do miejsca wydawania świadectw skierował.

Tam już kapela grała, śpiew było słychać z daleka. Na strudzonych dobra strawa czekała i pochwały wielkie. Za swoją odwagę i roztropność, dyplom dostali. Kwit ten zaświadczał, że odtąd każdy z nich z bogactwa Kaszub korzystać może, bo dowiódł, że jak prawdziwy Kaszuba przyrodę szanuję, niebezpieczeństwom naprzeciw wychodzi i pracować potrafi, jak należy. A i nauki wszelkie mu nieobce – abecadło zna śpiewająco i trudną sztukę pisania opanował. A co najważniejsze, nawet z diabłem pośpiewa i pożartować, kiedy na to pora, potrafi

 

Jak w Swornegacu (?) o Wielkanocy zapomnieli

 

Ze świętami wielkanocnymi związanych jest dużo opowieści ludowych, zwyczajów i obrzędów. Niestety, ulegają one zanikaniu – jedynie tu i ówdzie kultywuje się szczątkowe formy niektórych obrzędów (np. dyngus). Był na Pomorzu taki zwyczaj słuchania wiejskich bajarzy. Młodzież schodziła się do chałupy gawędziarza i słuchała jego opowieści. Opowiadał on jak to dawniej bywało, co komu się wydarzyło, jak to było, że jest tak, a nie inaczej. Szukając pisemnych przekazów tych opowieści, natrafiłem w „Niwie Pomorskiej” z roku 1927 (dodatek literacko- oświatowy „Dziennika Pomorskiego” wychodzący w Chojnicach) na podanie ludowe przekazane przez Karola Wiśniewskiego. Opowieść ta nosi tytuł „Jak w Swornegacu spóźnili się z obchodem święta wielkanocnego” . Oto ta powiastka:

„Przed dawnemi czasy, gdy w Swornegacu był tylko kościółek filialny i ksiądz z Konarzyn tylko rzadko kiedy do Swornegacu zajeżdżał, zdarzyło się pewnego roku, że Wielkanoc nastąpiła bardzo rychło. Śniegi i zawieje były natenczas na porządku dziennym. W takich wypadkach zdarzało się, że mieszkańcy Swornegacu czasami tygodniami z wioski nie wychodzili. W ten czas, kiedy historia nasza się odgrywała, nie znano jeszcze gazet ani kalendarz, a lud dowiadywał się o świętach, postach itp. zajściach tylko w kościele na kazaniu. Właśnie w odnośnym roku była w niedzielę Wielkanocną taka zawieja, że nikt z mieszkańców swornegackich do parafialnego kościoła nie szedł i z tego też powodu nikt nie wiedział, że była Wielkanoc.

Lud nie wiedząc, że Wielkanoc, pościł dalej oraz śpiewał nadal pieśni postne. Zdarzyło się, że krótko po Wielkiej Nocy zjawił się ktoś z okolicy w Swornegacu i słyszał, jak ludzie jeszcze śpiewają pieśni postne i odprawiają drogę krzyżową. Zdziwiło go to bardzo i zapytywał się, z jakich przyczyn to się dzieje jeszcze po Wielkiej Nocy? Wskutek tego powstało we wsi ogólne zdumienie, że jest już po Wielkiej Nocy. Nazajutrz zebrali się starsi gospodarze i zaczęli radzić, jak sobie postąpić i co teraz zrobić?

Po długich naradach uradzili, że odprawią sami procesję około kościoła tak, jak prawowiernym katolikom przystoi, chociaż tydzień później.

W niedzielę po Wielkiej Nocy więc zebrała się cała wioska obok kościoła, starsi gospodarze szli naprzód i cała wioska obchodziła według zwyczaju 3 razy kościół dookoła i ażeby się uniewinnić z powodu spóźnionego obchodu Wielkiej Nocy śpiewała:

„Chrystus zmartwychwstan jest, a my o tem nie wiedzieli, aż nam ludzie powiedzieli Alleluja”. Ta piękna legenda poszła w zapomnienie. Czyżby mieszkańcy Swornegaci nadal byli zawstydzeni?

Zamkowe dzwony w jeziorze

     Dawno temu na zamku człuchowskim znajdowała się spiczasta wieża, zakończona złotą kulą. Pod dachem tej wieży były trzy dzwony. Najmniejszy był z miedzi, średni ze srebra, a największy ze złota. Pewnego razu podczas szalejącej burzy piorun uderzył w wieżę, co powodowało, że szczyt wieży wraz z kulą i dzwonami wpadł do jeziora zamkowego, leżącego u stóp wieży. 
     Od tego czasu podczas spokojnych spokojnych księżycowych nocy letnich ludzie często widzieli blask złotej kuli i złotego dzwonu. Czasem też słychać było z głębi jeziora ciche dźwięki dzwonów. Nie było jednak śmiałka, który odważyłby się wydobyć zatopiony w jeziorze skarb. Czynu tego mógł dokonać człowiek z obcych stron, urodzony w niedzielę. 
     Przez wiele, wiele lat skarby te spoczywały na dnie zamkowego jeziora, gdy pewnego dnia zjawił się w Człuchowie młody człowiek i wszem ogłosił, że wydobędzie z jeziora zatopione dzwony. 
     Pewnej księżycowej nocy majowej młodzieniec postanowił wykonać swój zamiar. W blasku księżyca odbijał się mur zamkowy w jeziorze, migając na ciemnej tafli wody. Na brzegu zebrał się tłum ludzi, aby przyjrzeć się czynowi obcego młodzieńca. Tej nocy właśnie dało się słyszeć ciche bicie dzwonów. Młodzieniec skoczył do wody i popłynął w stronę, z której dochodziły owe dźwięki. Tam, gdzie w poświacie księżyca było widać blanki murów, ujrzał rzeczywiście w toniach jeziora trzy dzwony. Wtedy zaczął nurkować. Gdy nurkował pierwszy raz podpłynął do niego miedziany dzwon, ale on go ominął. Przy drugim nurkowaniu podpłynął do młodzieńca srebrny dzwon, ale i ten go nie zainteresował. On chciał koniecznie wydobyć dzwon złoty. Gdy wreszcie go osiągnął, zabiło lekko jego złote serce i dały się słyszeć następujące słowa: "Kto nie ceni tego, co małe, nie jest wart tego, co wielkie". Jezioro się poruszyło i wszystkie trzy dzwony wpadły w bezdenne głębiny jego wód. Od tego czasu nikt już nie widział błyszczących w toni jeziora dzwonów, ani nie słyszał ich cichego bicia.

Złota kolebka

     Za polskich czasów stał w dzisiejszym lasku człuchowskim starościński zamek. Ongiś w Człuchowie starostą był książę Radziwiłł. Jednak na ogół trzymał się on daleko od swojej starościńskiej siedziby i pozostawiał zamek pod opieką zarządcy. Pewnego razu w ogrodzie zamkowym ścięto puste drzewo, w którym znaleziono stary pergamin. Zarządca zabrał ze sobą pergamin, nie mówiąc o nim nikomu ani słowa i próbował w tajemnicy rozszyfrować już prawie nieczytelne pismo. Po wielkich trudach w końcu to mu się udało. Tekst jego brzmiał: 
     "Gdy dojdziesz do pierwszego mostku, skręć na prawo. Gdy dojdziesz do drugiego mostku - skręć w lewo. I tam, gdzie stoją trzy zamurowane pionowo kamienie, zakopany jest skarb".
     Nocą, gdy wszystko pogrążone było we śnie, wybrał się chciwy zarządca zamku w drogę. Szedł w ślad drogi zaznaczonej na pergaminie. I rzeczywiście - po długich poszukiwaniach znalazł miejsce w murze, gdzie były zamurowane pionowo zamiast poziomo trzy duże kamienie. Tutaj przebił mur i znalazł się w ciemnej pieczarze, w której kiedyś przechowywano skarb. Wśród złota, szlachetnych kamieni i kosztownych pereł znalazł pięknie zdobioną kolebkę, całą ze złota. Obejrzawszy wszystko dokładnie opuścił tajną pieczarę i zamknął otwór pieczołowicie. Swoje nocne odkrycie zataił przed wszystkimi. 
     Po jakimś czasie książę Radziwiłł urządzał chrzciny na swoim oddalonym zamku. Zarządca chcąc się przypodobać swemu panu, udał się razem z dwoma zbrojonymi do pieczary i zabrał kolebkę. Wydawało mu się również, że w ten sposób stłumi gniew starosty, któremu dotąd nie powiedział o swoim odkryciu. Lecz grubo się pomylił. Książę zapytał, skąd prezent pochodzi. I zarządca opowiedział. Wtedy książę kazał go aresztować, zakuć w kajdany i zamknąć do więzienia. Lecz zarządca zdążył jeszcze szepnąć potajemnie jednemu ze swoich towarzyszy o skarbie. Ten bezzwłocznie udał się w drogę do Człuchowa. Jechał dniem i nocą, aby wyprzedzić wysłanych przez księcia ludzi, którzy mieli da niego zabrać cały skarb. Udało mu się. Gdy słudzy księcia zjawili się w zamku starościńskim cały skarb spoczywał już na dnie zamkowego jeziora, gdzie znajduje się do dziś. Nieszczęsny zarządca został za to ukarany śmiercią.

O szewczyku i pięknej starościance

Jeden z dawnych starostów człuchowskich miał córkę Danusię, której matka zmarła we wczesnym dzieciństwie Danusi. Ponieważ dziewczynka była bardzo podobna do matki, starosta nie ożenił się powtórnie, lecz sam zajął się wychowaniem córki. Z Danusi wyrosła urodziwa panienka, ale niezwykle delikatna i smutna. Całe dnie spędzała w swej komnacie przed portretem matki, a w lecie siadała przed zamkiem i patrzyła na falujące jezioro. Nikt nigdy nie widział uśmiechu na jej twarzy. Zrozpaczony starosta przywoził do zamku najsławniejszych lekarzy krajowych i zagranicznych, lecz żadne leki nie skutkowały. Medycy orzekli wreszcie, że są bezradni, gdyż Danusia jest chora na melancholię, czyli na brak chęci do życia. Zrozpaczony ojciec zwrócił się wtedy po poradę do miejscowej wróżki, znanej z różnych czarów i tajemnych praktyk. Staruszka orzekła, iż starościankę uzdrowi tylko ten, kto potrafi wywołać uśmiech na jej twarzy. Starosta ogłosił więc, że temu odda rękę córki i cały swój majątek, kto potrafi ją rozweselić i doprowadzić do śmiechu.Do zamku człuchowskiego zjeżdżali zalotnicy z różnych stron kraju, przybył nawet błazen z królewskiego dworu. Wszyscy wyprawiali na dziedzińcu zamkowym pocieszne harce, gonitwy i figle. Ale starościanka przyjmowała gości obojętną twarzą i patrzyła na wszystko z wyrazem zniechęcenia i nudy, albo zamykała się na siedem spustów w swej komnacie. Pewnego dnia do karczmy pod Człuchowem zawitał ubogi wędrowny szewczyk. Dowiedziawszy się o ogłoszeniu starosty i niezwykłej chorobie starościanki, przejął się głęboko jej losem i postanowił ją uzdrowić. W tym celu za ostatnie pieniądze kupił wyprawioną skórę wołową i uszył z niej ogromny trzewik, który osadził następnie na dwóch kołach. Za woźnicę do tak oryginalnego powozu przebrał swojego wiernego przyjaciela, Łatka. Był to poczciwy i bardzo mądry kundelek, biały, z czarnymi łatkami nad prawym okiem, na lewym uchu i u nasady wiecznie merdającego ogona. Od Łatka wciąż wprost tryskał szelmowski humor i ktokolwiek spojrzał na jego lekko przymrużone oczy, nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Janek, bo takie było imię szewczyka, uszył Łatkowi piękny, czarny frak, w jakim chodzili w owe czasy tylko najelegantsi kawalerowie, na głowę włożył mu czarny cylinder, przednie łapy przyozdobił w białe rękawiczki, a tylne w czerwone buty. Tak przystrojonego Łatka posadził w powozie z batem w łapie. Powóz ciągnął sam Janek przebrany za krnąbrnego osiołka, który na końcach uszu miał zawieszone małe dzwoneczki. Gdy Łatek zajechał pod zamek człuchowski, towarzyszyła mu już rozbawiona gromadka dzieci. Starościanka siedziała, jak co dnia na krużganku zamkowym i spoglądała smutno na jezioro. Na hałas i krzyki podniosła wzrok w kierunku bramy i naraz parsknęła serdecznym, dziewczęcym śmiechem.

- Popatrz, tatku, popatrz, co za śmieszny powóz! – wołała.

W tym momencie Łatek z wesołym ujadaniem strzelił z bata, a Janek, jak na prawdziwego osiołka przystało, zaczął wierzgać, stawać dęba, strzyc dzwoniącymi uszami i rżeć na całe gardło. Spod przyprawionego oślego pyska raz po raz wyglądała promieniejąca radością twarz szewczyka. Danusia, podobnie jak wszystkie dzieci, klaskała z uciechy w dłonie: - Cudowne! – wołała – cudowne!

Starosta wybiegł z zamku na dziedziniec, spoglądał na córkę, słuchał jej śmiechu i nie wierzył ani oczom, ani uszom. Po chwili przecisnął się przez gromadę dzieci do szewczyka i uścisnął go serdecznie: - Dziękuję ci, młodzieńcze, dziękuję gorąco! Uleczyłeś mi córkę z okropnej choroby. Następnie rozkazał obdarować wszystkie dzieci łakociami, a Łatkowi osobiście zawiesił na szyi pęto pachnącej kiełbasy. Wnet zjawili się zamkowi grajkowie i na dziedzińcu rozpoczęły się tańce, w których, o dziwo, brała udział również starościanka, wywijając z Jankiem skoczne mazury i obertasy. Radosny dzień zakończyła wspólna uczta w komnatach zamkowych. Nazajutrz o świcie, gdy jeszcze wszyscy mieszkańcy zamku spali w najlepsze, starosta zerwał się z łoża i markotny począł przemierzać swoją komnatę: - Co teraz począć? Danusia jest wprawdzie uleczona, ale co dalej? – Więc ty, dygnitarz królewski, masz wydać swą jedynaczkę za wędrownego szewczyka? – mówiła pycha magnacka. – A co na to powiedzą twoi bracia, siostry i krewni! – dopowiadała duma rodowa. – Ale ocalił ci córkę, ogłosiłeś publiczną odezwę i powinieneś teraz słowa dotrzymać – odpowiadało sumienie. Nie mogąc sobie poradzić ze sprzecznymi myślami, postanowił udać się ponownie do wróżki po radę. Wysłuchała uważnie jego racji za i przeciw i zapytała:- Więc chciałbyś się, mości starosto, wycofać z danej publicznie obietnicy?- Właśnie nie wiem, co mam robić... Wdzięczny jestem szewczykowi za uratowanie córki, ale boję się ludzkiego śmiechu: szewczyk zięciem starosty, to okropne! Wróżka zamyśliła się głęboko:- W ogłoszonej przez ciebie odezwie jest zastrzeżenie, iż masz prawo postawić swemu przyszłemu zięciowi jeden warunek do wykonania. Wybór tego warunku zależy, mości starosto, tylko od ciebie. – Tylko od ciebie! – powtórzyła surowo. Starosta bystro spojrzał na staruchę- Masz rację, wybór zależy tylko ode mnie. Wcisnął w dłoń wróżki dukata i wracał powoli do zamku. A po drodze tak sobie myślał:- Postawię mu taki warunek, że biedny szewczyk zlęknie się i czmychnie dobrowolnie, gdzie gorzki pieprz rośnie. A wtedy wydam moją Danusię za księcia lub królewicza. Po południu Janek, odświętnie ubrany, stawił się na zamku człuchowskim, by prosić o rękę Danusi. Starosta przyjął go grzecznie, ale chłodno.

- Słowo rzecz święta, dałem je wszem wobec i nie cofnę, ale musisz wiedzieć chłopcze, że odezwa moja ma jeden warunek, który przyszły mój zięć winien spełnić, jeśli chce być godnym ręki starościanki. - Spełnię wszystko, co każesz mości starosto, dla Danusi gotów jestem iść choćby do piekła! - Powoli, młodzieńcze, powoli! Nikt tu o piekle nie mówi, tylko przyszły mąż Danusi, jako starosta zamku człuchowskiego po mojej śmierci, winien okazać wielką odwagę i dzielność.- Jestem gotów – odrzekł Janek. Starosta ujął go pod ramię i przyprowadził do okna. - Widzisz tę najwyższą basztę zamkową nad jeziorem?- Widzę – odrzekł szewczyk. - A ten występ muru, zwany półką na samym jej szczycie? - Widzę również, mości starosto. - Słuchaj więc uważnie. Jutro od rana szwaczki z Człuchowa będą szyły Danusi ślubną suknię, ty zaś tymczasem usiądziesz o świcie na tym gzymsie wieżowym i zrobisz dla swej narzeczonej parę ślubnych pantofelków. Jeśli wykonasz je, jutro poślubisz Danusię, jeśli jednak tchórz cię obleciał – tu starosta spojrzał badawczo na chłopca – to przyznaj się od razu, a dostaniesz sto złotych dukatów i ruszysz precz z zamku człuchowskiego, starczy ci na założenie pięknego warsztatu szewskiego.  Janek potrząsnął płową czupryną:

- Dukatów, mości starosto, nie chcę, ale pantofelki uszyję Danusi tak piękne, że ładniejszych i w samej Warszawie nie zrobią. Proszę jedynie, bym mógł wziąć miarę na jej nóżkę.Starosta stropił się co niemiara tą odpowiedzią, nie sądził bowiem, że sprawa przybierze taki obrót, ale zachował spokój i powagę: - Niech i tak będzie, mości szewczyku. Gdy się nazajutrz rozniosła wieść, że Janek szewczyk ma robić ślubne p...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin