09_Podst-kult-narod_Gniazdo-rodzinne.doc

(45 KB) Pobierz

Zdzisław Dębicki, PODSTAWY KULTURY NARODOWEJ

 

 

GNIAZDO RODZINNE

Wówczas kiedy na Zachodzie kultura miała trzy ogniska twórcze: dwór panującego, zamek rycerski i dom bogatego mieszczanina, który w miarę rozwoju i wzrostu potęgi stanu trzeciego zyskiwał sobie coraz większą przewagę i w końcu stał się w Niemczech np. czynnikiem dominu jącym, wyciskającym swoje piętno na kulturze całego narodu, w Polsce kultura narodowa miała właściwie jeden tylko przybytek — dwór szlachecki.

Tam przechowywał się z jednej strony starodawny zwyczaj i obyczaj polski, oparty o bliski związek z ludem, bezpośrednim tego dworu sąsiadem, tam przesiąkały z drugiej strony te wpływy, które szerzył zamek wawelski i dygnitariat kościelny, wpływy obce, czerpane ze stosunków z dworami ościennymi i z dworem papieskim.

Naprzód, w średniowieczu, niemieckie, potem w wieku XVI-ym, za obu Zygmuntów, włoskie, potem i aż do końca, francuskie, wpływy te, przedostając się przez pałace wielkopańskie do zwykłych dworów szlacheckich, ulegały tam przekształceniu, przystosowywały się do atmosfery domu polskiego i zasymilowane przez ten dom, wzbogacały jego kulturę nowymi pierwiastkami.

Słaby w Polsce żywioł mieszczański nie tylko nie odgrywał żadnej roli w wytwarzaniu się i rozwoju kultury narodowej, ale w miarę wzbogacania się i wybijania na wierzch, wyraźnie ciążył ku szlachcie.

Bogatsze rody mieszczańskie, te, z pośród których wyłonił się z biegiem czasu polski patrycjat miejski, liczebnie zawsze słaby i nigdy nie posiadający tego znaczenia, jakie posiadał gdzie indziej — w drugim już i trzecim pokoleniu zatracały pamięć o swoim pochodzeniu obcym, polszczyły się gruntownie, często zdobywały klejnot szlachecki, osiadały na ziemi i zostawały wchłonięte przez naród, t. j. przez warstwę szlachecką, która sama jedna była wówczas w Polsce narodem.

Nie można się też dziwić temu, że kultura miejska, przeszczepiona na grunt polski z Nie miec, poparta przez prawo magdeburskie i przez język niemiecki, dość długo panujący na ratu szach, nie wytrzymała zgoła współzawodnictwa z kulturą szlachecko-ziemiańską, jako rodzimą polską kulturą i ustępowała jej miejsca na każdym kroku nawet w obrębie rogatek miejskich.

Stąd mamy do czynienia ze zjawiskiem nie spotykanym gdzie indziej. Oto, w miarę pol szczenia się miast, kultura życia mieszczańskiego stawała się w Polsce coraz bliższą kulturze życia szlacheckiego. Różnice znikały. Powstał jednolity tu i tam typ kultury narodowej, która była kulturą szlachecką. Dom polski w mieście i dom polski na wsi miały mnóstwo cech wspólnych, ustala ją cych ich bliskie i nierozerwalne pokrewieństwo.

Pokrewieństwo to z biegiem czasu nie tylko nie słabło, ale wzmacniało się w miarę, jak nikły początkowo udział żywiołu niemieckiego w życiu miast stawał się coraz częstszym i obfitszym.

Ciekawe na to światło rzuca historia tworzenia się i gromadzenia w miastach polskich warstwy przodowniczej, która pod mianem inteligencji zawodowej odegrała i nie przestaje odgry wać wybitnej roli w życiu narodowym.

Inteligencja ta jest w Polsce przeważnie po chodzenia ziemiańskiego. Od wieku XVIII-go, po każdej z katastrof narodowych szlachta, wyzuta z ziemi, napływała do miast, osiadała tam i wnosiła z sobą pierwiastki tradycyjno-kulturalne do życia miejskiego.

Inteligencja ta do dzisiejszego dnia nie zburżuazowała się u nas na sposób i wzór zachodnio europejski, lecz przeciwnie jej przykład, jej kultura dziedziczna jej umysłowość i uczciwość podniosły znacznie poziom kultury rodowitych mieszczan, wprowadzając ich do elity narodu i czy niąc z nich obywateli na miarę znacznie większą i szerszą, niż to się dzieje tam, gdzie miesz czań stwo, tonąc w bezwzględnym materializmie, nie zna innych ideałów, ponad ideał dobrobytu i użycia.

Jeżeli też porównamy typowe mieszczańskie środowiska Paryża, Londynu, Berlina, Wiednia i innych wielkich miast Europy z podobnymi środowiskami Warszawy, Krakowa, Lwowa, Poznania i Wilna, to przekonamy się, jak znaczne istnieją różnice na naszą korzyść, ile więcej jest myśli i ducha ofiarnego wśród polskiej burżuazji współczesnej, chociaż rozporządza ona znacznie mniejszymi środkami na zaspokojenie swoich potrzeb.

Rzeczą znamienną jest nadto fakt, że nawet inteligencja żydowska uległa w ogromnym stopniu wpływom polsko-szlacheckiej kultury, wprowadziła ją do swoich domów, zespoliła się z nią przez zwyczaj i obyczaj i, mimo wyraźnych swoich sympatii dla kultury niemieckiej, przechy liła się w wyborze ostatecznym raczej na stronę polską.

To wszystko świadczy nie tylko o sile tej kultury, nie tylko o jej niespożytych zasobach, ale i o jej wyłączności.

Kultura szlachecko-ziemiańska była i jest jedyną kulturą w Polsce. Jej rozpędem żyliśmy i żyjemy dotychczas. Nie możemy jej przeciwstawić ani kultury ludowej, bo lud takiej kultury nie wytworzył, przechował tylko w swojej duszy zbiorowej podwaliny przedhistorycznej kultury słowiańskiej, na których to podwalinach stanęła budowa, wzniesiona przez szlachtę naród. Nie możemy również mówić o kulturze mieszczańskiej w Polsce bo i mieszczaństwo, jak widzieliśmy, kultury swojej nie wytworzyło, ale przyjęło kulturę szlachecką, jako narodową.

I oto dlaczego interesować nas musi zagadnienie dworu wiejskiego, jako warsztatu tej kultu ry, jako ogniska, w którym ta kultura powstała, rozszerzyła się i nabrała tej przedziwnej mocy trwania.

Ten dwór zrósł się u nas z pojęciem gniazda rodzinnego. Tam rodzina miała swoją przystań i swoją stałą siedzibę. Tam w ściany niemal domu wrastały tradycje, pielęgnowane przez pokolenia. Tam zbiegały się myśli i uczucia, tęsknoty i westchnienia członków jednej rodziny, rozrzuconych po świecie. Tam jednoczyły się serca przy stole wigilijnym i ogrzewały dusze w płomieniach ognia płonącego na kominku. Tam panowała zawsze słodka, pogodna, aczkolwiek nieraz „zmieniana wypadków strumieniem” atmosfera „kraju lat dziecinnych” dzwoniąca w pamięci, pod jesień zwła szcza żywota, jak muzyka świerszczów, ukrytych przed chłodem idącej zimy między modrze wio wymi belkami. Tam wśród starych portretów starych mebli i pamiątek, przechodzących z pokolenia na pokolenie, nawiązywały się cudowne nici tradycji, pielęgnował się zwyczaj i obyczaj polski i budowała się niepostrzeżenie „ta twierdza niezdobyta, o której tak pięknie powiedział Sienkiewicz, że nieprzyjaciel, który postanowił zdobyć Polskę, musiał zdobywać ją w każdym domu polskim z osobna, aż w końcu, widząc bezskuteczność tej walki ustąpił.

Ogromny złom życia narodowego i ogromny złom poezji, pełnej najcudowniejszych wzru szeń tkwi jeszcze do dzisiaj w ścianach dworu wiejskiego, mimo, że życie potargało tyle węzłów, łączących nas z przeszłością.

Zrywały się one stopniowo, w miarę, jak dokonywała się u nas przemiana ogólna życia, jak rozpadała się i przekształcała dawna struktura narodu, ustępując miejsca nowoczesnej, na demokra tycznych zasadach opartej, jego budowie.

Dwór wiejski, osłabiony wszędzie przez rządy zaborcze, nadwątlony w swoim znaczeniu i stanowisku przez ostry kryzys agrarny, jaki przeżyła warstwa ziemiańska po uwłaszczeniu w Królestwie Polskim, a znacznie wcześniej w innych dzielnicach, tracił zwolna swoje znaczenie, jako ognisko wytwórcze kultury. Stawał się już tylko spożywcą tej kultury, ustępując z widowni razem z warstwą szlachecką, która musiała podzielić swoją rolę na arenie społecznej i politycznej z innymi warstwami na rodu.

Jednocześnie miasta, jako wielkie zbiorowiska inteligencji, stawały się warsztatami nowo czes nej pracy kulturalnej, opartej na rosnącym ciągle znaczeniu nauki, literatury i sztuki.

Rozwijające się w ich murach przemysł i handel, jako potężne dźwignie dobrobytu, wycis kać zaczęły w tym samym czasie swój stempel na całokształcie życia.

Wchodziło ono w nową fazę. Upodobniało się do życia zachodnio-europejskiego i, „burżuazowało” się na wzór zachodnio-europejski.

Fale tego nowego życia zaczęły iść teraz w kierunku od miast do wsi. „Dwór wiejski” w swoim urządzeniu wewnętrznym i w swojej atmosferze stawał się coraz podobniejszy do miesz ka nia wielkomiejskiego. Tracił poezję swojej staroświecczyzny, zacierał patynę swoich ścian, odna wiał się i modernizował, przechodząc coraz częściej z jednych rąk w inne.

Dawne siedziby rodzin ziemiańskich zmieniały właścicieli, stawały się często siedzibami jednodniowych spekulantów, którzy wnosili tam pojęcie interesu, górującego nad wszystkim. Równolegle do tego odbywał się konieczny proces parcelacji i dwory wiejskie jeden za drugim zaczęły znikać z powierzchni ziemi polskiej. Wreszcie przyszła wojna i płonącą żagiew zniszczenia wniosła pod niejeden dach, obracając w perzynę dorobek kulturalny całych pokoleń.

W ten sposób zburzonych zostało wiele „gniazd rodzinnych”, których nikt już i nigdy nie odbuduje. A i tym „gniazdom”, które pozostały, grozi niebezpieczeństwo w postaci następstw, jakie z konieczności sprowadzi za sobą reforma rolna.

Stawia nas to w obliczu zagadnienia, dla kultury polskiej bardzo poważnego.

Jej długowiekowy przybytek przestał lub przestaje istnieć. Dwór wiejski nie będzie już w przyszłości dworem dawnego typu. Przeistoczy się do gruntu, stając się siedzibą farmera lub doczeka się zagłady zupełnej.

Pytanie, co mu przeciwstawimy, co wytworzyło lub wytworzy życie, na nowych oparte za sadach, musi nas też niepokoić.

Rozważyć je trzeba i trzeba zdać sobie jasno sprawę z tego, czym jest, jak wygląda dzisiaj i jaką ma przyszłość przed sobą „gniazdo rodzinne” w Polsce.

*

*              *

Kiedy po roku l864-ym całe szeregi „Pławickich”, „wysadzonych z siodła”, „Pobratyńskich” i innych typów powieściowych znalazły się na bruku miejskim, ich „gniazda rodzinne” przybrały od razu odmienny charakter.

Szlachta, dawien dawna osiadła w majątku rodowym przyzwyczajona do obszernego dworu gdzie miała swoje dominium plenum, w mieście straciła nagle grunt pod nogami.

Jedne rodziny deklasowały się i proletaryzowały z przerażającą szybkością, inne, o ile wycho dziły z ziemi z jakim takim kapitałem, prowadziły jałowe życie, oparte na skromnej rencie.

Rolnicy i myśliwi, jarmarkowicze i facjendarze [facjendarz - dawniej osoba zajmująca się handlem] o tubalnym głosie i swoistych ruchach, grubych karkach i ogorzałych twarzach, zamknięci w „pudełku” jakim było trzy lub czteropokojowe mieszkanie w kamienicy frontowej lub w oficynie, z widokiem na taką samą kamienicę lub oficynę naprzeciwko, czuli się nieswojo. Nieraz też przenosili „duszę utęsknioną do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych”, z którymi rozstali się na zawsze wskutek swojej niezaradności gospodarczej, niedołęstwa, życia nad stan oraz niemniej wskutek zasadniczej zmiany koniunktur.

„Pudełko” takie miało jeszcze swój urok, o ile wypełniały je stare meble i pamiątki rodzin ne, przywiezione ze wsi do miasta.

Wówczas wraz z nimi do ścian mieszkania miejskiego wchodziła dusza dworu wiejskiego. W większości wypadków jednak „stare graty” zostawiano na wsi, a wnętrza miejskie wypełniano nowomodną tandetą.

Działo się tak zwłaszcza w epoce największego upadku dobrego smaku w Polsce i zupeł ne go niemal zaniku wrażliwości estetycznej t.j. mniej więcej pomiędzy rokiem 1880-ym a 1890-ym.

Wówczas to ludzie, nawet bogaci, wyzbywali się na gwałt starych urządzeń, a nabywali nowe. Przepyszne Ludwiki, Empire’y i Biedermayer’y, których sporo było po dworkach wiejskich i po mieszkaniach warszawskich, dostawały się w ręce handlarzy, szły na Pociejów lub gniły i pleśniały na strychach. Tak zamierały w pamięci pokolenia czasy Stanisławowskie i księstwa Warszawskiego. A jednocześnie w salonach i gabinetach rozpierały się szablonowe, czarne, ordy narnie rzeźbione meble fabrycznej roboty, kryte tłoczonym pąsowym, niebieskim lub zielonym pluszem. Dopełniały całości wiedeńskie, gięte krzesła i miękkie, wyściełane fotele, kanapy i otomany, obijane tanim, „angielskim” dywanem, wyrobionym w Niemczech.

Mieszkania, umeblowane według tych zasad, traciły swój wyraz indywidualny. Razem ze starymi meblami opuszczała je poezja. Były bezlitośnie jednakowe i jednakowo bezduszne. Bliź niaczo do siebie podobne, bo nawet rozstawiano meble według jednych i tych samych kanonów, banalizowały się i wyzbywały dawnych cech wytworności i wyższej kultury. Teraźniejszość wypie rała z nich przeszłość i triumfująco ogłaszała swoje niepodzielne panowanie.

Ze ścian znikały stare sztychy skwapliwie nabywane przez antykwariuszów, stare portrety i miniatury ustępowały miejsca rozpanoszonej fotografii „w ramkach”. Pustoszały serwantki [serwantka - rodzaj wolno stojącej oszklonej z trzech stron szafki z półkami do przechowywania ozdobnej porcelany, szkła, sreber i innych przedmiotów] szła na sprzedaż porcelana saska, figurki i szkło rżnięte o wysokiej wartości, a „kredensy” wypełniały się niemiecką, austriacką i czeską tandetą.

Obławiali się handlarze starożytności, za bez cen nabywając pasy i tkaniny staropolskie od nieświadomych ich wartości posiadaczy aby z grubym zyskiem spieniężyć je potem nielicznym w kraju, a licznym za to zagranicą zbieraczom i znawcom.

A książki? Do książek nikt wagi nie przywiązywał. Rozpraszały się i ginęły bezpowrotnie.

Tak obniżała się nie tylko kultura wnętrz ówczesnych, ale obniżał się i spadał cały poziom życia kulturalnego warstwy ziemiańskiej, przeniesionej do miasta.

Ludzie ci, nieprzygotowani do wytężonej walki o byt, do współzawodnictwa, wymaga ją ce go nieustannej czujności i rosnącego ciągle wysiłku, otrzymywali ciężką chłostę od losu i zapadali się nieraz w grzęzawicę bez jutra.

Obraz takiego właśnie życia niezrównanymi barwami odtworzył Stefan Żeromski w „Dzie jach grzechu”. Z takiego to środowiska ex-ziemiańskiego wyszła Ewa Pobratyńska. Tak wyglądało „gniazdo rodzinne” w swojej transformacji miejskiej. Oczywiście, nie można tego uogólniać, ale jaskrawych tego rodzaju faktów nie brak było w Polsce, zanim nie nastąpiło przystosowanie się do no wych warunków i zanim z tej właśnie warstwy, nie wyłoniła się silna i owocnie pracująca dla kraju inteligencja zawodowa.

To wchłonięcie przez miasto i zburżuazowanie szlachty bez ziemi miało jednak swoje dobre następstwa.

Dało ono burżuazji polskiej ludzi o silnych tradycjach narodowych, którzy wpływem swoim i przykładem podtrzymywali lub narzucali te tradycje całej warstwie, do której weszli.

Stąd, silny w epoce prześladowań i ucisku, pion narodowy burżuazji warszawskiej, która znów na wzór dworów wiejskich uczyniła ze swoich domów twierdze nie do zdobycia.

O dom rodzinny rozbijały się jak kra o izbicę [izbica - lodołam, konstrukcja chroniąca filar mostu przed naporem kry], rusyfikacyjne wysiłki szkoły. Atmosfera polska tego domu przeciwdziałała tak silnie deprawującemu działaniu szkoły rosyjskiej w Polsce, że młodzież, wychowana w tej szkole, nie ulegała jej wpływom w takim stopniu w jakim uległaby niewątpliwie, gdyby nie miała silnego oparcia o kulturę rodzimą.

Kultura ta miała swoją ostoję w domu rodzinnym, ale dom rodzinny, w nowych tworzony warunkach, nie mógł już stać się „gniazdem rodzinnym”. Był „schronieniem” rodziny, ale nie był już jej siedzibą stałą.

Przeszkadzały temu konieczności życia wielkomiejskiego, nigdzie bowiem tak łatwo jak w wiel kim mieście nie zatraca się zasada osiadłości. Przy jej pozorach współczesny mieszkaniec miasta jest koczownikiem, przenoszącym się nieustannie z miejsca na miejsce. Szczególnie jaskrawo występuje to na jaw w miastach polskich, gdzie na palcach nieledwie policzyć można ludzi, którzy urodzili się, wychowali i spędzili życie w jednym domu, którzy posiadaliby naprawdę własne, nienaruszalne i trwałe „gniazdo rodzinne”, pamiętające dziadów i pradziadów.

Nasze domy rodzinne typu nowoczesnego są raczej „namiotami” przenośnymi. Namioty te rozbijamy i zwijamy zależnie od okoliczności. Raz są one obszerniejsze, to znów szczuplejsze. Raz nabywamy do nich urządzenia, kiedy indziej musimy je zbywać, bo nie mieszczą się w nowej naszej siedzibie. Tak zwane „ruchomości” nigdy też nie były tak ściśle „ruchomościami”, jak są obecnie. Zmieniają one ciągle właścicieli i niemal wyłączoną jest w mieście rzeczą, aby wnuk siadywał w swoim domu na tym samym fotelu, z którego korzystał niegdyś jego dziad.

Wyzuty z sentymentów, praktyczny, zmaterializowany mieszkaniec miasta nie przywiązuje do tego wagi. Głód jego uczuć jest nikły. Nie domyśla się on nawet, jak głęboki sens tkwi w tym, aby urządzenie domu przechodziło z pokolenia na pokolenie, aby martwe przedmioty, z którymi bezpośrednio w życiu codziennym obcujemy, związane były z nami tradycją i, przesycone wspom nieniami, przypominały nam przeszłość.

W starych zamkach angielskich pokazują turystom stoły, które wrosły w podłogę wskutek tego, że od kilkuset lat nie ruszane stoją na jednym miejscu. Byłoby dziwactwem ogłosić podobną zasadę za obowiązującą. Na to mogą sobie pozwolić tylko anglosasi. Ale — z drugiej trony —niepodobna bez ściśniętego serca patrzeć na to, jak w wielkich miastach współczesnych krążą nieustannie wozy, naładowane rupieciami ludzkimi jak te rupiecie, coraz to gdzie indziej lokowane, nie mogą zrosnąć się z żadnym miejscem.

Koczują one, a wraz z nimi koczują ludzie, w poszukiwaniu coraz to nowej przystani.

Zmienić w ciągu życia kilkanaście razy mieszkanie, przenosić się z dzielnicy do dzielnicy, z jednej ulicy na drugą, to rzecz u nas zwykła.

Cóż w takich warunkach mogło się stać z „gniazdem rodzinnym”, które przede wszystkim wymaga dla siebie stałego punktu oparcia? Punkt taki miało ono dawniej w dworze wiejskim. Punktu tego zostało pozbawione w miastach.

I tu docieramy do rdzenia obchodzącego nas zagadnienia. Ciągłość kultury domu polskiego w mieście nie istnieje. To, co zbudowali i zdobyli w tym zakresie rodzice, nie jest własnością dzieci. O dziadach i pradziadach niema już mowy. Każde pokolenie zaczyna na nowo. Nie tworzy jednak „gniazda rodzinnego” w przekonaniu i z myślą, że w tym gnieździe gospodarzami będą kiedyś jego zstępni, ale żyje życiem szałasu i jurty dzisiaj tu, jutro tam, zależnie od okoliczności.

Bolesna tymczasowość ciąży na tych poczynaniach. Brak stałego oparcia, brak tego ogniska, które skupiałoby rodzinę, które członków jednego rodu czyniłoby właścicielami jednych i tych samych wspomnień, osłabia rodzinę współczesną, rozbija ją na poszczególne, często na pół obce sobie, przenośne gospodarstwa i stawia nas wobec perspektywy coraz niebezpieczniejszego dla kultury rozkładu tej komórki społecznej, bez której naród istnieć nie może.

Niebezpieczeństwo to grozi całej ludności miejskiej wszystkim jej warstwom, bo, wyjąwszy kilka rodów arystokratycznych, które posiadają w mieście dziedziczne pałace, koczujemy wszyscy. Koczuje nawet possessionatus miejski, właściciel domu, dla którego ten dom jest przedmiotem spekulacji, źródłem dochodu, a nie „gniazdem rodzinnym”, nie siedzibą patrycjusza, z którą go wiąże uczucie.

Jeżeli jednak niebezpieczeństwo to jest groźne dla rodzin, które posiadają już pewien dorobek kulturalny, nawarstwiony przez pokolenia, to o ileż groźniej przedstawia się ono w stosunku do tych elementów społecznych, które kulturę muszą dopiero zdobywać i przekazywać ją swoim następcom.

Bez życia osiadłego, bez „gniazda rodzinnego” jest to niesłychanie trudne do osiągnięcia, człowiek bowiem, nie przywiązany do własnego kąta, nasyconego pewnymi tradycjami, będzie w mieście tylko przechodniem ulicznym, niczym więcej.

Istotne uobywatelnienie szerokich warstw nie dokona się też równie łatwo na żadnej innej drodze, jak na drodze osiedlenia każdej rodziny rzemieślniczej i robotniczej w oddzielnym, o ile można, w domu, przechodzącym, jako własność, z ojców na synów. Jest to jeden z najważniejszych problematów kulturalnych i etycznych doby współczesnej.

Narzucił się on już od dawna uwadze innych narodów i doprowadził je do szczęśliwej koncepcji miasta nowoczesnego z dzielnicami ogrodowymi, gdzie dom własny, jednorodzinny, wskrzesza „gniazda rodzinne” i buduje je na nowych podstawach.

*

*              *

Jeżeli dawno już temu Montaigne powiedział, że „człowiek dziki mieszka w lesie, a człowiek cywilizowany w mieście”, to jeszcze dawniej przeciwko miastom, skupiającym w sobie na niewielkiej przestrzeni wielką ilość ludzi, odezwał się gorący protest.

W piśmiennictwie brzmi on od czasów Platona i przewija się przez wszystkie utopie, jakie zjawiły się kiedykolwiek

„Idealne miasto” chciał stworzyć Tomasz Morus, uważając, że „poza domami, rozloso wy wa nymi pomiędzy obywatelami co 10 lat, rozciągać się powinny duże ogrody, pielęgnowane z nadzwyczajną troskliwością”.

Podobnie marzył Campanella, każąc rękodzielnikom pracować w kolumnadach, uczonym zaś w górnych krużgankach i lożach, ozdobionych pięknymi malowidłami.

Cabet każe swoim „Ikaryjczykom” dbać o to, ażeby „pożytek łączył się zawsze z wdzię kiem”, dlatego też nawet najpośledniejszym budynkom w mieście nadaje wytworność. Lud szczęśliwej Ikarii nie potrzebuje tłoczyć się w muzeach dla obejrzenia dzieł sztuki, lecz ogląda je „w ogrodach i kolumnadach”.

Weitling uważa, iż obok ogródków rodzinnych w mieście przyszłości powinien być jeden wielki ogród, dostarczający owoców dla wszystkich.

Liebknecht w jeszcze różowszym świetle maluje jutro ludzkości.

Znikną — jego zdaniem — z powierzchni ziemi „bastylie pracy”. Znikną „niegodne bydła nory, gdzie dziś żyje większość ludzi i właśnie ci, którzy społeczeństwo żywią i na swych barkach utrzymują. Znikną niezdrowe, pełne dymów, fabryczne puszcze i trzęsawiska, zwane miastami. Zniknie rozdział pomiędzy miastem a wsią, dzięki zaś udoskonalonym środkom komunikacji ludzie przestaną być niewolnikami odległości i, nie wyrzekając się rozkoszy kultury, będą mogli pędzić życie wśród wolnej przyrody. Powstaną natomiast potężne pałace dla szkół wszelkiego rodzaju — począwszy od ogródków dla dzieci aż do najwyższych — szkoły z przestronnymi ogrodami, boiskami dla gimnastyki i zabaw. Powstaną świątynie sztuki i nauki, teatry, hale koncertowe, biblioteki — rozsiane po całym kraju, aby z nich wszyscy członkowie społeczeństwa mogli korzystać. Powstaną wielkie pałace pracy z rozmównicami, salami dla odpoczynku, dla kultury umysłu i ciała. Powstaną pałace dla obrad przedstawicieli ludu i inne, w których sam lud gromadzić się będzie dla narad. A w oznaczone dni płynąć ku nim będą obywatele i obywatelki państwa przyszłości ze wszystkich części wspólnoty, jak niegdyś Hellenowie na igrzyska olimpijskie”.

Jeszcze bardziej ponętnie przedstawia swój „Freiland.” najnowocześniejszy z utopistów, Teodor Hertzka.

„Wyobraź sobie — pisze jeden z przybyszów do tego fantastycznego kraju — czarodziejski ogród, zajmujący około stu kilometrów kwadratowych obszaru, w którym stoją dziesiątki tysięcy miłych, gustownych domków i setki bajecznie wspaniałych pałaców; dodaj do tego odurzającą woń wszelakich odmian kwiatów i śpiew niezliczonych słowików; wszystko to ujmij w ramy krajobrazu, jakiego w większym przepychu i malowniczości nie posiada żadna część ziemi, a będziesz miał słabe wyobrażenie mojego zachwytu nad tym cudownym miastem (Edenthal)”.

Wreszcie Paweł Mantegazza w swoim fantastycznym „Roku 3000” stawia wyraźnie zasadę osobnego domu dla każdej rodziny.

„Każda rodzina — mówi on — posiada osobny dom, który można postawić w ciągu jednego dnia, napełniając formę szybko twardniejącym płynem, opornym na ogień i elektryczność”.

Tak ludzkość od niepamiętnych czasów biedzi się nad rozwiązaniem dręczącego ją prob lematu reformy miasta, jako ośrodka, skupiającego dawniej tysiące i dziesiątki tysięcy, dzisiaj już miliony ludzi.

Miasta tymczasem rosną, potwornieją, zamurowują się coraz ciaśniej i coraz wyżej kosza rami i więzieniami dla „wolnych obywateli”, którzy są tam niewolnikami każdego metra kwad ratowego przestrzeni, duszą się bez powietrza, chorują i umierają bez światła i słońca, nie widzą nigdy kawałka jasnego nieba nad sobą, nie znają innej natury ponad skwer uliczny lub park miejski. Nadto koczują, koczują, koczują bez ustanku, zmieniając norę na norę, więzienie na więzienie.

W takich warunkach nie może być mowy nie tylko o zdobywaniu kultury przez szersze warstwy, ale nawet o jej utrzymaniu przez te warstwy, które ją posiadają.

Zrozumiał to już cały świat cywilizowany. Doniosłe znaczenie moralne i kulturalne domu własnego dla rodziny ujawniło się przede wszystkim w Ameryce.

W Europie akcja w kierunku tworzenia „miast ogrodów” zaczęła się pod koniec XIX-go w. U nas zaledwie kiełkuje. Ale właśnie u nas ma ona przyszłość największą. Nigdzie bowiem dążenie do odbudowy „gniazda rodzinnego” nie jest tak ściśle zespolone z tradycjami narodowymi, jak w Polsce.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin