Hanna Ożogowska
Tajemnica zielonej pieczęci
Warszawa 1964
Ilustrował Gwidon Miklaszewski
Okładkę projektował Bohdan Butenko
KANAPA, PRZED KTORĄ DRŻY CAŁA SZKOŁA. STEFAN ULEPSZA ORTOGRAFIĘ. OBIETNICA ZA OBIETNICĘ. GUZY ŚWIADCZĄ O TALENCIE.
O pierwszej w południe, kiedy dzień przewracał się na drugi bok, w klasie V A robiło się gorąco. Okna po tej stronie budynku wychodziły na zachód, ale wysokie, letnie słońce do niewytrzymania rozgrzewało biegnącą pod szkołą ulicę, żelazne sztachety, latarnie, a nawet wysokie, zaglądające na trzecie piętro topole, które przez czerwiec ciągle jeszcze nie chciały się poddać ulicznym kurzom i cieszyły oczy świeżą zielenią.
Ta zieleń ciemna i spokojna w godzinach rannych, kiedy słońce zaglądało do klas położonych po drugiej stronie korytarza, teraz nie pozwalała skupić się nad książką czy zeszytem.
Duże i gładkie liście topoli, nasycone słonecznym blaskiem, drgały przy najlżejszym powiewie wiatru. Przywodziły na myśl drobno pofałdowaną, życzliwą bosym nogom powierzchnię strumienia, miękką łąkę, miły cień drzewa na polnej miedzy - wszystko, co było tak bardzo inne od kredy, atramentu i papieru, wszystko, czego oczekiwali w tej chwili z niecierpliwością naciągniętą do ostatnich granic uczniowie klasy V A w jednej ze szkół na przedmieściu Łodzi.
Odbywała się ostatnia lekcja w tym roku szkolnym. Młoda nauczycielka, a jednocześnie wychowawczyni tej klasy, Zofia Ostrowska, nazywana przez uczniów „Gramatyką" - kończyła rozdawać zeszyty z wypracowaniem. I ona rzucała tęskne spojrzenia chylącym się pod wiatrem wierzchołkom topoli. Nauczyciele też lubią wakacje.
Już tylko trzy zeszyty. Już tylko dwa. I ostatni.
- Żórawiec! W twoim wypracowaniu jest sporo zdrowego sensu, mogłoby ono otrzymać nawet niezły stopień. Cóż, kiedy ortografia - poniżej klasy pierwszej. Za taką ilość błędów nie można postawić więcej niż dwójkę.
Przy pierwszych słowach nauczycielki Stefan Żórawiec powstał. Lekko pochylony szedł między ławkami. Jasną, falującą czuprynę odgarnął ręką do tyłu, a zielonkawe oczy błysnęły hardo. Odebrał z rąk nauczycielki zeszyt, ukłonił się niedbale i wracał na swoje miejsce.
Wiele par oczu spojrzało w jego stronę. Chłopiec zdawał sobie z tego sprawę.
Hamowana złość kazała mu zagryźć dolną wargę. Siadając w ławce, rzucił półgłosem:
- Nie szkodzi. Wszyscy wielcy ludzie pisali okropnie.
Głowy uczniów z niepokojem zwróciły się w stronę nauczycielki: słyszała? Słyszała.
Na twarzy jej odbiła się przykrość. Ciemne, prawie zrastające się brwi drgnęły. Klasa, w oczekiwaniu na „hecę", zapomniała o zielonych topolach.
Nauczycielka ze spokojem, który nie przyszedł jej łatwo, rzuciła w stronę krnąbrnego ucznia:
- Na przykład?
Stefan Żórawiec milczał.
- Na przykład? - powtórzyła wychowawczyni. - Skoro tak twierdzisz, to chyba umiesz wymienić tych sławnych.
Stefan wstał niechętnie.
- No, chociażby... Napoleon. Widziałem jego podpis. Pisał jak kura pazurem.
- Widziałeś chyba fotografię jego podpisu - poprawiła nauczycielka. - Pisał rzeczywiście niewyraźnie. Ale błędów nie robił. Ja nie za kaligrafię postawiłam ci dwójkę, tylko za błędy, za mnóstwo błędów - powtórzyła z naciskiem pani Ostrowska.
- A Karol Wielki? - upierał się Stefan. - Ten w ogóle nie umiał pisać. Zaledwie swoje imię. A do tej pory trzeba się o nim uczyć.
- Ha! - rozłożyła ręce nauczycielka, a w głosie jej zadźwięczała wyraźna drwina. - Skoro tą drogą chcesz dojść do wielkości, to ci współczuję. Ten sposób wydaje mi się bardzo przestarzały i... już nieskuteczny.
W klasie ktoś parsknął śmiechem. Stefan zaczerwienił się. Nauczycielka zwróciła się do całej klasy:
- Przypominam jeszcze raz: jutro o dziewiątej zakończenie roku i rozdanie świadectw.
Rozległ się dzwonek. Ledwo umilkł, dorzuciła:
- Oto i ostatni dzwonek w tym roku szkolnym.
Zamknęła dziennik i, schodząc z katedry, głęboko odetchnęła.
- Ale pani ciężko wzdycha - odezwał się obłudnie Franek Gawroński.
Zmierzająca do drzwi wychowawczyni przystanęła. Spojrzała na Franka, potem na Stefana.
- A czy mnie z wami było lekko? - powiedziała bez uśmiechu i szybko wyszła z klasy.
Cała klasa, tak jak wstała na pożegnanie wychowawczyni, skamieniała na chwilę. Ale tylko na chwilę. Ledwo drzwi trzasnęły, nieprzyjemny nastrój wyładował się na osobie Żórawca.
- To wstyd! To wstyd! - krzyżowały się okrzyki z różnych stron klasy.
- Tak się nauczycielce odpowiada?
- Harcerz!
- Inna toby mu dwóję na świadectwo wlepiła!
- Ja wam mówię, że Gramatyka jeszcze wcale nie taka najgorsza.
- Ale jej Stefan odpłacił!
- Napoleona zgrywa!
- Ty, Żórawiec! Napoleon na koniu jeździł, nie na bykach!...
Ostatnie powiedzenie wywołało ogólną wesołość.
Stefan stał blady, aż drobne piegi na nosie wystąpiły wyraźniej. Twarz wykrzywiła mu wściekłość. Smukły, wyrośnięty na swoje dwanaście lat, górował o pół głowy nad kolegami. Toteż kiedy z zaciśniętymi pięściami zwrócił się w stronę autora ostatniego żartu, zrobiło się od razu wokół niego luźno. I nie wiadomo, czym zakończyłaby się ostatnia lekcja w klasie V A, gdyby w tej właśnie chwili nie uchyliły się drzwi i nie błysnęła w nich łysa jak kolano głowa starego woźnego, zwanego „Kochasiu".
- Żórawiec, kochasiu! Do pana kierownika, już zaraz, na jednej nodze, kochasiu!
Oburzenie i drwiny kolegów szybko zamieniły się w szczere lub udane współczucie.
- Stefan! Masz pecha! - powiedział Wiktor.
- Poskarżyła! - krzyknął Franek Gawroński z satysfakcją w głosie. - A co? Nie mówiłem? Wszyscy tak za nią: „dobra", „dobra", a ja zawsze powtarzam: „Jaka ona tam dobra?" Jakby była dobra...
- ...Toby cię na drugi rok nie zostawiła, chociaż masz pięć dwójek - zadrwił Bartek Niedźwiedzki.
- E, tam! Z wami rozmawiać to szkoda języka strzępić - rozgniewał się Franek i zwrócił się do Stefana: - Chodź, Stefan, odprowadzę cię.
- Obejdzie się, sam trafię. Wiktor, zaczekaj na mnie! - burknął Stefan i szybko wybiegł na korytarz.
Chłopcy wysypali się za nim. Kancelaria kierownika była na pierwszym piętrze, więc po schodach towarzyszyli jeszcze koledze.
- Żeby tylko nie na kanapie - szepnął do Wiktora Stefan.
- E, chyba dziś nie będzie czasu - pocieszał Wiktor. - Nie bój się.
- Z kierownikiem rozmówisz się po męsku - dodawał otuchy Bartek Niedźwiedzki.
- Pewnie - rzucił Stefan udając, że go ta cała sprawa niewiele wzrusza. Ale było inaczej.
„Pewnie - myślał sobie - mężczyzna z mężczyzną zawsze się dogada. Ale po co ja tej Gramatyce tak odszczeknąłem?"
Zapukał do drzwi kancelarii i zapytał siedzącą pod oknem sekretarkę, czy można wejść do pana kierownika.
- A po co?
- Pan kierownik mnie wzywał - bąknął Stefan.
- Aha! - powiedziała sekretarka tonem, który znaczył: „taki z ciebie ananas", i machnęła ręką w stronę drzwi gabinetu - wejdź!
Stefan znowu zapukał, na głośne „proszę" wszedł i szurnąwszy nogami zatrzymał się przy drzwiach.
Kierownik rozmawiał przez telefon. Na ukłon Stefana odpowiedział kiwnięciem głowy i ruchem ręki wskazał na miejsce koło biurka, za którym siedział, ale Stefan nie skorzystał z zaproszenia. A nuż wezwany jest tylko po to, aby oddać komuś w blokach list, jak to już nieraz bywało? Po co zasiadać na krześle, po co zbliżać się do postrachu całej szkoły, nieszczęsnej kanapy, która tak oto poważnie i godnie rozpiera się na najszerszej ścianie wprost okien i biurka.
Stefan zerka w jej stronę, ale czym prędzej odwraca głową. Już lepiej patrzeć na bibliotekę pełną książek. Któż to wszystko zdąży przeczytać? Na bibliotece stoi puchar. Nagroda zdobyta przez szkołę jeszcze w tych czasach, kiedy boisko szkolne było prawdziwym boiskiem, a nie jak teraz placykiem uszczuplonym przez ogródki z jednej strony, a szopy na węgiel z drugiej. Stefan wzdycha i słyszy w tej chwili dźwięk słuchawki kładzionej na widełki.
Chłopiec zwraca oczy na pana kierownika, który najpierw ściera jakąś natrętną myśl z czoła, potem podsuwa na nie okulary, patrzy lekko zaczerwienionymi oczyma na Stefana i mówi:
- Powiedz no mi, Stefan, czy ci nie wstyd?
Stefanowi jest wstyd. Czerwieni się i jąka:
- Tak... już tu Gra... już tu pani od polskiego obsmarowała mnie...
- Nie zgadłeś - mówi pan kierownik. - Nie rozmawiałem z panią Ostrowską. Po prostu podpisywałem dziś świadectwa i widziałem twoje stopnie. Trójka z polskiego. Więc pytam cię: czy ci nie wstyd? Jesteś zdolny chłopiec. Masz dobre warunki do nauki, a na świadectwie kilka trójek. I jedna z nich - z języka ojczystego!...
- Tak - mówi już trochę śmielej Stefan - zdolny jestem, ale przez tę ortografię to ja całe życie będę miał zmarnowane. Ja już z tym wszystkim wytrzymać nie mogę.
- O! - zdziwił się kierownik. - Takiś nieszczęśliwy? A dlaczego to inni twoi koledzy, nawet mniej zdolni od ciebie, dają sobie radę? Na ogół wasza klasa dobrze z polskiego stoi.
- To prawda, ale ile się chłopaki namęczą, to nikt nie wie. - Stefan przytakuje i gorączkowo myśli, czym by tu pana kierownika zagadać? Aha, już wie. Próbuje: - W referatach na różnych uroczystościach mówi się, że teraz nie ma ucisku człowieka przez człowieka. A niechby tak kto do naszej klasy na polski przyszedł, to dopiero by się przekonał. Ucisk - jak nie wiem co!
- Jak to? - zdziwił się kierownik. - Co wy przez to rozumiecie? Bo ja nic nie zauważyłem. Usiądźmy tu sobie na kanapie i opowiedz mi o tym strasznym ucisku.
Ą więc stało się to najgorsze: rozmowa na kanapie. Zapraszani na nią uczniowie woleliby siadać na desce nabitej gwoździami. Rozmowa na kanapie była z reguły długa. Była dokumentna: sianem nikt się nie mógł wykręcić. Nawet Wiktor Kijanka, znany w całej szkole z tego, że kłamał bez drgnienia okiem i wyłgiwał się z najtrudniejszych sytuacji, nawet on na tej kanapie tracił cały swój rezon, twierdząc, że „na siedzący łganie nie idzie".
Cóż miał robić nieszczęsny Stefan? Usiadł z miną tak ponurą, że to jedno powinno pana kierownika wzruszyć. Niestety, pan Marczyński, jeżeli się nawet i wzruszył, to zupełnie tego nie okazał.
- Na historii i tak w ogóle - wyjaśnia Stefan starając się o jak najpoważniejszy wyraz twarzy - to słyszymy, jak to na przykład za pańszczyzny, w fabrykach jedni uciskali drugich. Bogacze, znaczy się, uciskali biednych. I na przykład Kościuszko czy Staszyc występowali w obronie uciskanych. A jak pani Ostrowska mnie uciska za tę ortografię, to nie tylko nikt w obronę mnie nie weźmie, ale jeszcze na mnie jak nie wiem co...
Stefan kątem oka sprawdził, czy „ryba chwyciła haczyk". Niestety, pan kierownik musiał mieć kamienne serce, bo odezwał się z ledwo hamowaną kpiną:
- Mójżeś ty uciśniony biedaku!
- Tak - nie ustępował Stefan - pan kierownik się śmieje. A przecież to ucisk kubek w kubek: pani Ostrowska posiada naukę, a ja nie. Więc to zupełnie jak ten bogacz, który posiadał i ciemiężył tego, który nic nie miał.
- Hola! To już bzdura - zaprotestował kierownik. - Pani Ostrowska oddaje wam ze swego bogactwa, ile tylko może. Wszystkim, co posiada, chce się z wami podzielić.
- No dobrze - zgodził się Stefan - jeżeli pani Ostrowska niezupełnie jest taka jak ten bogacz, to my jednak czujemy się uciskani. Po co tyle cierpień? Panie kierowniku, ja to bym zupełni inaczej urządził!
- Ciekawe jak? - zainteresował się kierownik.
- Najgorsze w tej ortografii jest to, że mnóstwo trzeba wykuć na pamięć.
Dlatego tak mi trudno bo ja to lubię na rozum wziąć. Jak coś zrozumiem, to od razu zapamiętam. Więc w ortografii też wymyśliłbym wszystkie takie prawidła, żeby każdy rozumiał, dlaczego się pisze tak, a nie inaczej. Na przykład - herbata; jeżeli z cukrem, to pisałbym przez „ch", a jak bez cukru to samo „h".
Rozumie się samo przez się.
- Hm, a jak byś napisał na przykład „herbaciane róże"?
- Przez samo „h" - przecież nikt róż cukrem nie posypuje.
- A takie zdanie: „Ciotka poczęstowała nas herbatą"?
- Naturalnie przez „ch" - przecież się nie częstuje gości herbatą bez cukru. Lepiej się pod ziemię zapaść niż przed gośćmi zawstydzić.
- Ale przecież ta ciotka mogła być na przykład skąpa.
- O, panie kierowniku, skąpy to w ogóle nic nie da, ani cukru, ani herbaty. Ja wiem, ja sam mam taką ciotkę.
Pan kierownik śmiał się na dobre. Podniesiony na duchu Stefan wywodził swojej teorii ciąg dalszy:
- Albo na przykład kluska. Kluskę powinno się pisać przez „ó", bo jest okrągła. No nie?
- Nie - zaprotestował kategorycznie pan kierownik. - Nie zgadzam się z tobą. Znasz kluski kładzione?
- Znam.
- Okrągłe są?
- Nie. Kładzione to są przeważnie podługowate.
- A krajane?
- Krajane do pomidorowej zupy to są kwadratowe albo takie spiczaste.
- No, więc gdzie te okrągłe?
- A kartoflane? Moja mama robi pyzy z kartofli, takie okrągłe z dołkiem w środku. Pyszne są. - I Stefan przełknął ślinę.
- Dobrze. Ale to pyzy. Nie ma w nich w ogóle „ó". Proszę cię więc, pisz zawsze kluski przez „u" zwyczajne, bo wcale nie są okrągłe. A co do herbaty, to wiesz przecież: przygotowuje się ją .zawsze bez cukru. Cukier podaje się oddzielnie. Każdy sobie słodzi, ile chce. Pisz więc herbatę przez samo „h".
Stefan zamilkł na chwilę. Rzeczywiście, teraz już ani herbata, ani kluska nie pomylą mu się nigdy. Żeby to Gramatyka chciała tak każdy wyraz wytłumaczyć. Ale ona widocznie takiego wykształcenia jak pan kierownik nie ma.
W tej chwili zadzwonił telefon na szafce pod oknem. Pan Marczyński podszedł do aparatu, a Stefan, chcąc skorzystać z okazji, sunął już w stronę drzwi. Nic z tego. Kierownik powstrzymał go ruchem ręki i tylko powiedział do słuchawki:
- Dobrze. Za pół godziny będę.
Stefan struchlał. Boże! Przez pół godziny to można flaki z człowieka wypruć.
Na szczęście nie zaproszono go już na kanapę. Kierownik powiedział po prostu:
- Dzisiaj, niestety, musimy tę rozmowę zakończyć. Co do twoich pomysłów, to owszem, posługuj się tym, co ci pomaga, ale nie przesadzaj. Nie wszystko w ortografii da się wziąć na rozum. Są wyrazy, których pisania trzeba się nauczyć na pamięć. - Tu kierownik roześmiał się. - Himalaje pisze się przez „h", chociaż leżą koło Chin.
- No, właśnie - westchnął Stefan. - A gdyby leżały w Holandii...
- Nic na to nie poradzimy, Stefanie.
- ...albo gdyby Holandia leżała koło Himalajów?
- Albo żeby i Holandię, i Himalaje przenieść do Hondurasu? Co? Wiesz przynajmniej, gdzie Honduras leży?
Stefan chciał się obrazić. Z geografii miał piątkę. Tego to pan kierownik nie zauważył. A przecież ze Stefana i filatelista nie byle jaki. Niejeden uczeń z siódmej zazdrościł mu albumu. Pan Marczyński milczenie Stefana wytłumaczył sobie inaczej, bo sam na swoje pytanie odpowiedział:
- Honduras leży w Ameryce Środkowej. I widzę, mój drogi, że ty nie tylko ortografię przerobiłbyś po swojemu, ale i w geografii narobił bigosu. Oj, Stefanie, Stefanie.
Stefan myślał, że to już koniec, i znowu posunął się w stronę drzwi, ale kierownik zatrzymał go raz jeszcze.
- Chwileczkę, mam do ciebie prośbę. Powiedz, że się na nią zgodzisz.
Kiedy indziej Stefan targowałby się. Chciałby wiedzieć, o co chodzi, nie tak: kota w worku kupować. Ale zdawało mu się, że najmniejszy jego opór spowoduje znowu zaproszenie na kanapę i odpowiedział czym prędzej:
- Tak jest, panie kierowniku, zgodzę się.
- A więc proszę cię; zacznij pisać pamiętnik.
- Ja? Pamiętnik? - spłoszył się Stefan. - Jak dziewczyna?
- Dlaczego jak dziewczyna? Wielu sławnych ludzi pisało pamiętniki. Teraz dzięki tym pamiętnikom korzystamy z ich życiowego doświadczenia, dowiadujemy się wielu ciekawych rzeczy o przeszłości.
- A jeżeli ja nie zostanę sławnym?
- To nie jest konieczne, zapewniam cię. Najważniejsze, żebyś pisał o swoich pomysłach, o swoim życiu, o kolegach. Chyba tematu ci nie zabraknie?
- O! Może pan kierownik być spokojny... Żebym tylko o naszej klasie pisał, to wyszłaby cała książka. U nas w klasie to prawie co dzień jakaś heca.
- Zauważyłem to - westchnął pan kierownik i popatrzył na Stefana z wyrzutem. - Powiem ci nawet, że mi waszej wychowawczyni serdecznie żal. Ma ona z wami trzy światy, ma...
- Nam też czasami żal - przytaknął Stefan. - Ale co było robić? To już nie nasza wina.
- Nie wasza? - kierownik ze zdumienia uniósł brwi w górę. - A czyja?
- To pan kierownik nie pamięta, jak nasza klasa, zaraz we wrześniu, delegację tu przysłała?
- Przypomnij no mi, nie pamiętam.
- No, właśnie. A teraz to wszystko na nas. A przecież już wtedy prosiliśmy, żeby pan kierownik zmienił wychowawcę, bo pani Ostrowska rady sobie z naszą klasą nie da. Cała szkoła wie, że V...
entlik