ADAMBAHDAJ
TELEMACH
WDŻINSACH
90WARSZAWA 1979
OkładkaDanuta Cesarska
Fotografia autora na okładceH. Wolski
Redaktor technicznyUrszula Muzal
© Copyright
by Krajowa Agencja Wydawnicza
Warszawa 1979
KRAJOWA AGENCJA WYDAWNICZAWARSZAWA 1979 r.
Wydanie I. Naktad 100.000+350 egz.Obiętość: ark. wyd. 14,69; ark, druk. 14,98Papier offsetowy ki. 111 80 g 82x 104Skład; „Dom Słowa Polskiego" WarszawaDruk i oprawa: Zakłady Graficzne RzeszówNr prod. I.-IŹ91/74. Cena zl 30.- S-96
CZĘŚĆ I
NIEBO
NASZYM
DACHEM
1
Ja n nigdy nie miałem łatwego życia. Nie urodziłem się w czep-ku i nikt mnie nie rozpieszczał. Miałem jednak pogodneusposobienie i traktowałem tę moją drogę życiową jak torprzeszkód.
Pozwólcie więc, że się przedstawię: nazywam się MaciejŁańko, urodziłem się w Jerzmanowie, a teraz mam lat piętnaście i
jestem dopiero na początku tego toru. Wziąłem dopieronajłatwiejsze przeszkody. Zobaczymy, co będzie dalej."Możelos się kiedyś do mnie uśmiechnie, jak w tych amerykańskichpowieściach, w których czyścibut staje się nagle milionerem.Milionerem u nas i tak nie można zostać, i w ogóle co to zaprzyjemność zastanawiać się stale, na co wydać forsę. Grunt toporządnie żyć i dojść do jakiegoś celu.
Przeczytałem ostatnio fantastyczną książkę - „Moje góry"Bonattiego. Wspaniały człowiek. Nie uznawał żadnych trudności i nic go nie przerażało. To jeden z największychalpinistów. Samotnie zdobywał najtrudniejsze ściany alpejskiei zawsze wychodził zwycięsko. Wyobrażacie sobie człowieka,który samotnie zdobywa północną ścianę Eigeru. Wspina sięsześć dni i sześć nocy, zdaje mu się, że już nigdy nie zwyciężytej piekielnej ściany, a jednak... Tak może być i w życiu.Trzeba tylko zacisnąć zęby i przezwyciężyć samego siebie.Fantastyczna książka! Chociaż nigdy jeszcze nie byłem w gó-rach, a ściany skalne widziałem tylko na fotografii, to jednakzrozumiałem, o co mu chodzi. I to mnie bardzo pokrzepiło.
Może właśnie dzięki tej książce siedziałem teraz w pociągui waliłem prosto do Ełku, żeby odnaleźć swego ojca. A sprawa
6
nic była prosta. Mój ojciec opuścił naszą rodzinę, kiedymiałem trzy lata. Wsiąkł, rozpłynął się i od tego czasu ślad ponim zaginął. Rok po tym umarła moja matka. Wychowywałamnie ciotka Frania, robotnica z fabryki sklejek w Jerzmanowic. Była surowa i wymagająca. Nie miałem u niej aksamitne-go życia. Twardą miała rękę, ale nie czuję do niej żalu. I świeć.Panie, nad jej duszą, bo zginęła przed kilku miesiącamipodczas pożaru lakierni. Zostałem więc pod opieką panaSielickiego i pani Telichowskiej, koleżanki mojej ciotki.
W ten sposób znalazłem się w internacie szkoły zawodowejprzy Zakładach Przemysłu Drzewnego w Jerzmanowic Po-wiedzieli mi, że będę podtrzymywał tradycje rodzinne, że nibymoja matka tutaj pracowała, moja ciotka usmażyła się w lakierni, to ja też mam tkwić w tej cuchnącej dziurze i podtrzymywać
tradycje. Dziękuję. Sam zapach wiórów i kleju doprowadza
mnie do mdłości. Ale co miałem robić? Wpakowalimnie do tego internatu i gniłbym tam zapewne do końcaszkoły, gdyby nie pewne zdarzenie.
A było to już po zakończeniu roku szkolnego. Moi koledzywyjechali na pierwszy turnus kolonii letnich, a ja zostałemw internacie i codziennie przekładałem na placu sterty desek.Zarobiłem przynajmniej na bilet kolejowy i coś mi jeszczew kieszeni zostało, ale myślałem, że od tego układania desekdostanę - nie daj Boże - kręćka albo padaczki.
I nagle wszystko się zmieniło jak w filmie, daję słowo.Przyszedłem kiedyś wieczorem do świetlicy na coca-colę.Usiedliśmy z kolegami przy stoliku, a w telewizji szedłreportaż z budowy kombinatu mięsnego w Ełku. Nic ciekawe-go. Nawet nie patrzyłem na ekran. Obok siedzieli robotnicy.Popijali piwo. I nagle coś mną szarpnęło. Kosiak, któregoznałem z placu, powiedział nagle do Bośkiewicza:
- Ty, Wacek, poznajesz tego... To przecież WaldekŁańko.
Szarpnęło mną jeszcze mocniej. Zerknąłem na ekran. Spo-
7
eony i zdyszany reporter przeprowadzał wywiad z brygadąmontażową. Nad ich głowami przesuwała się wolno suwnicai spawacze sypali ze spawalnic snopami iskier. I było zupełnietak jak w telewizji. Brygadzista drapał się za uchem. Mówił, żemają pewne trudności, ale wszystko idzie klawo i halę oddadząprzed terminem, a reporter co chwila zwracał się do telewidzów
i chwalił całą brygadę za solidną pracę. I wtedy Bośkiewicz,
robotnik z narzędziowni, trącił łokciem Kosiaka:
- Niech mnie kule biją, to Waldek!
Obaj spojrzeli na mnie, a mnie się nagle zrobiło gorącoi potem przeszył mnie dziwny ból w okolicy serca. Zobaczy-łem wśród robotników na ekranie swego ojca. Wprawdzienigdy go nie widziałem, ale u ciotki wisiała fotografia ślubnamoich rodziców. Ten człowiek stojący nieco z boku, trzymają-cy w kącikach warg papierosa, to był mój ojciec. Po chwilibyłem już pewny. Nastąpiło bowiem zbliżenie i w powiększeniu
zobaczyłem jego twarz. Ten sam owal, wyraźne łuki brwi,głęboko osadzone oczy i dziwnie przekorny uśmieszek nazaciśniętych ustach. Tamci się nie mylili.
Ojciec wyjął z ust papierosa, niedbałym ruchem rzucił go zasiebie, a spoza ekranu odezwał się głos reportera:
- Panie Łańko, słyszałem od brygadzisty, że pan jestprzodownikiem pracy. Niech pan nam powie, w jaki sposóbosiąga pan tak znakomite rezultaty?
Ojciec uśmiechnął się cierpko, jakby chciał zlekceważyćreportera.
- No cóż - powiedział przekornie - robi się, panie redaktorze...
No i brygada jest zgrana. To nie żadna sztuka. Ja jużrobiłem na wielu budowach. Jak się ma smykałkę, to i robotaidzie. - Wyciągnął z kieszeni pudełko papierosów i wyłuskałjednego.
Przy stoliku Bośkiewicz głośno się roześmiał.
- Waldek, jak pragnę... Ale mu dobrze powiedział.A Kosiak dodał wesoło:
8
- Nic się chłop nie zmienił. Zawsze miał cięty języki wiedział, jak komu przysolić.
Podszedłem do nich. Czułem się, jak gdybym przed chwiląwylądował na księżycu. W ustach miałem Saharę, a gardłościśnięte. Wybąkałem jednak z trudem:
- Panowie... panowie znali mojego ojca?
Najpierw popatrzyli na mnie, a potem po sobie, jak gdybysię zakłopotali. Bośkiewicz przeczesał dłonią opadające naoczy włosy.
- No jasne - powiedział z namysłem. - Robiłem z nimw narzędziowni, ale niedługo, bo potem poszedł do wojska. -Nagle spojrzał na mnie badawczo i trochę dziwnie. - A ty... tyśgo poznał?
- Co ty, Kazek - wtrącił Kosiak. - Przecież on był jeszczew kołysce... - Urwał nagle i zerknął z zakłopotaniem naBośkiewicza.
Tamten wzruszył ramionami.
- Kopę lat od tego czasu minęło.
- A ja z nim byłem w wojsku - dodał trzeci, barczystyrobotnik, którego nie znałem. - Byliśmy w WOP-ie w Zgorzelcu.
Twój ojciec był za kierowcę. Wesoły człowiek.
- Wesoły - westchnął ciężko Kazik. - Jak się urwał, to dotej pory nie wrócił.
Bośkiewicz syknął ostrzegawczo.
- Ty, Kazek - pokazał na mnie oczami - przecież to jegochłopiec.
Kosiak machnął ręką.
- On już ma swoje lata. On już wszystko rozumie. - Naglewstał, położył mi rękę na ramieniu i uśmiechnął się ciepło: -No co, ucieszyłeś się? Starego pokazali w telewizji. Pistolet.Przodownik pracy. Teraz będziesz mógł się pochwalić, żemasz takiego ojca.
A ten trzeci dorzucił:
- I będziesz mógł do niego napisać. Znasz adres.
9
Nie wiedziałem, czy żartują, czy mówią poważnie. Wciążczułem się tak, jakbym przed chwilą wylądował na księżycu.Chciałem coś powiedzieć, lecz nie mogłem. Nie potrafiłemnawet odejść, jakby mnie coś trzymało. Musiałem wyglądaćstrasznie głupio, bo tamci zamilkli i bez słowa zabrali się do niedokończonego piwa. Z tej drętwoty wyrwał mnie dopieroManiek Giemza. Podszedł do mnie i, jakby nic się nie stało,klepnął mnie w ramię.
- No, Maciek, pójdziemy do kina.
- Dobrze...-wyszeptałem.
Wyszliśmy z Mankiem i ze Staszkiem Pierogiem ze świetlicy,
ale tuż za drzwiami pożegnałem ich. Powiedziałem niw pięć ni w dziesięć, że mnie strasznie głowa boli. Uwierzyli,bo któż nie uwierzyłby w takiej sytuacji. Maniek, mój najlepszy
kolega, odprowadził mnie do internatu. Szliśmy długow milczeniu, wreszcie przed internatem Maniek powiedział:
- Nie cieszysz się, że odnalazłeś starego?
- Nie wiem - mruknąłem, podałem mu rękę i szybkowszedłem do internatu.
2
Przyznam się wam szczerze, że w internacie rozbeczałem sięjak małe dziecko. Myślałem o Bonattim, który samotniezdobywał najtrudniejsze ściany, o Slocumie, który pierwszysamotnie opłynął świat na małej łodzi, ale nic mi nie pomogło.Płakałem i dziwiłem się, skąd tyle łez w oczach się bierze.Poduszka była mokra, a we mnie jakaś czczość. I nie wiedziałem,
czy smucić się, czy cieszyć.
Nie należę jednak do takich, co się za długo martwią i mażą.Splunąłem wreszcie ze złością i postanowiłem w jednej chwili,że jutro nawiewam z internatu i jadę do ojca. Jak go zobaczę,zamienię kilka słów, to wtedy będę wiedział, czy się martwić,czy cieszyć. Prysnął stary, ulotnił się, rzucił matkę, ale teraznie wiadomo, jaki jest i co o tym myśli. Nie pisał przez całyczas i nie posłał nawet grosza, chociaż ciotka starała sięo alimenty dla mnie, ale kto to wie, co się przez ten czas z nimdziało. Człowiek się przecie zmienia. Może nie chciał pisać,może nie mógł płacić. Stawiałem sobie tysiąc pytań, ale napróżno, na żadne nie mogłem odpowiedzieć. A więc postano-wiłem: jadę do Ełku i na miejscu zobaczę, co w trawie piszczy!Nikomu nic nie powiedziałem, bo przypuszczałem, że będąmnie odmawiać. Zostawiłem tylko krótki list do mojegowychowawcy i opiekuna, pana Sielickiego. Napisałem, jakbyło i że jadę do ojca, przekonać się, czy weźmie mnie dosiebie. Napiszę z Ełku kilka słów. Niech się pan Sielicki namnie nie gniewa, bo nie mogłem zrobić inaczej.
Rano zapakowałem do mojej ulubionej torby najpotrzebniejsze
rzeczy, wziąłem kilka moich ulubionych książek i za-
li
miast na plac do roboty, poszedłem na dworzec kolejowy.A teraz byłem już kilka godzin w drodze.
*
W pociągu jak w pociągu w porze wakacji i urlopów - tłok,przedziały nabite, dzieci grymaszą, starzy kłócą się, czyotworzyć, czy zamknąć okno, jedni drzemią, drudzy żłopiąlemoniadę i przegryzają kanapkami, a wszyscy nie mogądoczekać się kresu podróży.
Wcisnąłem się cudem do jakiegoś przedziału i w kącie podoknem znalazłem miejsce stojące między drzemiącym rencistąa paniusią w słomkowym kapelusiku. Rencista co chwilabudził się z drzemki i przekazywał swej sąsiadce słowny serialz polowania na dziki. Gdyby to była prawda, o czym opowiadał,
to już nie byłoby śladu po dzikach w naszych lasach.Paniusia z nicianej torebeczki wyłuskiwała cukierki i ssała jebladymi, popękanymi wargami. W przerwach między jednymcukierkiem a drugim narzekała, że wszystko drożeje i niemożna związać końca z końcem. I było strasznie nudno, taknudno, że wyjąłem z torby „Wojnę trojańską" Parandowskiego
i stojąc na jednej nodze zacząłem czytać.
Trafiłem właśnie na opis wyprawy Telemacha do Argos doNestora. I jakoś mi się lżej zrobiło. Znałem dobrze tę książkę,więc przerzucałem tylko kartki i przypominałem sobie ciekawsze
fragmenty.Wyobraźnia zaczęła pracować. Oto rodzinna wyspa Tele-macha - Itaka. Dokoła spienione morze, na morzu kilkabiałych żagli. Na brzegu winnice i gaje oliwne, a wśród gajówdwór Odysa. I młody chłopiec wychodzący codziennie nabrzeg morza i wypatrujący statku ojca. Ojciec od dziesięciu latnie wraca. Wszyscy myślą, że już zginął, że już nigdy jego noganie stanie na skałach rodzinnej wyspy. Tylko matka i on,Telemach, wierzą, że kiedyś na horyzoncie pojawi się łódź,
12
.i potem ujrzą wysmaganą wichrami, spaloną słońcem twarzOdysa i zobaczą go, jak zstępuje z łodzi na przybrzeżneskały...,
Ogarnęło mnie wzruszenie. Pomyślałem, że ja, MaciekŁańko, syn Waldemara, podobnie jak Telemach oczekujęojca., I zagłębiłbym się po uszy w rozmyślania, gdyby nagle nierozległo się mocne walenie w szybę drzwi przedziału. Obejrzałem się.
Za drzwiami, wtłoczony między ludzi, stał niewielkichłopaczek i gwałtownymi ruchami dawał mi znaki, żebymwyszedł do niego.
Wzruszyłem tylko ramionami, bo nie wiedziałem, o co muChodzi. Był tłok. Żeby przecisnąć się na korytarz, musiał-bym być akrobatą, ale szczeniak nie ustępował i tak sięzachowywał, jakbym mu był coś winien. Wrzuciłem więc dotorby książkę i zacząłem przedzierać się między poplątanyminogami. Po chwili byłem już na korytarzu.
- Czego chcesz? - zapytałem wściekły.
Przymrużył tajemniczo oko.
- Ty, koleś, czy konduktor sprawdzał już w tym wagoniebilety?
Dawno, zaraz za Warszawą. A co?
- Bo ja jadę na gapę. A ty masz bilet?
- Ja? - zdziwił mnie jego protekcjonalny ton. - No jasne.Mam nawet cały, bo mi nie chcieli sprzedać zniżkowego.
- To fajnie, bo ja nie mam nawet ćwiartki. Prysnąłem| domu - oznajmił takim tonem, jakby chodziło o zmianęrządu w Etiopii.
- Ho... - mruknąłem z uznaniem i przyjrzałem mu sięuważniej.
Był to dwunastoletni szczeniak, może nawet młodszy.Loczki kręciły mu się dokoła uszu jak aniołkowi, gębę miałpyzatą, nos zadarty, siekacz z przodu wybity, a oczy jak dwaguziczki, małe, lecz pełne przebiegłości. Jednym słowemkomiczna figura. Ubrany był zamożnie i starannie, jakby go
przed chwilą wypuścili z dobrego sklepu i nie wyglądał nauciekiniera. Uśmiechnąłem się więc z politowaniem i dobro-dusznie.
- Ty, mały, radzę ci, zapnij sobie guzik pod szyją i wysiadajna najbliższej stacji, bo cię zgarną i będziesz miał kłopoty.
Szczeniak rzucił mi wzgardliwe spojrzenie.
- Coś taki ważny! Masz bilet, to już nosa zadzierasz.
- Uspokój się, szczeniaku, bo ci przyłożę - ostrzegłemniemal po ojcowsku.
Spokorniał i zamrugał niebieskimi oczkami.
- Co, nie znasz się na żartach? Jak masz bilet, to pokaż.
- Nie widziałeś biletu?
- U ciebie jeszcze nie. No, pokaż, pokaż.
- A co ci przyjdzie z mojego biletu?
- Co? Widzisz, jak jeden z nas ma, to już dużo lepiej.
- Co ty się tak do mnie przyznajesz?
- Bo wyglądasz mi na porządnego cyzia.
- I kto cię nauczył tak mówić? Z respektem, muminku, boci uszu natrę.
Znowu uśmiechnął się maślanie i pojednawczo.
- Coś taki ostry? Ja do ciebie jak do kolegi, a ty...
- Bo mi grasz na nerwach i stawiasz się. I w ogóle, co się takspoufalasz?!
- Myślałem, że dalej pryskamy razem.
- Ja z tobą, muminku? A dokąd ty pryskasz?
- Do Szwecji. Tam wysoka stopa życiowa i można dobrzezarobić. Dolary - dodał poważnie.
Roześmiałem się. Zaczął mnie bawić ten szczeniak. Wziąłem
go pod brodę i wyrozumiale pokiwałem głową.
- Będziesz przebierał ryby, oddzielał śledzie od sardynek,co?
Naburmuszył się i nagle spojrzał nienawistnie.
- Ty nic nie rozumiesz. Ja naprawdę zwiałem z domu.I wcale nie jestem taki mały.
- Naczytałeś się pewno książek i w głowie ci zakwitły14
rozmaite pomysły. Może chcesz jechać na Wyspy Fidżi albo naBermudy? To niedaleko, prosto, na prawo, a potem na lewo -żartowałem.
Splunął z obrzydzeniem.
- Z tobą nie ma zabawy.
- Nie ma, zgadłeś. Ty zwiewasz z domu, a ja chętniezwiałbym do domu - wtrąciłem, choć wiedziałem, że tegoteraz nie pojmie.
Zerknął bokiem jak obrażone dziecko.
- Jesteś kolega czy nie?...
gw17216102