Okrutny Biegun.pdf

(1415 KB) Pobierz
CENTKIEWICZOWIE
OKRUTNY BIEGUN
Ostatnia podróż
światłego
kapitana
Skrzyp gęsiego pióra po pergaminie ustał. Brodaty mężczyzna nacisnął na czoło wytartą
lisią czapę i zatulił szczelniej poły futrzanego kubraka. Od podłogi, od
ścian ściętych
siwym
szkliwem szronu ciągnął mróz. Pośrodku izby tlące leniwie na wielkim palenisku grube
kłody niewiele dawały ciepła. Roztarł energicznie zniekształcone reumatyzmem w stawach
palce i przez chwilę nasłuchiwał. Spod
ścian,
od drewnianych prycz, spod stosów skór do-
chodziło jednostajne pochrapywanie. Czasem ktoś zajęczał, ktoś ciężko westchnął, coś
zagadał przez sen. W zawieszonej pod sczerniałym od kopcia sufitem lampie oliwnej
skwierczał tłuszcz morsa, napełniając mroczną izbę duszącą wonią. Ciszę przerwało nagle
tękliwe zawodzenie, biegło zza
ścian,
przechodziło w ostry skowyt.
— Głodne, pod dom podchodzą, złapał się widać któryś w sidła, będzie przynajmniej co
jeść — mruknął z ulgą brodacz. — Nowa czapa także mi się przyda. A i rękawice Barentsa
już zdarte. O innych dba, o sobie nigdy nie pomyśli — westchnął patrząc na poplamione
tłustymi płatami sadzy pergaminowe karty rozłożonej przed nim księgi. Karty dziennika
pokładowego „Discovery”, statku, który był tylko wspomnieniem...
O
ściany
gniewnie załomotała zamieć, jakby się ktoś niecierpliwie dobijał, sypnęła
gwałtownie lodowymi grudami, przez otwór komina wtłoczyła do izby kłąb czarnego,
gryzącego dymu. Rytmicznymi podmuchami targała zbite z grubych kłód
ściany,
jakby
zakopaną po dach w
śniegu
chatę miała znieść z powierzchni ziemi. I ustała nagle, tak nagle,
jak przyszła. Mężczyzna wzdrygnął się, wtulił głowę w ramiona, z obrzydzeniem starł z
twarzy sadzę. Niechętnym okiem rzucił znów na dziennik pokładowy, nie miał już sił dłużej
notować.
Wciągnięty na listę załogi „Discovery” jako lekarz-balwierz Gerrit de Veer pełnił
podczas wyprawy obowiązki kronikarza.
Pisać, tak, ale o czym, dla kogo, po co? Czy ktoś kiedyś przeczyta te zapiski? Willem
Barents był jednak nieubłagany.
Żądał,
by dzień po dniu notować wszystko, co się
wydarzyło, wszystko, co przeżywali, o niczym nie zapomnieć. A któż by
śmiał
temu
najdobrotliwszemu z dowódców odmówić?
Szelest przewracanych powoli kart zmącił ciszę izby. Zawtórowała mu znów jękliwa
skarga zza
ściany.
...Anno Domini 1596
żaglowiec
„Discovery” opuścił port Texel...
— odczytał na głos
Gerrit de Veer pierwsze słowa dziennika pokładowego.
To było przecież tak niedawno, zaledwie przed kilku miesiącami, ale owe miesiące
wydawały się kronikarzowi wiekiem. I nie tylko jemu. Tego pamiętnego lata opuściły
Holandię w drodze na Daleki Wschód dwa wielkie, pękate
żaglowce,
po brzegi wyładowane
najprzedniejszymi towarami przeznaczonymi na wymianę w nieznanych dalekich krainach
owianych mgłą tajemnicy.
...Dotrzeć do Chin i Indii... drogą najkrótszą, przez polarne wody... choćby przez biegun...
— brzmiał rozkaz możnych kupców i armatorów Amsterdamu.
Okrążanie Afryki wydawało się Holendrom zbyt długie, zbyt kosztowne, a zarazem
niebezpieczne. Drogę wokół Czarnego Lądu zamknęły im w owym czasie statki Hiszpanii i
Portugalii. Potęga morska tych państw po odkryciu przez Kolumba Nowego
Świata
osiągnęła
szczyt, a bulla papieska z roku 1493:
Linea di mercatione
oddawała wspaniałomyślnie we
władanie obu chrześcijańskim władcom:
„...wszystkie nowo odkryte lądy i morza”.
Silnie uzbrojone floty Hiszpanii i Portugalii odcinały Anglikom i Holendrom dostęp do
legendarnych bogactw Dalekiego Wschodu, chwytały załogi
żaglowców
przemykających się
oceanami Atlantyckim i Indyjskim, stawiały je przed Trybunałem
Świętej
Inkwizycji, co
równało się wyrokowi
śmierci
lub w najlepszym przypadku dożywociu w kajdanach.
Pozostawał więc tylko jeden jedyny szlak do kuszącego obietnicami olbrzymich zysków
Dalekiego Wschodu, szlak wiodący wzdłuż północnych wybrzeży Ameryki czy Azji poprzez
morza polarne, szlak nieprzetarty. Nikt dotąd jeszcze nie przedarł się nim do celu. Próbowali
nadaremnie Anglicy, próbowali Holendrzy. Jedni zawracali z niczym, przywożąc na
pokładzie niedobitki zdziesiątkowanej mrozem i chorobami załogi. Inni nie powracali nigdy.
Wiele
żaglowców
szło na dno, wiele uwięził na zawsze lód.
Holendrzy nie po raz pierwszy w roku 1596 płynęli na polarne morza. Skuszona mirażem
bajecznych bogactw Indii i Chin, zachęcona nadzieją wielkich zysków dostojna brać
kupiecka Amsterdamu już przed dwoma laty wysłała cztery statki pod wodzą Willema
Barentsa, najlepszego z najlepszych
żeglarzy,
jakimi szczycił się kraj.
Barents powierzonego mu zadania nie wykonał. Pełen nadziei na odnalezienie
upragnionego przejścia na Wschód dopłynął do wrót Morza Karskiego i tam stanął bezradny
wobec lodowego chaosu. Niechętnie przyjęli w Amsterdamie jego tłumaczenia armatorzy,
gorzko wymawiali mu ogromne koszty, jakie musieli ponieść, nie mogli wybaczyć strat, na
jakie ich naraził. Bogactwa Wschodu zbyt silną były jednak pokusą, by z nich zrezygnować.
W rok później, po wielu wahaniach, po
żmudnych
obliczeniach powierzyli znów
Barentsowi dowództwo ogromnej armady szesnastu
żaglowców
załadowanych towarami,
pilnie przykazując mu, co przywieźć ma w zamian, i radząc, by próbował przedrzeć się przez
lód bieguna północnego. Ten szlak bowiem wydawał się im najkrótszy, a więc i najtańszy.
Trudno opisać oburzenie, jakie zapanowało wśród kupców, gdy po kilku miesiącach
żeglugi
wśród lodu Willem Barents zawrócił do Holandii z pustymi rękami. Daremnie
tłumaczył,
że
nie sposób było przedrzeć się przez zastygłe mrozem morza najeżone
spiętrzeniem brył lodowych,
że
zdrewniałe od chłodu
żagle
zwisały bezładnie pod ciężarem
szronu, a załoga dokonywała cudów odwagi mocując się ze stwardniałym olinowaniem,
że
ciskana gniewną falą kra raz po raz zagrażała burtom. Na głowę Barentsa posypały się
gromy.
— Nie należało dbać zbytnio o własną skórę — wymawiali jadowicie jedni.
— Kto nie ryzykuje, niczego nie osiągnie — podtrzymywali ich inni, nie dowierzając
temu, co opowiadał Barents.
— Podszyci strachem są ci nasi marynarze — wzruszali wzgardliwie ramionami.
Na domiar złego dobiegały wciąż nowe wieści o wyprawach, jakie Anglicy wytrwale, rok
po roku, nie
żałując
pieniędzy, słali na Daleki Wschód, przez te same groźne, północne
wody. Nie zniechęcali się niepowodzeniami, liczyli widocznie ma ogromne zyski. Czyż
wolno było dopuścić, by ci odwieczni rywale na morzach
świata
ubiegli Holandię?
Rada w radę, po długich debatach, co możniejsi armatorzy postanowili zaryzykować raz
jeszcze i wysłać
żaglowce
do Indii i Chin. Tym razem skromniej, tylko dwa.
— Jeżeli przywiozą z powrotem do kraju pełne
ładownie
choćby pieprzu czy innych
korzennych przypraw, wrócą się wszystkie koszty. Warto spróbować — powtarzali wy-
supłując pieniądze na wyprawę.
Postanowili zarazem ukarać Willema Barentsa za niepowodzenia poprzednich lat i
powierzyć dowództwo wyprawy komu innemu, ale
żaden
marynarz nie zgodził się wypłynąć
na polarne morze bez doświadczonego
żeglarza.
Targ w targ, zgodzili się wreszcie kupcy
mianować Barentsa nawigatorem.
— Poprowadzić statku i tak lepiej od niego nikt nie potrafi, a będzie mieć przynajmniej
nauczkę, tym razem postara się, pokaże, co umie — podśmiewali się, niepewni, czy znany z
dumy Barents przyjmie ich warunki. Nie pomogły spazmy i płacz
żony
ani błagania
oddanych przyjaciół.
Żeglarz
pragnąc zmyć hańbę, jaka zaciążyła na jego imieniu, zgodził
się. Nic nie było w stanie zmienić jego decyzji.
Latem roku 1596 dwa
żaglowce
wypłynęły z Holandii w nieznane. Na morzu, nazwanym
przez potomność Morzem Barentsa, gwałtowna sprzeczka rozdzieliła kapitanów. Każdy
pragnął wybrać inną drogę do Indii i Chin. Jan Cornelius Rijp wziął kurs na wody
Spitsbergenu, a Jakub Heemskerk, dowódca „Discovery”, na którym płynął Willem Barents,
postanowił przedrzeć się do północnych wybrzeży lądu, który rosyjscy rybacy i myśliwi
zwali Nowaja Ziemia, i stamtąd próbować szczęścia „choćby i przez biegun". Każdy z nich
wierzył,
że
jemu właśnie przypadnie w udziale odnalezienie owego nieosiągalnego szlaku.
Dni mijały za dniami, pełne radosnej nadziei. Po opłynięciu północnego cypla Nowej
Ziemi otwarte przestrzenie wód zaczęły raptem
ścinać
się niczym krzepnące sadło i zastygać
w lodowe tafle. Zwały kry coraz gęściej gromadziły się wokół burt otaczając „Discovery”
złowrogim białym wieńcem, przed dziobem statku, wysokie ponad maszty, wyrastały
koszmarne białe zjawy lodowych gór. Barents spoglądał na morze zatroskanym okiem.
Czyżby i tym razem przyszło mu ulec?
Odpowiedź przyszła szybciej, niż się spodziewał. Przyszła w
łoskocie
sztormu, w
gwałtownym natarciu lodowych brył. Jakub Heemskerk, przerażony rozszalałym morzem, z
ulgą złożył dowództwo w doświadczone dłonie swego nawigatora. Willem Barents zdawał
sobie jasno sprawę z tego,
że
jedynym ocaleniem i statku, i ludzi byłoby zawrócić z drogi, raz
jeszcze zawrócić, ale takiej decyzji nie odważył się podjąć. Zostałby pośmiewiskiem całej
Holandii i on, i jego rodzina, musiałby raz na zawsze odejść od morza, pogardzany przez
podwładnych, zapomniany przez przyjaciół.
Lód napierał wciąż gwałtowniej, białe odłamy coraz mocniej waliły w burty. Barents dał
rozkaz wpłynięcia do niewielkiej, zacisznej zatoki, chciał przeczekać sztorm, ale i tam nie
znalazł spokoju. Lód gromadził się wokół burt, spiętrzał w ogromne zwaliska, jak taranem bił
statek, groził lada moment zmiażdżeniem.
Z melancholią patrzył Gerrit de Veer na poczerniałe od sadzy pergaminowe kartki księgi
pokładowej. Dziś jeszcze biła z nich groza. I powracało, nadaremnie odpędzane, bolesne
wspomnienie tamtych straszliwych chwil.
...30 sierpnia — wysokie barykady zaczęły piętrzyć się wokół burt, szalała zamieć. Napór
lodu wyniósł nasz statek wysoko w górę... Wszystko wokół trzeszczało groźnie, pękało.
Wydawało się,
że
lada chwila burty ustąpią, rozpadną się na tysiące odłamków... Rzecz tak
straszliwa do oglądania i słuchania,
że
włosy na głowie stawały dęba... W ogłuszającym
łoskocie
lód atakował wypychając w górę statek. Mróz był straszliwy, zamieć przesłaniała
świat...
Przejęci przerażeniem, zrozumieliśmy,
że
będziemy musieli pozostać tu w chłodzie, w
biedzie i w smutku najwyższym. Jak długo? Czyżby na zawsze? Schroniliśmy się na skalisty
brzeg ratując z „Discovery", co się tylko dało: obie szalupy, część
żywności, żagle,
amunicję
i broń
— notował wtedy.
Dnia ubywało. Zapadający szybko głęboki mrok przejmował grozą holenderskich
żeglarzy.
Nie byli przygotowani do tragicznej niespodzianki, jaką zgotował im los.
...Czy będzie czym oddychać? A jeśli mroźne powietrze zgęstnieje jak ta woda, która zamienia
się wokół nas w twardszą od granitu skałę, jak ta ciemność wokół, każdego dnia głębsza? Jak
wytrzymać i zamiecie
śnieżne,
i sztormowe wichry, i srogi chłód? Jak się przed nimi zabezpie-
czyć?
— zapytywali się nawzajem, niepewni, co przyniesie im następny dzień. Ale na te
pytania nie było odpowiedzi.
Żaden
człowiek Zachodu nie przeżył dotąd tego, co im przypadło w udziale. Wszystko było
wielką niewiadomą. Lęk przed nieznanym odbierał resztkę sił. Barents jeden przeczuwał, do
czego mogą doprowadzić rozpaczliwe rozmyślania. Wiedział,
że
tylko praca, ciężka praca
ponad siły, pozwoli zapomnieć, uratuje ludzi przed zwątpieniem. I postanowił zrobić
wszystko, co w jego. mocy,
żeby
im dopomóc.
Nim czerń polarnej nocy spowiła wybrzeże, z resztek uszkodzonego naporem lodu
„Discovery” i z wielkich kłód przygnanych prądami z odległych syberyjskich lasów kazał
klecić chatę w zatoce, którą nazwał Lodową. Poganiał ludzi, przynaglał, nie pozwalał na
chwilę wytchnienia, sam często chwytając za siekierę i piłę.
Ukończony pośpiesznie w październiku budynek — bez okien, z jednym otworem
drzwiowym — liczył dziewięć metrów długości i sześć szerokości. Pośrodku iżby wystawili
Holendrzy wielkie palenisko, a nad nim wycięli w belkach dachu otwór na komin. Do
ścian
uszczelnionych pracowicie kępami mchu i porostów przybili drewniane prycze wymoszczone
skórami białych niedźwiedzi. Odważnie walczyli z napastnikami, czym się tylko dało,
włócznią, halabardą, rusznicą. Wiedzieli już, jak groźny potrafi być ten ogromny zwierz,
stoczyli z nim pierwszą walkę na małej wysepce, którą potomność nazwała Wyspą Niedźwie-
dzią.
Na rozkaz dowódcy gromadzili teraz zapasy mięsa na złe dni polarnej nocy, która stała u
progu. Póki słońce nie znikło pod horyzontem na długie miesiące, zajęci gromadzeniem
zapasów holenderscy
żeglarze
ledwie znajdywali czas na sen. O smutnych rozmyślaniach
dawno zapomnieli. Uratowane z „Discovery” zapasy fasoli, słoniny i solonych
śledzi
urozmaicali codziennymi porcjami niedźwiedziny, a
świadomość, że
obie szalupy ratownicze
są mocno przytwierdzone do
ścian
chaty, dodawała im sił. Byleby tylko przetrzymać ten
straszliwy mrok, byle nie doczekać chwili, kiedy wyłonią się z niego jakieś nieznane
potwory, byleby ujrzeć jeszcze kiedyś błogosławione
światło
dnia.
...Ciemność panuje wokół nas, nieprzenikniona ciemność. Znikąd nadziei na promień
słońca. Czy powróci do nas, czy stopi na morzu lód, który nas więzi?... Trwogą przejmują
także te złowrogie pasma
światła
tryskające płomieniami, pląsające po niebie, wiecznie w
ruchu, jakby się goniły. Skąd się biorą, z ziemi czy ze stropu niebieskiego? Czy nam grożą?
Co przepowiadają? Giną równie szybko, jak się pojawiają.
Geirit de Veer rozgrzewał cierpliwie kałamarz, w którym do atramentu przymarzało gęsie
pióro.
Wolno, niemiłosiernie wolno wlokły się dzień za dniem zimowe tygodnie i miesiące.
Uratowany ze statku zegar
ścienny
odmierzał pracowicie godziny podobne jedna do drugiej.
Z chaty, zasypanej po dach
śniegiem,
nie było już teraz wyjścia. Holendrzy przekopywali w
nim głębokie tunele,
żeby
na wypadek jakiegoś nieszczęścia nie zginąć jak w pułapce.
Płonące dzień i noc palenisko niewiele dawało ciepła. Nie chroniły przed mrozem kubraki,
buty, czapy i rękawice mozolnie pozszywane ze skór lisich i niedźwiedzich. Chłód
ścinał
oddech. Coraz grubsza powłoka szronu połyskiwała na
ścianach,
coraz dłuższe sople zwisały
z sufitu, ale nikt nie widział, jak pięknie grały tęczowymi barwami w skąpym
świetle
zawieszonej wysoko pod sufitem lampy. Drżąc z zimna cisnęli się wszyscy wokół paleniska,
grzejąc skostniałe dłonie.
Przywalony
śniegiem
komin dymił wciąż i wypełniał izbę gryzącym swądem. Którejś nocy
jednego z
żeglarzy
obudził czad. Gdyby nie zdążył doczołgać się do drzwi, rozewrzeć ich na
oścież i wpuścić mroźnego powietrza, zasnęliby Holendrzy snem wiecznym. Pragnąc za
wszelką cenę podtrzymać na duchu ludzi, pozwolić im zapomnieć o stu i jednej udręce
każdego dnia i każdej nocy, Willem Barents całymi godzinami czytywał im na głos spisaną w
jedenastym wieku, uratowaną ze statku kronikę
Navigatio Sancti Brandani.
Była to opowieść
o dzielnych celtyckich mnichach, którzy przed wieloma stuleciami odważyli się opuścić
ojczystą Irlandię, zbudować klasztor na wybrzeżach pustynnej podówczas Islandii, a stamtąd
w kruchych, plecionych z wikliny
łodziach,
obciągniętych szczelnie przepojonymi tłuszczem
skórami, wypływali na północne morza w poszukiwaniu raju.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin