Choromański Michał - BIALI BRACIA.pdf

(305 KB) Pobierz
Michał Choromański
BIALI BRACIA
Zdążył na dworzec dopiero na godziną 22.15. To go bardzo zaniepokoiło,
gdyż kurier do Charkowa odchodził za pół godziny. Na szczęście kolejka
przed kasą nie była zbyt długa; obliczył, że jest dwudziesty trzeci.
Jakaś baba z tłumokiem na plecach kręciła się przed nim.
— Dokąd to obywatel jedzie?
Zwrócił ku niej pociągłą, wzgardliwą twarz z przymkniętymi powiekami i nic
nie odpowiedział. Takie ponure, trochę aroganckie milczenie mogło
zniechęcić każdego, lecz baba, wytarłszy okrągły rosyjski nos z wielkimi
dziurkami, poprawiła na plecach kraciasty tobołek i spytała powtórnie:
— Dokąd to obywatel jedzie, może do Moskwy?
Milczał. Nagle zobaczył czekistę kolejowego, który
podsłuchiwał oparty o ścianę tuż obok. Wtedy rzekł:
— Jadę, babciu, do Charkowa.
Głos miał kusząco miękki i ładny, zdradzający dobrego, czystego człowieka.
Wydawało się to jednak dziwne. Opuszczone w dół kąciki ust i przykre,
nieruchome oczy narzucały każdemu myśl o szorstkim i niemiłym głosie.
Nasunął na czoło czapkę i schował brodę w podniesionym kołnierzu
czarnego palta. Nie słuchał, jak baba paple o bydlęcych wagonach i
rekwizycjach.
Wreszcie kiedy czekista odszedł, odezwał się krótko:
— Dajcie mi spokój. Trzymajcie się lepiej kolejki.
Tym razem głos. miał rzeczywiście przykry.
Zbita z tropu baba spojrzała nań zdziwiona, potem odwróciła się i
pokazała mu tyłek. Prawdopodobnie nie zauważył tego; głowę miał
pochyloną na pierś.
Tymczasem kolejka posuwała się naprzód. Był obecnie szesnasty. Jego
wygląd zdradzał raczej zadumę niż niepokój. Dopiero punktualnie o 22.40
spojrzał na zegarek, W tym samym momencie rozległ się gwizd lokomotywy i
kurier złożony z pięciu czy sześciu wagonów z łoskotem i ciężkim sapaniem
wjechał na peron. Przez szklane drzwi zauważył przesuwające się oświetlone,
zaśnieżone okna wagonów i kolejarzy stojących z czerwonymi latarkami na
stopniach. Słychać było czyjeś wymyślania i krzyki. Wojskowy w spiczastym
hełmie spuszczonym na twarz wszedł z peronu i wniósł ze sobą śnieżny
obłok i powiew zimnego wiatru.
Spojrzał znów na zegarek, minęły trzy minuty. Chociaż był dziesiąty,
zrozumiał, że biletu kupić już nie zdąży.
— Kasy nie zamkną, póki wszystkie bilety nie zostaną sprzedane, a
miejsc starczy — zauważył bagażowy.
To go zwiodło. Był gotów wziąć swój worek i prze- kraść się na pociąg bez
biletu, musiał bowiem koniecznie odjechać dzisiaj wszystko jedno w jaki
sposób. Gdy się zorientował, że bagażowy zakpił z niego, było już za późno:
rozległ się trzeci dzwonek i pociąg ruszył. Rzucił się ku wyjściu, chciał dać
kontrolerowi parę groszy, żeby ten go przepuścił, lecz nagle zrezygnował i
machnął ręką.
Ruchliwy i niespokojny przez parę chwil, miał obecnie znowu ponury i
niedostępny wyraz twarzy.
Wszedł do poczekalni pierwszej klasy, z hałasem zamykając drzwi.
W ten sposób Piotr Brajtis nie zdążył wyjechać do
Charkowa w oznaczonym terminie (co było dla niego niezmiernie ważne), a
konsekwencje tego faktu okazały się niespodziewane, i przykre.
n
mvu
mi
Wchodząc do poczekalni natknął się na kupca Graasa. Od razu zauważył
znajomą twarz z melancholijnymi, wąskimi oczami i lewym wąsem
sterczącym do góry. Odwrócił się z miną niezadowoloną, gdyż miał poważne
powody, ażeby unikać tego spotkania, lecz tamten położył mu ciężką,
czerwoną dłoń na ramieniu.
— Dobry wieczór panu. Nie wiedziałem, że pan wciąż jeszcze przebywa w
naszym mieście.
Brajtis spojrzał złowrogo na czerwoną rękę, usunął się spod jej ciężaru i z
zupełnie już opanowaną twarzą rzekł prawie że radośnie:
— A, dobry wieczór. Nigdzie nie wyjeżdżałem.
— Właściwie to nigdy nie wiadomo, kiedy pan jest, a kiedy pana nie ma
— z naciskiem powiedział Graas.
— Ale może pan być pewien, że gdziekolwiek jestem, zawsze o panu
pamiętam.
W odpowiedzi tej był zapewne jakiś ukryty sens, ponieważ i drugi wąs
Graasa opadł nagle. Oznaczało to pewne niezadowolenie czy też
konsternację. Tę właściwość zauważył Brajtis jeszcze w zeszłym roku, gdy
układał się z nim o kupno zdemolowanej kamienicy.
Było to pewnego jesiennego wieczoru, kiedy Graas dopiero co wrócił do
domu po całodziennym uganianiu się po czarnej giełdzie, i czekając na
herbatę, grał na flecie.
Okno było otwarte; Graas widział swoje podwórko aż do furtki, kawał
ciemnozielonego nieba i czerwone ko-
lory klonów. Furtka była cały czas zamknięta i nikt nawet pies, nie wszedł
przez nią. Kupiec był tego pewien. Zdziwił się przeto, gdy nagle ukazała się w
oknie jakaś postać. Był to mężczyzna, który oparty jedną ręką o parapet
zapytał:
Przepraszam pana bardzo, czy pan Graas jest w domu?
Nie wiem. Zdaje mi się, że go nie ma. A czego pan sobie życzy?
To wielka szkoda, bo chciałem od niego kupić dom. Kupiec wziął do
W takim razie — powiedział — niech pan obejdzie naokoło i wejdzie do
A gdy Brajtis wszedł, spojrzał na niego przelotnie, bez żadnego
zaciekawienia.
— O jakim domu pan wspominał? Jestem Graas.
— Domyśliłem się tego — rzekł tamten z promieniejącym uśmiechem —
mówiłem o pańskiej kamienicy na bulwarze Lenina.
— Więc cóż? To bardzo ładna kamienica.
Graas odłożył flet, wytarł usta chusteczką i odpowiedział:
ręki flet, obejrzał go i znowu położył na stole.
tego pokoju.
Właśnie w tej chwili drugi wąs Graasa opadł w dół. Chodziło o to, że dom
jego został rok temu zniszczony podczas pogromu, później urządzono tam
koszary dla denikinowców, jeszcze później zarekwirowali dom bolszewicy,
którzy palili w piecach posadzkami i drzwiami. Obecnie dom stoi bez dachu,
bez okien, a nawet bez schodów, mieszka tam banda włóczęgów i dzieci.
„Nie wygląda na wariata, myślał Graas, po diabła w takim razie kupuje?”
Węszył zasadzkę czy też jakieś sprytne nabieranie, lecz nie wiedział, gdzie się
czai niebezpieczeństwo, był więc niezadowolony i niepewny siebie.
— Jeżeli mam być ścisły, to wspomnienia, które pozostały po pańskiej
kamienicy, są' rzeczywiście bardzo ładne — rzekł Brajtis tonem urzekającym
— lecz są to tylko wspomnienia. Zresztą jeżeli panu chodzi o punkt widzenia
estetyczny, zgadzam się również, gdyż ruiny pańskiego domu nie są
pozbawione malowniczości. W każdym razie dobrze panu za nie zapłacę.
Graas przełknął gorącą ślinę i spojrzał melancholijnie na flet.
— Właściwie — spytał obojętnie, a nawet ze smutkiem — w jakim celu
chce go pan nabyć? — Piotr Brajtis milczał, uśmiechając się. — To znaczy,
na co panu mój dom?
— Na co?... Przecie dam panu zań dość pokaźną sumę.
Później kupiec przypomniał sobie, że Brajtis nie dał
mu jednak odpowiedzi na jego pytanie. Lecz wtedy tego nie zauważył,
zahipnotyzowany czarownym głosem nieznajomego. Uczuł doń raptem
wyraźną sympatię, którą | trudem pohamował.
— A w jakiej walucie?
— W jakiej pan sobie życzy — powiedział Brajtis uprzejmie i zapalił
papierosa.
Wąsy kupca zwisały ponuro i żałośliwie. Nigdy w życiu nie prowadził tak
niezrozumiałego interesu. Zastanowił się, ile ma zażądać i w jakiej walucie.
Najprościej byłoby w dolarach albo w złocie, lecz jego niezawodny węch
handlowy przestrzegł go przed tym.
— Ma pan carskie? — powiedział po namyśle i po raz pierwszy otwarcie
spojrzał na swego rozmówcę.
Człowiek siedzący obok był wysokiego wzrostu i bardzo chudy. Włosy
miał kędzierzawe, nos garbaty, oczy zielone, a etiopskie grube wargi
nadawały twarzy jakiś pogardliwy i znużony wyraz. Zresztą, był to stanowczo
bardzo miły człowiek, więc zaufanie kupca wzrastało z każdą chwilą.
— Mogę panu zapłacić carskimi, ale wątpię, czy to się opłaci. To nie są
pieniądze pewne.
— To bardzo grzecznie z pańskiej strony, że mnie pan uprzedza — rzekł z
niezgrabną wytwornością Graas
— ale ja przez całe życie prowadziłem interesy i wiem mniej więcej, co mi się
może opłacić.
Po upływie pół godziny dobili targu. Omówili spotkanie nazajutrz przed
ratuszem, gdzie Brajtis miał mu wręczyć piętnaście tysięcy carskich rubli.
Na odchodnym Brajtis zwrócił nagle uwagę na flet.
— Zdaje mi się, że przeszkodziłem panu, byłbym rad posłuchać pańskiej
muzyki.
Usiadł powtórnie, przysłonił oczy bladymi powiekami i czekał
bezceremonialnie. Graas, człowiek na ogół mało ustępliwy, a we współżyciu
niemiły, westchnął i zagrał jakąś wschodnią melodię. Przypominał tresowaną
świnię. Z melancholijną zadumą spoglądał przez okno, z którego widać było
kawałek nieba i krwawe liście klonów.
Nazajutrz zjawił się wczesnym rankiem na giełdzie. Spotkał paru
znajomych kupców, lecz żadnemu z nich nie opowiedział o wczorajszej
transakcji. Trzymał się zasady, aby nikomu nie opowiadać o swoich
interesach, dopóki nie zostaną ostatecznie załatwione. Zresztą, czując w tym
wypadku, że sprawa jest dziwna, obawiał się śmieszności. Toteż uspokoił się
zupełnie, gdy zobaczył zbliżającego się Brajtisa. Przeszedł się z nim parę razy
po zaludnionym chodniku koło ratusza, potem stanął w bramie i szybko
przeliczył pieniądze: wszystko było w porządku. Był w bardzo dobrym
usposobieniu, chciał zatrzymać Brajtisa i porozmawiać z nim dłużej. Kto j
zacz? Znał wszystkich w mieście, ale tej twarzy nigdy j nie widział.
— Może pójdziemy zakropić sprawę samogonem? — zaproponował — tu,
do tego sklepu z jarzynami?
— A, więc to tu sprzedają samogon? — zaciekawił się
Brajtis — nie wiedziałem o tym, Niestety, drogi panie, nie mam ani chwili
czasu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin