Legendy z podtoruńskiej Złotorii.docx

(63 KB) Pobierz

 

O Złotorii
Motto: uczniowie kl. V Szkoły Podstawowej w Złotorii.
Autorskie opracowanie literackie z rozbudową fabuły.

Od pewnego czasu nędznie żyło się mieszkańcom tego podgrodzia. Według starej Rzepioły, co znała się na gwiaz­dach, umiała przywoływać i gadać z duchami, a nawet odczyniać niektóre zaklęcia, zło siedziało nie w Polakach, a w Krzyżakach. Byli to rycerze zakonni w białych płasz­czach z czarnymi krzyżami, zakuci od łba w ciężkiej zbroi, całkowicie wyzuci z sumień ludzkich. Gdzie się pojawili - czynili krew, gwałt, mord i pożar. Czarne krzyże ścieliły ich trakty, a leśne dukty znaczyli wisielcami. Kłamali wo­bec narodów Europy, papieża i samego Boga. I o dziwo wygrywali wiele sfałszowanych sądów. Szczególnie krwa­wym ich wodzem był Wielki Mistrz Ulrik von Jungingen, który w 1409 roku przez osiem dni i nocy oblegał złotoryjski zamek siłami po stokroć razy większymi od jego załogi. Nieliczni już obrońcy wyczerpani brakiem snu, zdziesiąt­kowani i osłabieni ranami, skazani byli na przegraną, lecz hasło „Honor i Ojczyzna" nakazywało walczyć do ostat­niej kropli krwi. Morderczy mistrz, codziennie sprawują­cy przy ołtarzu niekrwawą ofiarę, za waleczność polskich wojów postanowił wziąć na nich krwawy odwet. Aby szyderstwa i złośliwości swej zadośćuczynić, sprowadził krzyżacką świtę z Torunia i nakazał spędzić całą okoliczną ludność. Na oczach zgromadzonych dokonał krwawego mordu na pozostałych przy życiu polskich obrońcach zam­ku. Lud na kolanach i we łzach błagał o litość, a on mordo­wał do ostatniego i palił. Taka była „religijność" zakonnego władcy. Kazimierzowski zamek od tych zniszczeń już ni­gdy nie odzyskał swej dawnej świetności. Ale fortuna kołem się toczy. Wieść o krzyżackim mor­dzie złotoryjskim dotarła do Jagiełły, który tym razem nie uległ wpływom Kurii Rzymskiej i zaczął czynić energiczne przygotowania zbrojne. Wielka wojna z Krzyżakami roz­poczęła się w Złotorii w 1409 roku, a skończyła 15 lipca w 1410 roku na polach grunwaldzkich. Armia polska pod dowództwem Władysława Jagiełły, wzmocniona wojskami Wielkiego Księstwa Litewskiego pod wodzą Witolda oraz dodatkowo oddziałami ruskimi i tatarskimi, odniosła wiel­kie zwycięstwo. Koniec bitwy zakończył się śmiercią nie­mal wszystkich dostojników krzyżackich. Popołudniem tego krwawego dnia zginął sam Wielki Mistrz Ulrik von Jungingen. Mądra Rzepioła ze Złotorii ogłosiła, że dobry Bóg odwrócił się od zakonnych krwiopijców i stanął po naszej stronie. I miała rację, bo tak myślało większość eu­ropejskich stolic. Ale z gwiazd, odbijających się w jej szkla­nej kuli, wyczytała, że Wielki Mistrz śmiertelnie nadziany dzidą i sieczony mieczem przez woja z ziemi dobrzyńskiej nim skonał, wyzionął z siebie wielkiego ptaka Kanię - jako potężnego czarownika o wielkiej mocy tajemnej. Ptak ten poszybował wprost do zamku złotoryjskiego celem groma­dzenia kosztowności na odbudowę armii krzyżackiej. I rze­czywiście od czasu zasiedlenia się Kani, występującej rów­nież w postaci wiedźmy Kunegundy, mieszkańcom podgro­dzia żyło się coraz gorzej. Wiedźma czarującym głosem wabiła chłopców w mury zamczyska, których przekrocze­nie należało okupić dukatami, złotem lub monetami pań­stwa zakonnego. Wiedźma Kania gdzieś kryła te skarby, ale nikt nie wi­dział gdzie. W owych czasach Drwęcą i Wisłą flisacy spławiali drewno, uformowane w tratwy, do Torunia i Gdań­ska. Pewnego popołudnia trzej wodniacy ugrzęźli na mieliźnie. Wobec zbliżającego się zmierzchu zmuszeni byli rozbić skromny obóz na wzniesieniu przy starym zamczy­sku. Nagle do śmiałków dotarła piękna i rzewna melodia. Zauroczeni tym koncertem solowym, szli w stronę, skąd on dochodził. I doszli do zamku. Jednak jego progów nie mo­gli przekroczyć, bo poza drewnem nic nie posiadali. Roz­wścieczona ich niewiedzą wiedźma, odczytała to jako zuchwalstwo, wpadła w furię i tak wrzasnęła, że cegły i kamienie w obronnej baszcie zaczęły zwalać się z murów. Flisacy zdążyli bezpiecznie uciec i z wszyscy trzej uj­rzeli, jak z ruin zamczyska wyfrunął olbrzymi ptak Kania. Szybko szybował w górę i zniknął w gęstniejących chmu­rach. Rzepioła nawiedzona tajemną myślą przybiegła do nich oznajmiając, że mury tego zamczyska ostatecznie opu­ścił przeklęty duch krwawego mistrza von Jungingena. Śmiałkowie uradowani tą nowiną i jak przystało na wod­niaków przedstawili się:
- Jestem Zło
- Jestem To
- Jestem Rya
A ja jestem nawiedzona Rzepioła, która ludziskom tyl­ko dobrze czyni - rzekła babulka i dlatego Was błogosła­wię: W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Kończąc te słowa, jutrzenka rozjaśniła mrok, a oczom flisaków ukaza­ły się skarby gromadzone u brzegu koryta Wisły, przez złe­go ducha krzyżackiego, który po przegranej grunwaldzkiej zasiedlił się w miejscu swej zbrodni, przyjmując postać tajemnego ptaka Kani.Sprawiedliwi flisacy wydobyli skarby i razem z babulką rozdali je mieszkańcom podgrodzia i okolicznych siół. Odtąd żyło się ludziskom spokojnie i dostatnie. Na pamiątkę szczęśliwych wydarzeń tereny zamczyska i przyległe na­zwano od symboli trzech śmiałków, to jest: ZŁO-TO-RYA.

Jeszcze o Złotorii
Motto: Kl. IV a Szkoły Podstawowej w Złotorii
Autorskie opracowanie literackie z rozbudową fabuły.

Tam gdzie Drwęca znajduje swe ujście do Wisły, przed wiekami stała stara chatka rybaka Alojza. Był to dobry wodniak, bo wszystko wiedział o połowach różnych ryb, wędzeniu lub suszeniu. Dlatego obok chatki wybudował szajer z ruchomym dachem dla słońca, w którym suszył rozpołowione i wypatroszone ryby. Również jego wędzon­ki z dymowej drewutni były bardzo smaczne, a cwany karcz­marz chętnie je nabywał za marny grosz. Alojzemu i jego żonie Koszerce nie wiodło się najlepiej, bo swój produkt sprzedawali bardzo tanio, a jak biedacy nie mieli czym pła­cić, to rozdawali za darmo. Nadto męczyła ich bezdzietność, mimo długotrwałego małżeństwa. Wreszcie wielka radość ich spotkała, bo po latach Koszerka powiła piękną córkę Ryę. Dziewczynka szybko dorastała i stawała się co­raz piękniejsza. Duże oczy w rzęsistym obramowaniu, brwi jak wymalowane, zgrabna kibić i falujące ciemnoblond włosy, które zdobiły jej ramiona - wszystko to czyniło z Ryi najpiękniejszą dziewczynę całej okolicy. Niejeden mło­dzieniec proszącym wzrokiem spozierał w jej stronę, ale jej to nie obchodziło.Mimo biedy Rya była pogodna i szczęśliwa. W czasie połowów ojca godzinami przesiadywała nad Drwęcą, podziwiając ruchomą toń wodną, mieniące się w niej rybki i inne stworzenia rzeczne. Wszechwiedząca Rzepioła po dłu­gich obserwacjach stwierdziła, że urocza panienka posia­dała niebiańską duszyczkę. I tak było. Rozumiała plusk wody, szum liści starych dębów, śpiew ptaków i zapach kwiatów polnych, które kobiercem ścieliły się pod jej sto­pami. Kiedy przemierzała zarośla, liczne ptaszki nie pod­rywały się do ucieczki, a przeciwnie, wychylały swe łebki, radośnie kwiląc w jej kierunku. Również dla ludzi była łagodna, jak aniołek. Święto­bliwy ksiądz z Kaszczorka powiadał o niej, że Pan Bóg wy­brał ją na swoją oblubienicę, a ludzie czuli, że emanowała z niej tylko dobroć. Ale nie wszyscy byli tak dobrzy. Złe moce nie omijały Torunia i pozostającej pod jego wpływami Złotorii. „Bogactwo nagromadzone podczas rozkwitu Zako­nu Krzyżackiego doprowadziło do upadku obyczajów znacz­nej części mieszkańców grzęznących w hulankach i rozpu­ście... Kwitło obżarstwo, pijaństwo i bijatyk,i szczególnie w niedzielę i święta. Bóg nie mogąc tego ścierpieć, zesłał szka­radne upiory, które w tych dniach dręczyły grzeszników, napadały na nich przy piciu i uciechach... Wielu napad­niętych rzucało się do Wisły lub Drwęcy. Inni do studzien lub w ognie powodowane upiorami, spalając się żywcem wraz z dobytkiem. W innych miejscach płanetnicy rządzą­cy chmurami powodowali ulewy, burze i potopy Pewnego razu strasznie działo się nad samą Złotorią. Na niebie pokazała się gwiazda z długim ogonem, a za nią wielkie słupy ogniste. Słońce drżało, zachodząc krwawo, ziemia dziwnie jęczała. Starcy w jej jęku słyszeli bicie dzwo­nów kościelnych, akordy żałobnej muzyki organowej, tę­tent galopujących koni. Zdawało się, że za chwilę ziemia pęknie, czeluście wchłoną wszystko, co żyje a czarnoksięskie moce ogłoszą koniec świata. Tak ostatecznie się nie stało, ale Złotorię nawiedziło wystarczająco wielkie nieszczę­ście. Wody Drwęcy i Wisły spiętrzone huraganem zalały pola i chaty mieszkańców. W ich falach śmierć ponieśli flisacy, rybacy, pastuszkowie, owce, bydło, świniaki i nie­mal cały ludzki dobytek.Do domu nie powrócił również kochający ojciec Ryi. Nielicznie ocalałym mieszkańcom groziła śmierć głodowa. Zrozpaczona, gotowa do poświęceń panienka udała się nad Drwęcę. Znając przeogromną moc wody, błagała ją o po­moc dla poszkodowanych. Za tę pomoc przyrzekła oddać własne, dotąd szczęśliwe życie. Błagania Ryi usłyszały Nim­fy wodne, spośród których przełożona ich Rusałka udała się do króla Wiśluda, przedkładając mu treść prośby i jej cenę. Ten znał dobroć i niebywałe piękno panienki. Pomy­ślał, że taka okazja nie zawsze się trafia i podjął pertrakta­cje. Rzekł:
-Dam ci tyle złota, że ocaleni ludziska z potopu pięknie się odbudują, zakupią nowy inwentarz i będą żyć syciej niźli wprzódzi. Za to ty zostaniesz moją wodną żoną, bo mi się widzisz jak żadna z panien rzecznych. Wiślud ociekał wodorostami, miał gębę zielonkawą z wąsa­mi suma, brodę kozła i oddech bagiennego błota. Na jego widok zadrżała niewinna, emanująca pięknem i dobrocią Rya. Potrzeba poświęcenia się dla dobra swych bliskich prze­ważyła szalę. Powiedziała sakramentalne „tak".Zakończenie opowieści jest łatwe do przewidzenia. Wiślud przekazał złoto, Rya je rozdała biedakom, uściska­ła matkę, swych bliskich i dotrzymując słowa udała się nad rzekę. Natychmiast wezbrana fala przyjęła ją. Od okupnego złota i imienia bohaterskiej dziewczyny miejscowość przyjęła nazwę Złoto-Rya, dziś Złotoria. Baja jest nadal żywa i pouczająca. A może warto usypać kopczyk imieniem Ryi, który niewątpliwie wzbogaci i przedłuży legendarną przeszłość Zło­torii?

O złotniku złotoryjskim
Motto: Uczniowie KL. VIII Szkoły Podstawowej w Złotorii.
Opracowanie literackie z rozwinięciem St. Gizińskiego

Przed latami, przed wiekami, kiedy jeszcze nie było Złotorii, a tylko szumiące knieje, lasy i bory pełne ptasich gniazd i dzikiego zwierza, wśród trudno dostępnych zaro­śli, mieszkał samotny złotnik. Swą chatkę, na pół ziemian­kę, na pół szałas, urządził na wzgórku między korytami dwóch rzek, które po latach nazwano Wisłą i Drwęcą. Ta mniejsza płynęła znacznie szybciej od większej. Jej potok prędkością przypominał rzeki podgórskie. Dlatego dno ni­gdy nie było równe. Przetaczająca się szybko woda, pory­wała piaski i żwirki, które niosły ze sobą ziarenka złota. Nasz samotnik je poławiał, wypłukiwał żwirki i wybierał czysty kruszec, który w swej pracowni przetapiał na sztabki, bądź przepiękne wyroby złotnicze. Jego misterne na­szyjniki, bransolety i sygnety wykonane z niepowtarzal­nym kunsztem, słynęły na wschodzie i zachodzie, na pół­nocy i południu wielkiego lądu, który dzisiaj nazywa się Europą. Złotnik, żeby żyć, musiał też jeść. Dlatego od czasu do czasu zbierał grzyby, jagody i maliny leśne. Polował na zwierzynę. A trzeba przyznać, że miał dobry cel. Jego wiel­ki łuk do złudzenia przypominający kuszę, wypuszczał z dużą siłą trafne strzały. Nie gardził też pstrągiem i węgo­rzem, których dostarczały mu rzeki. Pewnego popołudnia udał się nad Drwęcę, tuż przed jej ujściem do Wisły. Już miał niezły połów, gdy z rzeki nagle wyłoniła się piękna, zwiewna bogini, zwana Rusał­ką, albo Nimfą Wodną. Rusałka mogła uczynić wiele do­brego, albo jeszcze więcej złego. W każdym razie nie wol­no było jej lekceważyć, bądź nie wykonać życzeń, które w gruncie rzeczy były poleceniami. Stając przed naszym znajomym rzekła:
- Dzień dobry złotniku.
- Dzień dobry przepiękna, moja bogini - odpowiedział nie­pewnym głosem złotnik.
- Że jestem piękna to prawda, którą mi powtarzają wszy­scy rozmówcy, ale że jestem twoja, to nieprawda. I nigdy, ani twoja, ani innego nie mogę być, bo po wieczne czasy należę do rzecznych wód, których jestem boginią i ich nie opuszczę. Lecz ty złotniku nie możesz żyć dłużej sa­motnie. Musisz znaleźć sobie pannę, poślubić ją nad brze­gami obu rzek i mieć dużo dzieci. Co rok będzie nowy prorok, a gdy ci dorosną, będą czynić tak samo. Liczba Polan musi rosnąć w siłę i za ćwierć wieku założona przez twą rodzinę wieś będzie liczyć 200 ludzi z niemowlaka­mi łącznie. W przeciwnym przypadku srodze ciebie uka­żę. Złotnik ukłonił się, snadź, że zrozumiał w czym rzecz. Nimfa zniknęła w falach Drwęcy, a smutny samotnik dra­pał się w głowę rozmyślając nad trudnym zadaniem. Szu­kając połowicy, wędrował po odległej okolicy. Mijały tygo­dnie i nasz jedynak smutniał coraz bardziej. Potwierdziło się porzekadło: „Daleko szukacie, bliskiego nie znacie, sami nie wiecie co posiadacie". Z resztkami nadziei wybrał się w górę Drwęcy. Nie przeszedł żadnej góry, żadnej rzeki, a już na trzecim kilometrze zobaczył maleńką chatkę. Serce mu dziwnie zaczęło bić, bo przeczuwało dobrą nowinę. Niepewną ręką zakołatał do drzwi owej chałupinki. Do tej pory widział tylko piękną Rusałkę. Teraz oczy jego ujrzały nową, przepiękną dziewczynę. Postać miała wysmukłą, falujące piersi wyraźnie podkreślały swe siedlisko pod zgrzebnym odzieniem, włos długości i koloru dorodnego lnu, a rzęsisty brew otaczał duże jaskrzące oczy. Oboje za­niemówili, ale serca ich czuły to samo. Od pierwszego wejrzenia zakochali się w sobie. Po chwili złotnik rzekł:
- Szczęśliw jestem, żem Cię ujrzał! Kto zaś jesteś i jak Cię zwą ? Gdzie familia ?
- Jestem samotna, bo zbójcy zasiekli mych rodzicieli, któ­rzy żyli w zgodzie, ale długie lata bez potomstwa. Kiedy mamka zaniemogła, tatko sprowadził znachorkę. Ta mamkę wymacała i rzekła: - Nowa wieść, inaczej dobra nowina. Jakoż i potwierdziło się, bo w najbliższą kwadrę księżyca ujrzałam światło dnia. Była to wielka radość mych rodzicieli, a że nie znali imion, to przezwali mnie Nowa Wieść. A teraz ty opowiedz o sobie. Złotnik powiedział. Wkrótce się pobrali i faktycznie „co rok był prorok". Mijały lata szczęśliwego pożycia i przyby­ła wcale liczna gromada wnuków. Jednak w ćwierć wieczu nie było ich dwustu. Minął wyznaczony czas i podstarzały złotnik udał się na powtórne spotkanie z Rusałką. Ta była bezwzględna. Za to, że osada nie osiągnęła 200 osób zmie­niła go w świnię, a że był złotnikiem, nadała mu złoty ryj. Od tych czasów pochodzi nazwa: Złotyryj, przekształcona później na Złotoryę, Złotoryję, aż wreszcie Złotorię. Również z tego okresu pochodzi nazwa sąsiedniego osie­dla. W pisowni imienia Nowa Wieść zgubiono ostatnią li­terkę „ć" i otrzymano nazwę Nowa Wieś. Zapewne jesteście ciekawi, czy szlachetny złotnik, pro­toplasta dzisiejszych rodów złotoryjskich (Wilmanowiczów, Olkiewiczów, Gawarkiewiczów, Papierkiewiczów, Zwierzyńskich, Dąbrowskich i innych) przez wieki musiał pokutować w świńskiej postaci? Otóż nie. Rusałka okazała się sprawiedliwą boginią rzeczną. Zależało jej tylko na roz­woju Złotorii. Nawiedzała osamotnioną Nową Wieść, któ­ra we snach otrzymała pouczenie: - Niech twoi synowie sprowadzają na świat najwięcej dzie­ci. Jej chłopaki w te pędy szukali żon w ziemi dobrzyńsko-chełmińskiej i ochoczo brali się do roboty. Wkrótce Złotoria osiągnęła liczbę dwustu mieszkańców. Wtedy inkarnowany złotnik przybrał dawną postać, wrócił do swej uko­chanej i żyli długo i szczęśliwie. A Rusałka nadal jest opie­kunką swego dzieła - Złotorii. W ostatnią noc Walpurgii, przed pierwszym pianiem koguta, zapowiedziała mu, że mieszkańców Złotorii omijać będą choroby i nieszczęścia, a nawiedzać- dobytek, zgoda i miłość, jeśli doczeka się tu choć skromnej uliczki noszącej jej legendarne od wieków, więc i historyczne imię.

Poświęcenie się księżnej
Wg relacji Doroty Lewandowskiej
Kl. VI Szkoły Podstawowej w Złotorii
Opracowanie literackie z poszerzeniem St. Gizińskiego

Było już ciemno. Ogniska pogasły w tę noc Kupały, lecz serce moje było radosne a zarazem dziwnie niespokojne. Droga do mojego domu prowadziła krętą ścieżką przy ru­inach dawnego zamku, słynącego ze swej świetności. Że­gnałam białe cienie moich przyjaciół, które kolejno znika­ły we mgle. Nagle przestraszył mnie przeraźliwy krzyk nocnego ptaka Kani. Odbił się dziwnym, trzykrotnie po­wtarzającym echem od krzewów rokiciny i gęstego sito­wia, a u ujścia Drwęcy do Wisły wzniósł się biały, gęsty obłok. Z niego wyłoniła się jasnowłosa panna, która snuła tęskną ujmującą pieśń. Śpiewała pięknie i zrozumiale. Wsłuchiwałam się z uwagą, by nie uronić ani jednego sło­wa. Pieśń pełna żalu i goryczy dotyczyła życia królewny o dobrym sercu, szlachetnych uczynkach i wielkiej miłości, którą złamała konieczna, a zapomniana przysięga. Jak podaje prof. Dorota Simonides, życie księżnej miało być usłane różami, lecz zły los całkowicie je odmienił. Ro­dzice jasnowłosej dawno pomarli, a opiekę nad nią spra­wował Król Krainy Płynących Wód, bo taką nazwę nosiły ongiś tereny dzisiejszej Złotorii. Król był sterany życiem i ciągłymi bojami z wrogiem, a opiekę nad nim sprawowała jasnowłosa, o nieskazitelnej duszyczce księżna. To dzięki jej poświęceniu król mógł radować się kolejnym doczeka­nym rankiem. Któregoś dnia zbrojne hufce wróciły na za­mek po stoczeniu ciężkich bojów. Część ich poległa, a głów­nodowodzący syn królewski Wilan odniósł wiele ran i każ­dej chwili mógł wyzionąć ducha. Upływały miesiące a ja­snowłosa dniem i nocą pielęgnowała chorego. Nadal był nieprzytomny i obok niezagojonych ran występowały od­leżyny. Zrozpaczona królewna udała się nad Drwęcę, przy­wołała władcę utopców, który zjawił się w towarzystwie Kani. Błagała o zaklęty lek dla księcia. W zamian przyrze­kła rozdać biednym flisakom złoto zamkowe. Nagle z Drwę­cy wypłynął gliniany flakonik z cudotwórczym lekarstwem. Szczęśliwa królewna podziękowała za lek i co sił w no­gach pobiegła do zamku leczyć Wilana. Po zażyciu leku królewicz otworzył oczy i pełen nowych sił ujrzał piękną i jakże miłą księżniczkę. Wszystko zrozumiał i wiedział, komu zawdzięcza życie. Czuł, że unoszą go niebiańskie obłoki, które zesłały mu wielką miłość. Z trudem wyszep­tał: Kocham! W odpowiedzi usłyszał - ja też kocham! Ser­deczny uścisk stopił ich dwoje, jakoby jedno tworzyli.Uradowany z przebiegu wydarzeń stary król udzielił im ojcowskiego błogosławieństwa i weselne uroczystości wyzna­czył na 24 czerwca, tj. na Święto Sobótki, kiedy następuje przesilenie dnia i nocy. Na weselne uroczystości sobótkowe zaprosił wszystkich mieszkańców Złotorii i całej okolicy. Prof. Władysław Umiński tak opisał to święto sobótkowe: „Mrok zaczynał zalegać knieje, stoki wzniesień, a doli­ny rzek zaroiły się od ludu wielce pobożnego. Sędziwi star­cy zasiedli pospołu dokoła płonącego ogniska, przypiekali na kijach porcje mięsa z upolowanego zwierza i wymieniali doświadczenia z polowań i łowów. Parobcy śmigli, krzepcy a raźni, niewiasty z dziećmi, dzie­wuchy wysmukłe, piękne jak kwiaty, a wszyscy wesoło śpie­wali:
„Ej wieczór krótki, zapalmy sobótki, a co grajków i pieśniarzy przeróżnych dudziarzy"...
Dziewice strojne w wieńce z kwiatów, cudne i jeszcze niepo­kalane, bo tylko takie godne są jąć się świętej sprawy. Wy­stąpiły i tarły z niezwykłą zręcznością suche drwa. Wresz­cie wznieciły ogień żywy. Jego płomieniem podpaliły ułożo­ne, kolejne stosy drewna. Ogień buchnął językami, a bie­siadnicy zgodnie zawołali: Chwała, chwała! Rozpoczyna­jąc rytualną modlitwę: „Ogniu święty, który od Boga z niebios pochodzisz, i masz w sobie mocy niebieskie, oświecaj, ogrzewaj chyże nasze. W ciemności i chłodach straszliwych zbawiaj życie. O ogniu, łuną cudną bijący, do nieba zanieś Jasnemu cześć i modły naszego ludu......" Czciciele ognia podzieleni na grupy, otoczyli w krąg płonący stos i pląsali, trzymając się za ręce. A niewiasty i dziewki złączone dłońmi snuły się, przechylając na pra­wo, to na lewo swoje ciała i śpiewały: Lado, moja Lado. Starcy przyglądali się korowodom, gęślarze grali na gęślach, a wszyscy dobrego jadła i napitku mieli wedle woli. Gdy ognie trochę przygasły, skakano przez płomienie, które w przekonaniu naszych praojców posiadały moc oczyszcza­jącą i odejmującą rzucone uroki. Ale w przódzi przed za­chodem słońca brano kąpiel w Drwęcy i puszczano wianki na wodę z olejnym kagankiem. Tylko raz do roku, właśnie w tę noc świętojańską, za­kwitała w lesie paproć. Znalezienie jej kwiatu przynosiło dożywotnie szczęście, zdejmowało czary i uwalniało od wszelkich zaklęć. Kwiat paproci do dziś zachował swą ta­jemną moc i dlatego śpiewamy w piosence:
„Przybądź do mnie po ten kwiat paproci,
To szczęście moje i miłość ma".
Upojona wielką miłością jasnowłosa księżna zapo­mniała o przyrzeczeniu, jakie złożyła władcy wód w obec­ności Kani. Książę nic nie wiedział o czarodziejskiej za­wartości flakonika i o zobowiązaniach jego młodziutkiej małżonki. Dlatego nie czynił oczyszczających skoków nad płomieniami ognisk, nie zażywał kąpieli wodnej przed za­chodem słońca, nie puszczał wianków na wodę z płomy­kiem na knocie olejarki, wreszcie nie udał się na poszuki­wanie kwiatu paproci. Oboje młodzi zajęci własną adora­cją miłosną nic nie uczynili, co mogło by zwolnić księżną od przyrzeczeń i uwolnić od czekających ich nieszczęść. Pod koniec uczty weselnej młodzi udali się w towarzy­stwie zamkowej świty na wodną przejażdżkę. Nagle, w bla­sku księżyca z fal wyłonił się ciemny książę wód, który zio­nął zapachem błotnistego bagna tak mocno, że zabełkotała woda w obu rzekach, zajęczały tajemne wichry, a szum pra­starych drzew zagłuszył mowę starców. Po chwili wszystko ucichło i dał się słyszeć donośny głos: „Nie dotrzymałaś danego mi przyrzeczenia, nie rozdałaś zamkowego złota bie­dakom, więc porywam cię w ciemną otchłań obu rzek, w któ­rym nie zaznasz miłości dopóty, dopóki mury zamczyska stać będą w rozwidleniu mych wód. Abyście oboje bardziej cier­pieli, pozwolę się wam widywać raz do roku, przed pianiem pierwszego koguta, właśnie w noc świętojańską. Będę czuwał, by wasza miłość w czasie nigdy nie słabła, ale nie pozwolę na pocałunek ani dotknięcie, bo zadawanie cierpienia jest moim celem". To powiedziawszy zniknął wraz z młodziutką księżną w spienionych falach rzeki. Nastąpiła rozpacz wiel­ka. Nie pomogły egzorcyzmy i święcenia. Lud opłakiwał stra­tę ukochanej księżniczki. Ojciec księcia, dobity tym nieszczę­ściem, wkrótce zmarł. Cierpiący młody małżonek usiłował usunąć mury zamczyska, lecz te pozostały oporne, poprzez wcześniejsze ich zaklęcia przez czarnego władcę wód....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin