Piraci z wysp Śpiewających - Adam Bahdaj.pdf

(2654 KB) Pobierz
1
— Zdaje mi się, Marcinku, że zgubiłem wszystkie pieniądze —
powiedział wuj Leon tak spokojnie, jakby chodziło o skarpetki,
które właśnie praliśmy w górskim potoku.
Praliśmy te skarpetki tysiąc dwieście metrów nad poziomem
morza, w dzikich, niedostępnych górach Sinjajevina. Nie wiem,
dlaczego wuj Leon wybrał właśnie to miejsce? Oryginał, daję
słowo!
Zdaje mi się, po to tylko przyjechał do Jugosławii, żeby zgubić
sto dwadzieścia dolarów, czyli dziewięćdziesiąt tysięcy dina-
rów. Kupa forsy! Mieliśmy za nią przewędrować całą Jugosła-
wię, a tymczasem stanęliśmy na jednym z zakrętów czarnogór-
skiej szosy, i zdechł pies.
Bo proszę sobie wyobrazić, nieszczęścia chodzą parami. Za-
nim jeszcze zaczęliśmy prać skarpetki, odmówił posłuszeństwa
nasz mamut. Mamut na czterech kółkach, daję słowo, bo ina-
czej nie można nazwać tego przedpotopowego wehikułu, któ-
rym, o dziwo, dojechaliśmy aż na wysokość tysiąca dwustu me-
trów, gdzieś w niedostępnych górach Sinjajevina.
Był to mercedes model 1920, dziw techniki, egzemplarz nie-
mal wykopaliskowy, jednym słowem nadawał się do muzeum, a
nie na taką wielką i trudną trasę. Ale wujaszek lubił antyki,
więc twierdził, że jego mercedes może nawet wygrać rajd do
Monte Carlo. No i proszę, wygrał.
I myśmy też wygrali! Koń by się uśmiał. Uśmiałby się, gdyby
nas widział piorących w tej sytuacji skarpetki.
— Zdaje się wujkowi czy wujek zgubił? — zapytałem mimo-
chodem.
— Prawdopodobnie zgubiłem.
— Gdzie?
— Na poprzednim biwaku.
— Ładna historia! I co teraz będzie?!
Wujaszek dalej prał skarpetki w krystalicznie czystej wodzie.
Mydlił je spokojnie mydłem „powszechnym”, którego nie zapo-
mniał zabrać z Warszawy.
— Mój drogi — powiedział nie przerywając mydlenia — już ci
mówiłem, że nie warto przejmować się takimi drobiazgami.
Oto cały wujaszek Leon! Zgubił dziewięćdziesiąt tysięcy dina-
rów i nazywa to „drobiazgiem”!
— I co teraz będzie? — powtórzyłem.
— Upierzemy skarpetki.
— A potem?
— Potem to się zobaczy. W życiu nie ma sytuacji bez wyjścia.
Złapałem się za głowę, bo nic już innego mi nie pozostało.
— Wóz nam wysiadł, nie mamy ani grosza, a wujaszek sobie
bimba! Jak można zgubić tyle forsy!
— Właśnie — uśmiechnął się. — Sam się nad tym zastana-
wiam. Pieniądze miałem w nylonowym woreczku w plecaku.
Wczoraj o zmroku wyjmowałem mapę. Może wyjąłem też pie-
niądze...
— Przecież pamiętamy, gdzieśmy biwakowali.
— To nie ma znaczenia. Jeżeli woreczek wypadł z kieszeni
gdzieś po drodze, to i tak nie znajdziemy.
— A może się uda.
— Jedna szansa na sto. A do tego, czym tam dojedziemy? Na
co czekasz? Pierz, to cię uspokoi.
— W każdym razie trzeba zawiadomić milicję — powiedzia-
łem, trąc ze złością skarpetki.
— Oczywiście — uśmiechnął się wujaszek — tylko gdzie masz
tę milicję?
Milicji na Sinjajevinie nie było, to fakt. Były natomiast wspa-
niałe jodły, rozłożyste buki, świerki, zapach żywicy, szum falu-
jących traw i paproci i niezapomniany widok. Pod nimi leżała
głęboka dolina, dalej garbate grzbiety porosłe lasem, a jeszcze
dalej na samym horyzoncie w błękitnej mgiełce łańcuch nagich
szczytów. Początkowo zdawało mi się, że to obłoki przetkane
blaskiem słońca, lecz gdy oczy przywykły do przestrzeni, wi-
działem dokładnie nagie, skaliste szczyty i białe żyłki śniegów.
— To Prokletije — powiedział w zadumie wujaszek. — A ten
najwyższy szczyt, cały w śniegu, Jezerca. Dwa tysiące siedemset
metrów. Sprawdzałem na mapie. Patrz, jaki wspaniały widok.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin