Lesnik - Maria Kuncewiczowa.rtf

(1268 KB) Pobierz
Le?nik

              MARIA KUNCEWICZOWA

 

              LEŚNIK

 


              Izabella Rawicz była młodziutką piękną wdową po staryim hralbim, trwoniącą bez pamięci mężowską fortunę na białoruskich 'kresach Polski. Ruda sarndooka kobieta ^oddychała zdawałoby się jędrną namiętnością: kupować. Skoro w roku 1848 przedsięwzięła zamianę pa- rafiańskiego ogrodu na park angielski, skupowała po sąsiednich majątkach stuletnie lipy i przeflancowywała jak kwiatki we własny grunt. W rok później kupiła od popa dzwonnicę, którą rozebrała, przewiozła do siebie i zamieniła na „Belweder”. Kupowała kamienie przypominające głowy ludzkie i zwierzęce. Przepłacała w czwórnasób czarne boty, białe źrebięta, żydowskie lichtarze, chłopskie korale i cygańskie chusty. Z tego kupowania powstały wkrótce wielkie długi.

 

              Piotr Krzysztofowicz, kancelista z bemawczyckiego Zarządu Powiatowego, często musiał zjawiać się w Dru- wieńcach, by asystować komornikowi albo wręczać pani Rawiczowej nakazy podatkowe i upomnienia. Służący prowadził go do kancelarii nieboszczyka, nie wietrzonej od lat, gdzie zniszczeniu uległo wszystko, czym niegdyś żył stary graf: księgi rachunkowe majątku, broń, papiery rodowe, listy narzeczonej, pasy słuckie, łacińskie modlitewniki i żbiór rękopiśmienny przemów regenta Mitamawskiego, miejscowego Demostenesa, wszystkie zaczynające się od litery Z.

 

              W zatęchłym pokoju czekał godzinami na jaśnie dziedziczkę. Zwykle dawała znać, że jej nie ma, albo że czasu brakuje, bo właśnie zajęła jest kupnem tatarskiego siodła czy też win 'królewieckich.

 

              Pewnego razu, znudzony czekaniem, błądził po parku i natknął się na tę Izabellę. Nic nie 'kupowała. Czasu wydawała się mieć w bród, aile czy rzeczywiście (była w Druwieńcach obecna, można by powątpiewać, tak nieobecny miała wzrok. Po długich eertacjaich raczyła wreszcie pojąć, na czym rzecz polega i po co ten człowiek się zjawił. Ale się nie przejęła. Z uśmiechem nietutejszym zaczęła mówić bzdury, od których Piotra rozbolała wątroba. Wysuwała jakieś swoje racje, psu na budę niezdatne, czegoś gniewała się i gardziła. Głos miała czyściutki. Piotr po chwili złapał się na tym, że to nieważne, o czym dziedziczka mówi, tylko należy słuchać, jak ów głos dźwięczy hrabiowską piosenką. Odszedł z niczym.

 

              Później postarał się, by za każdym razem, gdy wypadała sprawa z Druwieńcami, prisitaw jego tam posyłał. Postanowił ratować hrabinę, wbrew niej samej, ra-* dą i uczynkiem. Oczywiście rady nie usłuchano, jednak kilka zwłok płatności, 'kilka redukcji sum należnych skarbowi, udało się kanceliście uzyskać drogą drobnych urzędniczych matactw. Izabella przyjmowała później jego zdyszane relacje mówiąc o czym innym. Łatwo zrzekł się jej uwagi, chodziło mu tylko o możność napawania się grą twarzy i głosem. Odnosił wrażenie, że wtedy on, pisarz z Powiatu, przenika do kraju Lucype- ra. Nie widzi wprawdzie i nie słyszy tego, co hrabina, ale jakimś cudem bierze udział w grzesznej rozkoszy arystokratów. Uczuciem najbardziej [pochłaniającym go w tamtych czasach ibył wstyd. Wstydził się patrzeć na Izabellę, na jej cudaczne i pachnące suknie, na cienkie palce ze spiczastymi paznokciami, na twarz, której nagość 'była bardziej miłosna niż gołe ciała dziewek ber-

 

              nawczyckich. Gorzał ze wstydu, ale patrzył i ˇbył szczęśliwy. Na samym dnie świadomości tliła się nadzieja, że nieunikniona ruina skaże kiedyś Izabellę na przytomniejsze spojrzenie w jego oczy.

 

              Jesienią pałac miał być wystawiony na licytację. Pod koniec lata Piotr miał okazję częściej niż kiedykolwiek kursować między urzędem a Druwieńcami. Tymczasem hrabina stała się nieuchwytna. Ldkajczyk wzruszał ramionami.

 

              ― Jaśnie hrabina wierzchem wyjechała... ― albo:

 

              ■― Nikogo ˇpuszczać nie kazano, jaśnie hrabina spoczywa ― zakrywał dłonią uśmiech, który oznaczał ooś szpetnego.

 

              Piotr zaczął przesiadywać w czeladnej. Pokojowe szeptały po kątach i podtykały mu różne przysmaki. Usiłował pochwycić wieść o Izabelli, ale one sądziły, że same były celem tych odwiedzin i szeptały o nim. Któregoś popołudnia, kiedy rozłożywszy na kolanach torbę z aktami czekał sposobności, podjadając ulubiony ponoć sernik dziedzicżki, od strony pokojów wszedł do izby wysoki mężczyzna w liberii. Na jego widok służące poczerwieniały. Stał w progu i patrzył na nie. Frak lifoe- ryjny Ibył czarny ze srebrnymi galonami, pończochy na muskularnych łydkach białe. O ile ubranie świadczyło

 

              o zawodzie lokaja, o tyle głowa przeczyła mu ― była pańska, pokryta czupryną jak zwichrzonymi piórami. Jedno takie buntownicze pióro leżało w poprzek czoła, pogłębiając czerń oczu. iNie chciało się wierzyć, że usta tego mężczyzny przeznaczone są do milczenia lub do służbistych odpowiedzi.

 

              ― Kawa! ― mruknął. ― Kawa i likwor.

 

              Dziewczyny zakrzątnęły się tłumiąc chichot. Wkrótce

 

              na tacy stanął samowar, dwie filiżanki, flaszki i dwa kieliszki. Piotr odchrząknął:

 

              ― U pani hrabiny goście?

 

              Czarny odwrócił ku niemu piękną twarz. Przez chwi

 

              lę przyglądał mu się z wyższością krzywiąc wargi; potem zaprzeczył.

 

              ― Proszę zameldować ranie, ja w wiadomej sprawie z Powiatu. Bardzo pilno! ― poniosło pisarza... Sam nie wiedział, 'kiedy się znalazł w drzwiach do pokojów. Tam jednak żylasta noga w jedwabiach zagrodziła przejście.

 

              ― Gdzie? Bez zameldowania nie wolno.

 

              ― Puszczaj! ― rozgorączkował się czegoś Piotr.

 

              Liberyjne bary jeszcze uroisły. Piotr szarpnął srebrną

 

              pętlą, ale tamten zamknął jego kiść w swoje palce, jak w kajdany. W tej samej chwili z daleka doniósł się czyściutki głos:

 

              ― Bojarsiu! Bojanmiu! Nasza kaffa... cafe...

 

              Nie zwalniając uścisku, Czaimy zwrócił się w stronę głosu:

 

              ― Tu nie kaffa, tu papierki z Powiatu.

 

              Piotr jednocześnie zakrzyknął:

 

              ― Jaśnie pani hrabina! Molestują mnie. A sprawa zwłoki nie cierpiąca...

 

              W głębi korytarza coś zaszumiało, głos zaśpiewał:

 

              ― Wpuść Pafnucego, Bojarsiu!

 

              Frak 'zwolnił przejście.

 

              Na. żółtobiałym obłoku unosiła się Izabella Rawicz. Dopiero po chwili kancelista zrozumiał, że obłok to łoże i pościel. Znowu wstyd! Znowu szczęście. Piotr spuścił oczy, bo i perfum było dosyć dla rożkoszy. Hrabina roześmiała się:

 

              ― Cóż za sprawa, dla której' chorych trzeba napastować?

 

              Piotr tym razem nie byle oo ze sabą przynosił: owoc żmudnej dreptaniny, nocy bezsennych, niezliczonych wykrętów, 'przeszpiegów, gróźb i skamłania.

 

              ― Pani hrabina... ja... mnie udało się... Subhasta oo- fnięta być może. Pan sprawnik zgadza się. A tylko on prosi, coby to żyto...

 

              Coś ugięło się, coś dźwięknęło. Piotr podniósł wzrok ―

 

              i zmartwiał. W obłoku ˇbiałym obok Izabelli unosił się terąz Czarny. Nie miał już na sobie fra]» z pętlicami, śnieżna koszula oblekała tons, ipozwalaj^Pszyi pysznić się naigością. Na dłoni trzymał filiżankę i dzwonił w nią łyżeczką. Pisarz wypuścił z rąk papiery. Nieswoim szeptem wyrzekł:

 

              ― Jaśnie hralbina... Proszą sługa odprawić. Rzecz nadto seriozna.

 

              Oibłok wzburzył się i rozbłysł dwojgiem ramion jak błyskawicami.

 

              -― A kysz, a kysz, Pafnucy! Bacz, by sługa ciebie nie odprawił. Masz oo gadać, gadajże, a nie, to wracaj, skąd bogi przywiodły.

 

              Ściany i zwierciadła runęły do nóg Piotra razem z porządkiem świata.

 

              ― Jaśnie hrabina, jakże to! Ja mam iść precz, któren

 

              0 dobro twoje zabiega, a foradiaga jakiś koło osoby twojej? I jakiż ja Pafnucy! Nie Pafnucy, a Piotr, krew i życie za pomyślność twoją oddać gotowy.

 

              Koło obłoku znalazł się nagle Piotr, siłą niedobrą rzucony naprzód. Ale widać żadna siła nie mogła podołać Czarnemu. Znowu dał się słyszeć cieniutki śmiech:

 

              ― A na oo mnie krew twoja, twoje życie, Pafnucy? Subhasta tyle nas teraz zajmuje oo les neiges d’antan

 

              1 co ty sam, panie Krzysztofowie^

 

              Kancelista porwał się z miejsca. Zanim jakakolwiek myśl ulżyła naporowi krwi, wyciągnął szpony do nagiej szyi gacha.

 

              ―| Poszoł won! T- zacharczaů. i Ł

 

              I teraz znowu poczuł na sobie zbójeckie kleszcze tamtego. Obrócony w kupę dygocącego mięsa, musiał przypaść do ziemi,

 

              ― Dosyć, Bojaruniu! ― zaśpiewała hrabina ― chodź do mnie! Bomne chance, adieu, mój Pafnucy.

 

              Piotr zwlókł się z kobierca i poszedł. Na progu przystanął, żeiby splunąć w kierunku obłoku. Te same że

 

              lazne ramiona, które go sponiewierały, kołysały teraz ciało hraibinvgpwie głowy wspierały się o siebie, ruda i czarna. Dw* głowy, mieczem rozkoszy odcięte od świata. Pośród złotolbiałego puchu leżała męska pierś przekreślona 'blizną, a nad blizną fruwały dłonie Izabelli i szept:

 

              ― Bojarsiu... bojarze mój... Nic nie mów, kocham twoje milczenie.

 

              Milczenie okryło odtąd Piotra Rrzysztofowicza. W pół roku później ożenił się z Cecylią, o której mówiono Augusta. Nie wiadomo czemu, może od imienia złej pamięci króla Sasa. W bemawczyckim powiecie Augusta oznaczało Niemkę i osoibę brzydką. Podobno, zwierzyła się z czasem jego siostrze Reginie, Piotr nigdy z nią nie? rozmawiał i wcale się nie oświadczył. Wszystko załatwił faktor.

 

              Cecylia, „Augusta”, foyła córką starego Eldchwira ― tak chłopi miejscowi przekręcali saskie nazwisko Ei- chler ― i jego (białoruskiej żony Martyny, młynarzówny z Szerska. „Stary Eldchwir”, ożeniony późno i niestosownie, stanowisko nadleśnego w dobrach książąt Mittgensteinów piastował od czasów niepamiętnych. Jego jedyne dziecko Cecylia, wychowane w lasach, ˇbyło przyzwyczajone do ulbogiego życia i do tego, że pytań nie warto zadaiwać. W dni powszednie obrządzała kurniki, szyła, tkała, leczyła ― w niedzielę, jeśli ojciec był w domu, odczytywała na głos psalmy luterskie, jeśli go nie było ― śpiewała z matką i dziewkami -«Ne chody, Hryciu, na weczemyciu», a u siebie w izdebce przez lat kilkanaście wertowała zawsze te same mało zrozumiałe książki: »Pamiątkę po dobrej matce« Klementyny z Tańskich Hoffmanowej ― dar pani administratorowej, tom pierwszy »Goethes sämtliche Werke« w twardej, ale wyplamionej okładce, ofiarowanej jej kiedyś przez

 

              młodą stryjenkę, i stary kalendarz Wileńskiego Towarzystwa Rolniczego. Słów ludzkich iami lenistwa nie ibyła ciekawa. Idealne zdrowie i duch niemieckich prababek w połączeniu z (białoruską ciszą usposobiły ją do zgody na każdy los. O .mężu wiedziała, że nie żądał za nią posagu, że jest z polskiej, znaczy ze szlacheckiej rodzimy, i że: na rządowej posadzie. Jego domek w Bernawczy- cacih nad rzeczką Leśną potraktowała jako dziuplę, gdzie ibędą się lęgły małe. Obetkała szpary i czekała porodów.

 

              Piotr od początku do końca wspólnych dni jedyną rację bytu żony widział w zaprzeczeniu hrabinie. Cecylia miała Ibyć tym, czym nie była hrabina, A więc ˇbłogosławioną brzydotą powszedniości. Rozsądkiem. Kar- micielką. Niewolnicą. Próżnią jego serca i pełnią sumienia.

 

              Stała się^tym wszystkim 'bez żadnego wysiłku.

 

              Rodziła i pieczołowicie chowała dzieci. Nie dbała o urodę swoją i bliskich, żadnej rzeczy ani sytuacji. Nawet wiersze, które pisywała, wypełniając tym świąteczne odwieczerze, były ibardzo brzydkie. Za to w całym obejściu, oo więcej, w sąsiedztwie, póki żyła Cecylia, nie znalazłbyś istoty głodnej, nie opatrzonej w chorobie, opuszczonej w smutkiu. Obchodziło się przy tym bez rozmów. Gdyby nie ta milkliwość, kto wie, jak by się ułożyło współżycie z Piotrem. Zwolniony z wyjaśnień, zapadający 00 noc^Mraz ze swoją haniebną raną, w ciche, tłuste objęcia, Krzysztofowicz dość szybko odzyskał poczucie własnej ważności. O szczęściu przestał marzyć. Znielubił je ną^et, jako zabawkę arystokratów. Nie wiedział właściwie, 00 lubi. Wiedział tylko, czego nienawidzi: tajemnic. Chciał, żeby każda godzina była na wskroś wiadorrfS, każdy ruch celowy, każda rzecz bezpośrednio przydatna. Niezwykłe skojarzenia myśli, przedmiotów czy uczuć, uznał za bezecne, czyli arystokratyczne.

 

              Dwa razy Cecylia naraziła się mężowi. Raz z powodu konwalii i raz ˇbez powodu.

 

              Odkąd byt Piotra spoczął na solidnych małżeńskich podstawach, kariera urzędnicza potoczyła się gładko. Przełożeni nie przepadali za nim, ale dbali, żeby awansował ten gorliwy człowiek, którego milcząca praca mogła się w każdej chwili obrócić przeciw ich gadatliwemu lenistwu. Pewnej wiosny został mianowany asesorem z pominięciem dwóch starszych biuralistów. Zanim zdążył wieść o tym osobiście zakomunikować żonie, została uwiadomiona przez pisarczyka. W domku nad Leśną zapanowało wzburzenie. Ciotka Regina, ociężała i ślamazarna pannica, rzuciła się na dzieci z pawimi okrzykami:

 

              ― Królewicz ty mój! Królewna! Obaczycie, wasz tatko niedługo sprawnikiem zostanie! Klęknijcie, pomódlcie się Bogu.

 

              Ponieważ modły nie dały się zorganizować, uciekła łkając do ogrodu, gdzie swoim zwyczajem zaszyła się w pewną pamiętną dla siebie gęstwinę nad rzeczką..

 

              Cecylię także poniosło natchnienie. Uczucie, jakie ją ogarnęło, to była wdzięczność dla Piotra. Wyprowadził ją z lasów, osadził pośrodku szanowanych rodzin miejskich, obdarzył sekretem nocnym, nade wszystko zaś godnością żony i matki, teraz znów pomnaża dobrobyt, dodaje ważności. Chwyciła narzutkę, popędziła do rze- źnika po pół funta świeżutkiego łoju.

 

              Gdy o zwykłej porze, ani ńa chwilę wcześniej, Piotr Krzysztofowicz, nowo mianowany stanowoj pristaw, przez Polaków zwany asesorem wkroczył do jadalki, zastał na stole przy swoim talerzu butlę żubrowej nalewki, niebawem zaś pojawiła się dymiąca misa kołdunów. W odpowiedzi na czułe stękania Cecylii ucałował ją w czoło, dzieciom pozwolił wdrapać się sobie na plecy, wreszcie chrząkający, triumfalny, siadł do obiadu. Jak zwykle porozumiewano się raczej ruchami brwi,

 

              KI

 

              łokci i. nieartykułowanymi dźwiękami. Dzieci, Kazio i Frania, pakowały w jadło wszystkie dziesięć palców i twarze. Jeżeli wybuchał między nimi zatarg albo psota, rzecz pozastawiano naturalnemu (biegowi, co najwyżej przykazując wzrokiem Reginie, by uprowadziła niesfornych. Kołduny były znakomite, żubrówka siarczysta, a racuchy polane konfiturą z czarnych porzecżek rozpływały sdę w ustach.

 

              Piotr otoczony dziećmi, wielbiony sapaniem Cecylii, lęUdiwością Reginy, odczuwał pełnię życia. Zmęczył się wreszcie, odepchnął talerz i leniwym ruchem sięgnął po sól, by wedle swego obyczaju zakończyć obiad kromką asolonego razowca. Kiedy myszfkował między przedmiotami, jakaś rzecz nagle przewróciła się, coś wilgotnego spadło na dłoń, a w twarz buchnął zapach najzupełniej od kuchennych różny. Leśny albo parkowy. Słodki i astry, świeży jak powiew od sukni jedwabnej czy od jakiegoś obłoku. Perfuma hrabiny... Asesor uważnie spojrzał i stwierdził, że na ręku leży mu pęk konwalii. Podniósł wzrok na żonę. Jej płaska twarz rozpłynęła się w ibłogim uśmiechu. Wyzwolił rękę spod kwiatów, strzepnął wodę i ze złością warknął:

 

              ― Cóż to jest? Co to znaczy?

 

              ― Maiglöckchen ― odszepnęła Cecylia na pół dumna, na pół niespokojna.

 

              Dawno temu, gdy była podlotkiem, przyjechał był na leśnictwo w drodze powrotnej z Drezna do Petersburga stryj ze świeżo poślubioną, młodą Gemahlin. Jedyny to był okres, kiedy w domu rodzinnym używano na co dzień niemieckiej mowy. Ojciec, chodzący w ruskiej czapie i w łapciach, musiał na cześć ibrata przypomnieć soibie stare słowa, których jego ślubna baba nie znała. Wtedy właśnie Cecylia jadła tort upieczony białymi rączkami Drezdenki i nauczyła się na stole jadalnym stawiać Maiglöckchen. Natychmiast po odjeździe gości zarzucono zagraniczne obyczaje. Ale teraz, w dniu sła

 

              wy Piotra, dusza Cecylii była głęboko poruszona, i wypłynęło na wierzch tkliwe, niepowszednie wspomnienie. Okazało się ono złą usługą. Piotr chwycił konwalie i odrzucił daleko pod piec.

 

              ― Ty! Augusta! Żeb mnie więcej nigdy głupstw na stole nie bywało.

 

              Pchnął krzesło, bez żadnego słowa odszedł, a wieczorem kazał sobie posłać na ceratowej kanapie w kancelarii. Tak pusto i srogo zakończył się ten dzień, który Cecylia pragnęła w pamięci utrwalić jako wybrany z tysiąca.

 

              Drugi raz Cecylia zolstała przez ˇmęża nazwana Augustą po odpuście w Klerohach.

 

              Udała się tam parę mil piechotą w towarzystwie Ka- ziuka i licznych znajomych. Chodziło o dziękczynienie za cud. Kazio, karmiony potrawką cielęcą, połknął kostkę i został, siniejący już, z oczami w siup, ofiarowany cudownemu obrazowi Chrystusa Pana w Klerohach. Jakoż niebawem kostka opuściła w ataku straszliwego kaszlu organizm sześcioletniego dziecka. Nazajutrz po święcie Przemienienia Pańskiego, dobrze z południa, w upalny sierpień, wróciła pątnica do domu wraz z synem. Chłopiec, ledwie żywy ze zmęczenia, położył się od razu na podłodze w kuchni. Cecylię, przez cały czas pielgrzymki wesołą, czynną, także wtedy moc opuściła. W obecności osłupiałej Reginy i wylękłej sługi pozwoliła sobie kucnąć koło Kazia, pocałować go w rękę i zapłakać. Na tę właśnie chwilę Piotr stanął w progu.

 

              ― Co to? ― rzucił się do małego «saes chory? Co jemu? ― Wtenczas oboje, matka i syn, roześmieli się. Cecylia krzyknęła:

 

              ― Jaki chory?! Jak rybka zdrowieńki!

 

              Krzysztofowicz obrócił się w stronę żony. Blady, patrzył na nią uważnie i bez przychylności.

 

              ― Tak czegóż płakała?

 

              ^.Wzruszyła ramionami, nie ruszając się z miejsca. Sie

 

              działa na podłodze, wielka, nieforemna, istna bryła surowego ciasta, przyrzucona szmatami; pot ściekał jej po twarzy, kosmyki włosów oblepiały czoło, czuć ją było mlekiem czy drożdżami, jak zawsze w ciąży. Policzki, targane raz śmiechem, raz płaczem krzywiły się bez sensu.

 

              ― Nu, a śmiejesz się czego?

 

              Podszedł tak blisko, że kolanami dotykał jej ust.

 

              ― Nia wiedajesz? ― przemówił raptem po białoru- sku. ―- Tak tedy htoż wiedać ibudzie? A?

 

              Szarpnął ją za ramię. * ,

 

              Wstawaj! Wstyd tobie, Augusta, przy ludziach podłogi suknią drogą wycierać. Wstyd! Wstyd! Grafłnią być zachciała...

 

              Trząsł nią, aż kolebało się obfite łotno i czepiec opadł z głowy. Stanęła na nogi. Kazio także zerwał się przerażony, jednak ojciec nie puszczał matki, pchał ją gdzieś w kierunku drzwi i niemal bódł czołem rozbiegane oczy. Zaczęła się skarżyć:

 

              Piotruś, czegóż ty? Puść, a to boli. Czegóż?...

 

              ― Czegóż?... ― powtórzył. ― Nie wiedaju.

 

              Regina była świadkiem obu upokorzeń bratowej.

 

              Zbyt gnuśna, zibyt czuła, sama nie umiała jeszcze zadawać bólu istotom nienawistnym. Cecylię i Reginę stawiano kłótliwym kobietom za wzór. Jednak Regina doznawała ulgi, kiedy na Cecylię lub jej dzieci spadały plagi losu.

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin