Anglia 1856
Niektórzy w doświadczanej niedoli dopatrują się odpuszczenia win, a niedola, jaka spadła na Northumbrię w lutym, wystarczyłaby, żeby rozgrzeszyć człowieka z morderstwa z premedytacją. Hrabia Hepplewood nie popełnił morderstwa z premedytacją – no, nie całkiem. Niemniej ustawiczne, przeszywające do szpiku kości zimno oraz krupy lodowe raz po raz bębniące w okienne szyby, tak czy owak skazywały go na poniekąd zasłużone odosobnienie.
Jeśli wszakże znalazł się w więzieniu, to nader luksusowym. Z perłą w postaci eleganckiego dworu w stylu palladiańskim, otoczonego osiemdziesięcioma akrami pagórkowatego parku, posiadłość Loughford przywodziła na myśl ekspozycję ozdobnych miniaturowych budowli, fontann oraz ścieżek i jako całość tchnęła pięknem, którego nie przyćmiłaby najpodlejsza nawet pogoda.
Co więcej, elegancji tej nadano połysk dzięki potężnemu zastrzykowi gotówki – konkretnie pieniędzy z fabryk zmarłego teścia hrabiego – tak że dom uchodził obecnie za najwspanialszą rezydencję w promieniu trzystu kilometrów.
Hepplewood siedział na pozór swobodnie w pomieszczeniu, które wszyscy nazywali gabinetem jego dziadka, choć bowiem szósty hrabia nie żył od trzydziestu lat, dom równie dobrze mógłby nadal należeć do niego. Ojciec Hepplewooda nie zawracał sobie głowy posiadłością; żył dla polityki i pozwolił, by Loughford podupadło.
Hepplewood z kolei żył dla grzechu.
Do realizacji jednej i drugiej pasji najlepiej nadawał się Londyn.
Odrzuciwszy na bok przeczytany właśnie list, hrabia uznał, że nie da rady wrócić do miasta dostatecznie szybko. Podniósł lodowato błękitne oczy na swojego sekretarza.
– Zatem nowa guwernantka przedkłada nam referencje od markizy Petershaw? – mruknął z krzywym uśmiechem. – Czy to nie zakrawa na ironię, panie Jervis? List polecający od La Séductrice, damy o najgorszej sławie w Londynie.
Jervis dyskretnie odkaszlnął.
–Nie zawsze można wybierać pracodawców, opierając się na ich moralności, milordzie.
–Nie, zapewne nie. – Hrabia uśmiechnął się szerzej. – W przeciwnym wypadku raczej nie pracowałby pan dla mnie.
Blada twarz Jervisa nabrała koloru. Jakby chcąc przyćmić trafność uwagi swego pracodawcy, sekretarz wskazał leżący na biurku plik papierów.
–Młoda kobieta przyniosła także entuzjastyczną rekomendację od wiejskiego pastora z Sussex.
–Który skądinąd sprawia wrażenie moralizującego nudziarza – rzekł hrabia, podnosząc się leniwie, żeby okrążyć masywne biurko. – No cóż. Miejmy nadzieję, że panna Aldridge nie jest aż tak nijaka, skromna i zindoktrynowana, jak wyżej wzmiankowany, bo trudno jej tu będzie znaleźć kolejnego wikarego na męża. Przyślij ją.
Jervis z ukłonem opuścił gabinet.
Moment później Hepplewoodowi zaparło dech. Isabella Aldridge z całą pewnością nie była nijaka.
Przeciwnie, okazała się ciemnowłosą, kruchą pięknością; być może najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widział, o porcelanowej twarzy i gęstych atramentowych puklach, których nie mogło zakamuflować najbardziej choćby surowe uczesanie. Kiedy weszła przez drzwi w szarej sukni, zdał sobie sprawę, że jest także wysoka, choć o wiele za chuda jak na jego upodobania.
Wolno wypuścił powietrze z płuc, czując więcej niż drobną ulgę.
Zatrzymała się w pewnej odległości od biurka i dygnęła w sposób zarazem pełen wdzięku i stosownie uległy, a na krwistoczerwonym dywanie jej spódnice wyglądały jak kałuże płynnego srebra.
–Wasza lordowska mość – powiedziała cicho, spoglądając na niego, kiedy się podnosiła.
–Dzień dobry – przywitał się chłodno Hepplewood, arystokratycznie cedząc słowa. Cisnął na bok jej papiery. – Panna Aldridge, jak mniemam?
Skinęła głową, choć nie do końca potakująco.
–Ściśle mówiąc, pani, milordzie – sprostowała cichym, gardłowym głosem. – Pani Aldridge. Jestem wdową.
–Ufam, że bezdzietną? – rzucił cokolwiek szorstko.
W jej oczach pojawiło się wahanie, po czym wbiła wzrok w dywan.
– Nie zostałam pobłogosławiona dziećmi – odparła. – Małżeństwo trwało bardzo krótko. Byłam wtedy bardzo młoda.
Pani Aldridge bynajmniej nie wyglądała na osobę, której młodość przeminęła.
Hepplewood bezczelnie otaksował ją spojrzeniem z góry na dół, zaklinając się, by utrzymać się w ryzach, kiedy gestem zapraszał, żeby zajęła krzesło przed nim. Pomimo posępnego stroju i cichego zachowania wedle jego oceny pani Aldridge nie liczyła sobie wiele ponad dwadzieścia pięć lat – a Hepplewood uchodził za znawcę kobiecych wdzięków.
Stłumił gorzki uśmiech. Jej związek był bez wątpienia krótki i tragiczny. Co za koincydencja. Jednakże małżeństwo pani Aldridge zostało przypuszczalnie zawarte w okolicznościach bardziej honorowych niż jego własne. Może poślubiła żołnierza? Albo starszego dżentelmena?
Tyle że w tym drugim przypadku wychodzi się za mąż wyłącznie dla pieniędzy – a gdyby pani Aldridge miała choć pensa przy duszy, nie byłoby jej tutaj.
Z pewnością wiedziała, z kim ma do czynienia.
Już choćby lady Petershaw mogła jej to wyłożyć dostatecznie jasno. Hrabia i markiza obracali się w tym samym kręgu towarzyskim; kręgu, który znajdował się jeśli nie na samym skraju wytwornego towarzystwa, to na pewno blisko jego rubieży.
Przy czym socjeta, ta żałosna zbieranina idiotów, wiedziała ledwie o połowie dokonań Hepplewooda pomimo wymienianych z nerwowym chichotem skandalicznych plotek. Prędko nauczył się ukrywać swoje co bardziej mroczne nawyki – przeważnie w małym domu na wsi albo w paryskim burdelu.
Nie, pani Aldridge nie byłaby chyba tak głupia, żeby odpowiedzieć pośrednikowi, ale nie zebrać informacji na temat charakteru przyszłego pracodawcy?
Jednakże usadowiwszy się na krześle, kobieta nadal patrzyła na niego szeroko rozstawionymi, frapującymi oczami. Te oczy wbijały się w pamięć – fiołkowoniebieskie, w oprawie gęstych czarnych rzęs, nie osądzały, nie znać w nich też było strachu.
Nie, biła z nich rezygnacja. Kobieta wyglądała tak, jakby przybyła do jego domu w przekonaniu, że to przedsionek Hadesu, gotowa przetrwać próbę.
Ty, który wchodzisz, żegnaj się z nadzieją…1
No cóż. Ten kwiatuszek łatwo będzie zerwać…
Hepplewood momentalnie zdał sobie sprawę, jakim torem zdążają jego myśli, i zmienił ich bieg. Wykluczone, żeby Loughford stało się przystanią dla pokus. Miał nadzieję, że nadal posiada dość rozeznania, by zaspokajać swe prymitywne potrzeby z dala od rodzinnego domu.
Z dala od Lissie.
Kobieta zaskoczyła go, zabierając głos:
–Czy mogę spytać, milordzie, o imię i wiek dziecka? Pański pośrednik, pan Gossing, nie udzielił mi za wielu informacji.
–Lady Felicity Chalfont – odparł z arystokratyczną manierą. – Liczy sobie pięć lat.
–Felicity – powtórzyła, jakby rozkoszowała się nowym dla niej brzmieniem. – Jakie piękne imię.
–Nie wybierałem go – rzekł oschle. – Woła się ją Lissie. Felicity to jest, a ściślej mówiąc, było imię jej matki. Rodzina żony zażyczyła sobie, żeby je wykorzystać.
Dlaczego, u diabła, to powiedział?
Pani Aldridge to nie interesowało. Co więcej, w ogóle nie był to jej interes.
Chcąc zatuszować niezręczność, porwał znów z biurka jej podanie i prześlizgnął się po nim nieobecnym wzrokiem. Nie widział sensu, by je czytać, treść nic go nie obchodziła. Nie zamierzał zatrudniać pani Aldridge.
Nadal na pół siedział wsparty biodrem o biurko. Pozycja nie służyła podkreśleniu jego autorytetu, nie odpowiadała też dżentelmeńskiej etykiecie; chciał po prostu dokładnie przyjrzeć się tej kobiecie. Może wręcz lekko ją pobudzić. Znów odezwał się w nim diabeł. Czego potrzeba, żeby te piękne, nawet jeśli odrobinę zapadnięte policzki nabrały koloru?
Pomijając ów szczegół, jej twarz była doskonałością, z delikatnym nosem, wysokimi, lecz łagodnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi i tymi wielkimi oczami o nietypowej barwie, co do których nie wiedzieć czemu spodziewał się, że będą brązowe. No i włosy – tak, one, wyobrażał sobie, stanowiły jej główną ozdobę. Uwolnione z surowej fryzury w warkocze opadną niczym ciemny, połyskliwy wodospad, żeby ślizgać się między palcami mężczyzny jak…
Odkaszlnęła.
–Czy chciał pan… o coś mnie zapytać? To znaczy w związku z moimi kwalifikacjami?
–Tak – skłamał. – Jak widzę, ostatnio pracowała pani u lady Petershaw. Czy to ona panią zatrudniła? Przypuszczam, że lord Petershaw od dawna już wtedy nie żył.
–Niestety, tak.
Ten fakt przypuszczalnie tłumaczył, dlaczego niesławna dama zechciała nająć taką piękność. Co jednak z watahą dyszących adoratorów lady Petershaw? Czyżby zamykała panią Aldridge w wieży, żeby jej nie zobaczyli? Czy też znalazła dla dziewczyny konkretne zajęcie?
Gdyby pamiętać o skłonnościach lady Petershaw, kolejna piękna kobieta na podorędziu mogłaby się przydać.
Odchrząknął.
–Petershaw zostawił samych synów, o ile pamiętam.
–Podołam nauczaniu młodej damy, zapewniam pana. – Zauważalnie zesztywniała. – W rzeczy samej, bardziej by mi to odpowiadało.
A Hepplewood pomyślał, że jemu odpowiadałoby nauczanie pani Aldridge. Miał nawet na widoku konkretny przedmiot tego nauczania, choć nie przynosiło mu to chwały. Mało co ją przynosiło. Tak czy owak, wyobrażał sobie panią Aldridge oplecioną czarną skórą, z atramentowymi włosami rozsypanymi na nagich piersiach i pięknymi nadgarstkami przywiązanymi mocno do wezgłowia łóżka.
Jednakże była za chuda. Za krucha. I patrzyła o wiele za bystro. Upuścił kartkę.
–Zatem młodzieńcy wyruszyli na podbój Eton.
–Tak – odparła. – To bystrzy chłopcy.
–A jak się pani podobała praca w otoczeniu lady Petershaw, pani Aldridge? – spytał, zniżając głos o oktawę. – Czy dała pani pełną… satysfakcję? Jej twarz minimalnie nabrała kolorów.
–Bardzo lubiłam dzieci, milordzie – odparła cierpko. – Tak, przebywanie z nimi sprawiało mi przyjemność.
–Rozumiem – stwierdził uprzejmiej. – Było to pani pierwsze i jedyne stanowisko, jak wnoszę?
–Tak, ale spędziłam u lady Petershaw sześć lat. – W jej głosie dało się wychwycić nutę irytacji. – Czy podaje pan w wątpliwość moje kwalifikacje, milordzie? Pan Gossing dał do zrozumienia, że otrzymam tę posadę, jeśli tylko wyrażę chęć…
–Chęć na co? – przerwał jej odrobinę sugestywnie.
–Chęć, proszę pana, by odbyć podróż tak daleko na północ w środku paskudnej zimy – odwarknęła.
I oto się doczekał. Jej oczy zapłonęły mrocznym, ametystowym ogniem. Wyczuwał to wcześniej, ową głębię tłamszonych w niej emocji, i teraz ogarnęło go dziwne zadowolenie.
Niestety, nastała pora położyć kres farsie. Mężczyzna powinien starannie wybierać swoje bitwy, a hrabiemu towarzyszyło nad wyraz niekomfortowe przeświadczenie, że piękna pani Aldridge to bitwa, do której lepiej nie stawać. Bitwa, po której mężczyźnie mogą pozostać blizny, i to odrobinę bardziej bolesne niż te po paznokciach, które nieraz przeorały mu plecy.
Tak, niekiedy mężczyzna po prostu wie.
Hepplewood z westchnieniem podniósł jej papiery i przeciągnął dwoma palcami wzdłuż krawędzi ich zgięcia.
–Dziękuję za przybycie, pani Aldridge – rzekł – obawiam się jednak, że się pani nie nada. Zesztywniała, wbijając w niego wzrok.
Wziął z biurka mosiężny dzwonek i dał nim krótki, głośny sygnał. Pani Aldridge zwęziła oczy.
–Słucham? – spytała, wstając z krzesła. – Co znaczy, że się nie nadam?
–Znaczy to, że nie takiej guwernantki szukam – wyjaśnił, odrzucając jej papiery na bok – aczkolwiek miło było panią poznać. Ach, Jervis. Jest pan. Proszę łaskawie odwieźć panią Aldridge do wsi i opłacić podróż powrotną do Londynu. Pierwszą klasą, oczywiście, w ramach podziękowań za fatygę.
–Nie. – Dama miała czelność odwrócić się i powstrzymać Jervisa uniesioną dłonią. – Nie, zajmę hrabiemu jeszcze chwilę. Panie Jervis, wybaczy pan.
Ku zaskoczeniu Hepplewooda jego sekretarz zbladł, pokłonił się i wycofał z gabinetu, na powrót zamknąwszy drzwi. Kobieta popatrzyła na Hepplewooda. Odwzajemnił spojrzenie z krzywym uśmiechem.
–Szanowna pani?
Zbliżyła się o krok.
–Co znaczy, że się nie nadam? – powtórzyła pytanie. – Przejechałam szmat drogi z Londynu, szanowny panie, na prośbę pańskiego pośrednika, w lutym.
Hepplewood zorientował się, że jego oczy także zapłonęły.
–Chyba się pani zapomina, skarbie – przestrzegł.
Na jej policzki wspiął się rumieniec.
–Nie jestem pańskim skarbem – odparowała. – A pan… pan nawet nie przeprowadził ze mną rozmowy! Skąd może pan wiedzieć, co potrafię? Jak może pan ocenić, czy się nadam, czy nie?
Jego emocjonalne pęta puściły. Nachylił się blisko i ujął ją pod brodę.
–Powiem to pani otwarcie, skarbie – rzekł, zacieśniając uścisk, kiedy spróbowała się cofnąć. – Mnie by pani bardzo odpowiadała. Ale mądry mężczyzna unika w swoim domu tego rodzaju ślicznych pokus, a gdyby Petershaw od dawna nie leżał w grobie, jego żona również nigdy by pani nie zatrudniła. Z pewnością pani to wie.
W jej oczach zamigotało potwierdzenie. Ach! Nie po raz pierwszy coś takiego słyszała – lub przynajmniej podejrzewała.
Uwolnił jej brodę i zmusił się, by opuścić rękę, lecz, na Boga, okazało się to trudniejsze, niż powinno. Pani Aldridge z drżeniem zaczerpnęła tchu, zwieszone wzdłuż jej boków dłonie zacisnęły się w pięści, po czym wolno rozluźniły.
–Proszę, wasza lordowska mość – rzekła ochryple. Nachylił się ku niej minimalnie.
–Prosi pani o co?
–Proszę tylko… tylko dać mi szansę. – Wbiła znów wzrok w turecki dywan. – Pokonałam taki przerażający szmat drogi. I… i potrzebuję tej posady, proszę pana. Potrzebuję rozpaczliwie.
–Naturalnie, pokryję wszelkie wydatki związane z pani powrotem do Londynu – rzekł.
–Ale ja chcę pracować – powiedziała z naciskiem. – Jestem dobrą guwernantką, milordzie. Wyuczono mnie na damę. Umiejętnie maluję, szyję i rachuję. Mówię trzema językami i mam nawet smykałkę do matematyki, gdyby życzył pan sobie jej nauczania.
–Ach, piękna i bystra – mruknął.
–Z pewnością pan akurat wie, że piękno może być przekleństwem – zauważyła ostro. – Niemniej wspaniale zatroszczę się o lady Felicity i będą ją kochać jak własną córkę. Będę też schodzić panu z drogi. Przysięgam. W rzeczy samej, w ogóle nie musi mnie pan widywać. Możemy… cóż, możemy komunikować się pisemnie.
Parsknął zduszonym śmiechem.
–Zdaje pani sobie naturalnie sprawę, jak niedorzecznie to brzmi? – podsunął.
–Nie. – Jej długa, piękna szyja poruszyła się, kiedy kobieta przełykała ślinę. – Nie. Prawdę mówiąc, sądzę, że takie rozwiązanie doskonale by się sprawdziło w praktyce. Nie bywa pan tutaj zresztą aż tak często. To znaczy, mylę się? Proszę, błagam pana.
Wtedy się roześmiał.
–Jakkolwiek nigdy nie nuży mnie słuchanie błagań pięknej kobiety – rzekł, zniżywszy głos – szczerze pani radzę zabierać się z powrotem do Londynu, pani Aldridge. Niech pani trochę przybierze na wadze, a później znajdzie sobie męża lub, bardziej praktycznie, bogatego opiekuna. – Z rozmysłem wbił wzrok w obiecujący biust, spłaszczony teraz pod warstwami szarego samodziału. – Przy pani atutach nie nastręczy to pani trudności.
–Ale ja tu przyjechałam do pracy – powtórzyła, zaciskając pięści. – Przywiozłam kufry i wszystkie moje książki. Pan Gossing polecił mi, żebym przyjechała gotowa zacząć od razu. Powiedział, że ta posada już jest moja.
Hepplewood nie nawykł do toczenia sporów… ani do powstrzymywania swych żądz.
–Obawiam się, że pan Gossing również zapomniał, gdzie jest jego miejsce – odparował.
Jej oczy się zaokrągliły, upodabniając się do ametystowych sadzawek, kiedy zmusił ją, żeby cofnęła się niemal pod regał.
– Co… co pan robi?
Wiedziony irracjonalną pokusą przeciągnął kciukiem po rozkosznej, drżącej wypukłości jej dolnej wargi.
Ach, Boże. Jakże jej pragnął. Całe jej ciało zdawało się podatne na jego dotyk.
– Niestety, pani Aldridge – mruknął, na pół przymykając oczy – kobiecie o pani wyglądzie mógłbym zaproponować w tym domu tylko jedno stanowisko i znajdowałoby się ono, skarbie, pode mną, w moim łóżku.
Zatchnęła się, spróbowała go odepchnąć.
–Jak pan śmie!
–Śmiem, ponieważ ku mej niegasnącej frustracji pożądam pani – odparł, chwyciwszy ją za ramiona. – Preferuję ogniste kochanki. W istocie, nowe stanowisko może pani objąć natychmiast. – Zbliżył usta do jej warg. – W tym gabinecie, skoro tak władczo odprawiła pani mojego sekretarza, zapewniając nam prywatność. Jak więc będzie? Proszę się zgodzić, gdyż zaczynam odczuwać niejaki dyskomfort w pa…
Nie dokończył zdania.
Pani Aldridge nie wyraziła zgody. Zamiast tego wzięła zamach i wyrżnęła go pięścią w twarz.
Zaskoczony Hepplewood cofnął się o krok, ostrożnie dotykając kącika ust. Na Boga, ta dzika kotka biła się jak mężczyzna.
–Jak pan śmie! – Oczy pani Aldridge płonęły oburzeniem, kiedy umykała jak najdalej od niego. – Jak pan śmie przypierać mnie do ściany i mówić takie niegodziwości! Zaiste, jest pan tak zepsuty, jak twierdzą!
Żądza dudniła w nim, kiedy Hepplewood zerknął na krew na wierzchniej stronie dłoni.
– W zwykłych okolicznościach, pani Aldridge, za taki postępek przełożyłbym kobietę przez kolano i sprał jej goły tyłek – rzekł. – Ale te pani półprzymknięte powieki? Delikatnie rozchylone wargi? Och, niech się pani cieszy, skarbie, bardzo cieszy, że pani nie zatrudniam, ponieważ ten rozbudzony właśnie ogień sparzyłby nas oboje.
–Łajdak – syknęła.
–Nie przeczę – przyznał – ale potrafię także rozpoznać zaproszenie ze strony kobiety, skarbie, a pani
prawie zawędrowała mi do łóżka. Nawiasem mówiąc, jedna pani dłoń wślizgnęła się pod mój surdut i dotarła do połowy pleców, choć niestety nie była to ta, którą mnie pani uderzyła.
–Jest pan dogłębnie zdeprawowany. – Wyminęła go, żeby porwać z biurka swoje papiery. – Proszę łaskawie zapomnieć, milordzie, że w ogóle mnie pan oglądał.
–To chyba oznacza odmowę? – mruknął. – Cóż za koszmarnie niezręczna sytuacja. Pocieszam się wszakże wiedzą, że wchodząc tutaj, była pani świadoma mojej nie w pełni nienagannej reputacji.
Pani Aldridge dygotała na całym ciele.
–Jakże musi pan sobą gardzić, hrabio, by zachowywać się tak rozpustnie – oznajmiła, chwytając za gałkę u drzwi.
–Zdanie godne prawdziwej guwernantki, pani Aldridge – skomentował zjadliwie. – Może chciałaby pani zaprowadzić mnie na górę i ukarać? Odpłacić pięknym za nadobne, hę?
Na jej pięknej twarzy zarysował się szyderczy uśmieszek.
–Niech pan idzie do diabła, hrabio, po stosowną karę – odparła, szarpnięciem otwierając drzwi. – Prędzej piekło zamarznie, niż jakakolwiek szanująca się kobieta ulegnie komuś takiemu jak pan.
Przy tych słowach drzwi otworzyły się szeroko; tak szeroko, że zawiasy zaskrzypiały, a mosiężna gałka huknęła o dębową boazerię. Co do samej damy, zanurzyła się w cień i zniknęła.
Lord Hepplewood usiadł i zastanowił się w roztargnieniu, czy przypadkiem nie oszalał.
Jak bardzo musi sobą gardzić! Och, ta kobieta doprawdy nie miała pojęcia…
A teraz powinien zapomnieć, że w ogóle oglądał panią Aldridge i jej nieznacznie rozchylone wargi? Niechże piekło pochłonie tę sukę o fiołkowych oczach!
Hepplewood tak właśnie zrobi.
Znów wstał i kopnął krzesło, aż przeleciało przez pół pokoju.
ROZDZIAŁ 2
Łzy Isabelli wyschły, nim dwa dni później dotarła na dworzec King Cross. Prawdę mówiąc, wyschły, zanim jeszcze opuściła Northumbrię, była bowiem zmuszona spędzić kolejną noc w zawilgoconym zajeździe niedaleko posiadłości hrabiego, skąd rano niezbyt dystyngowanie powlokła się furmanką do Morpeth na dworzec.
To tyle, jeśli chodzi o: „Szlachectwo zobowiązuje” w przypadku lorda Hepplewooda, pomyślała gorzko. Ten człowiek był łajdakiem i brutalem.
Ale nie aż takim kłamcą, zgadza się?
Jego głęboki śmiech nadal dźwięczał Isabelli w uszach. Dobry Boże, czy rzeczywiście byłaby go pocałowała?
Prawda przedstawiała się tak, że Isabella nie pamiętała zbyt dokładnie chwili, kiedy ją chwycił, a jego usta znalazły się tak blisko. Przypominała sobie jedynie przytłaczającą siłę jego uścisku i zalewający ją ciepły zapach męskiego ciała. Kolana uginające się pod nią pod wpływem fali nagłej tęsknoty. Drżenie jego mięśni, kiedy sunęła mu dłonią po plecach.
Głupia, głupia, głupia!
Aż do tamtego momentu mogła jeszcze uratować sytuację. Na pewno by się jej udało, gdyż rozpaczliwie potrzebowała tej pracy. Wtedy jednak hrabia próbował ją pocałować, a jej przeklęty umysł, zamiast trzymać się w ryzach, zamienił się w papkę! Tym samym dowiodła jego racji – że nie powinna przebywać blisko niego – i straciła swoją szansę. A wszystko z powodu czego? Tęsknoty za żarem męskiego dotyku?
Isabella z trudem przełknęła ślinę i zamknęła oczy. Dobry Boże, czy nie miała dumy?
Niemniej duch pyszny zawsze poprzedza upadek, czyż nie? Jej stary pastor lubił to powtarzać. W trakcie długiej, bezsennej nocy w zbutwiałej pościeli zajazdu Pod Różą i Koroną Isabella miała sporo czasu, żeby rozważać, do czego przywiodła ją duma. I rozpaczać nad tym.
Czy była pyszna? Czy zasłużyła na ten upadek? Upadła tak nisko, że mogła nigdy już się nie podnieść – tym razem ciągnąc za sobą na dno tych, których kochała?
Dobry Boże! Jak do tego doszło?
Kiedy pokazały się przedmieścia Londynu, Isabella wyjrzała przez okno, dumając nad tym pytaniem. W młodości bez wątpienia była głupia. Zawarła małżeństwo pod wpływem impulsu, w chwili desperacji, i jak to zwykle bywa w takich przypadkach, później żałowała decyzji.
Ale pyszna? Miała nadzieję, że nie. Starała się postępować ostrożnie, a po śmierci Richarda dokonywać mądrych wyborów i ciężko pracować. Myśleć raczej o osobach teraz od niej zależnych niż tych, na których niegdyś sama polegała. Ojcu. Macosze. Richardzie, jakże krótko.
I jakimś sposobem dawała radę.
Jednakże kiedy zatłoczony, cuchnący wagon trzeciej klasy ze stukotem wtoczył się na dworzec King Cross, Isabellę dopadła przerażająca pewność, że teraz już sobie nie radzi, że właśnie wyczerpały jej się możliwości. Bliska mdłości ze strachu, wyjęła z torebki wiadomość od właściciela domu i – jakby nie dość się już dręczyła – przeczytała ją po raz dwudziesty. Nie, tym razem nie zdoła go przekonać. Wyuzdany lord Hepplewood był jej ostatnią nadzieją.
Tak, doskonale wiedziała, z kim ma do czynienia. Utracjusz i kobieciarz. O hrabim w pewnych kręgach mówiono bardzo źle.
Mimo to pojechała wziąć tę pracę, tak daleko sięgała jej desperacja.
Wolno, w kłębach pary pociąg ze zgrzytem zatrzymał się pod sklepionym dachem, a bagażowi popędzili peronami, żeby otworzyć drzwi przedziałów pierwszej klasy. Mężczyzna na długiej ławie obok Isabelli – szewc z Newcastle – wstał pierwszy i łokciem otworzył drzwi. Ktoś z ławki z tyłu trzymał nad jej głową skrzeczącą kurę w klatce z wikliny. Chłopiec z wypełnionym jutowym workiem wydzielającym woń wilgotnej ziemi i pasternaku przepchnął się obok niej.
Od tego odoru Isabelli nagle zebrało się na wymioty. Z dłonią na brzuchu poczekała, aż wszyscy inni wysiądą. Później wstała i dźwignęła swoją walizę, zastanawiając się, czy z resztki pieniędzy otrzymanych od hrabiego na podróż mogłaby wynająć jakiś wehikuł, by zawiózł jej bagaże z powrotem na Munster Lane.
Stała nadal na peronie, szperając w torebce, żeby policzyć monety, kiedy raptem poczuła mrowienie na karku. Obok – niewygodnie blisko – przesunął się jakiś cień, gdy zaś podniosła wzrok, ujrzała swoją ciotkę, lady Meredith, która przyglądała się jej spod ronda kapelusza nasadzonego pod zawadiackim kątem na upięte wysoko nienaturalnie jasne loki.
Isabella przełknęła ciche przekleństwo i spróbowała się uśmiechnąć.
–Isabello, skarbie. – Lady Meredith z udawaną troską dotknęła zacerowanego miejsca na rękawie Isabelli. – Dobre nieba, dziecko… Wyglądasz jak strach na wróble.
Isabella opuści...
renmak