MIKE TYSON - Moja prawda.pdf

(2521 KB) Pobierz
Prolog
Przez sześć tygodni, od momentu skazania za gwałt do ogłoszenia wyroku, zajmowałem
się głównie podróżowaniem po kraju i romansowaniem ze wszystkimi moimi
dziewczynami. Chciałem w ten sposób się z nimi pożegnać. W tym samym czasie
broniłem się przed kobietami, które składały mi różne propozycje. Wszędzie,
dokądkolwiek pojechałem, pojawiały się dziewczyny, które zapewniały: „Przecież nie
powiem, że mnie zgwałciłeś. Chodź ze mną. Możesz wszystko nagrywać”. Później
zrozumiałem, że w ten sposób próbowały mi powiedzieć: „Wiemy, że tego nie
zrobiłeś”. Ale wtedy tak tego nie odbierałem. Byłem wściekły i odpowiadałem im
opryskliwie. Te kobiety próbowały udzielić mi wsparcia, ale odczuwałem zbyt silny
ból, żeby to zrozumieć. Byłem ignorantem, rozgoryczonym facetem, który musiał
dorosnąć.
W pewnym sensie moja złość była jednak uzasadniona. Miałem dwadzieścia pięć
lat i czekało mnie sześć lat więzienia za zbrodnię, której nie popełniłem. Powtórzę tutaj
to, co mówiłem przed ławą przysięgłych, podczas ogłaszania wyroku, w trakcie
przesłuchania w sprawie wcześniejszego zwolnienia i po tym, jak wyszedłem na
wolność. Będę to powtarzał aż do śmierci. Nie zgwałciłem Desiree Washington. Ona
dobrze o tym wie. Wie o tym również Bóg. Do końca życia Desiree towarzyszyć będzie
świadomość tego, co zrobiła.
Mój promotor, Don King, zapewniał mnie, że zostanę uniewinniony. Powiedział mi,
że w tajemnicy pracuje nad wyciszeniem całej sprawy. Zatrudnił Vince’a Fullera,
najlepszego prawnika, jakiego można było dostać za milion dolarów. Vince pracował
również dla Kinga jako doradca podatkowy. Prawdopodobnie Don był mu winien
pieniądze. Od początku wiedziałem jednak, że nie usłyszę sprawiedliwego wyroku.
Miałem być sądzony nie w Nowym Jorku czy w Los Angeles, ale w Indianapolis,
w regionie, gdzie działały kiedyś najsilniejsze oddziały Ku-Klux-Klanu. Sprawę
prowadzić miała Patricia Gifford, która wcześniej oskarżała w sprawach przestępstw
seksualnych i którą nazywano „Bezlitosną Sędziną”. Zostałem uznany za winnego przez
„równych mi” przysięgłych, wśród których znajdowała się zaledwie jedna czarnoskóra
osoba. Nieobecność drugiego czarnoskórego członka została usprawiedliwiona przez
sędzinę pożarem w hotelu, w którym mieszkali przysięgli. Sędzina zwolniła go ze
względu na jego „stan umysłu”. Tak, jego stan umysłu był taki, że nie smakowało mu
tamtejsze jedzenie.
Wiedziałem jednak, że nie mam „równych sobie”. Byłem najmłodszym mistrzem
świata wagi ciężkiej w historii boksu. Byłem tytanem, reinkarnacją Aleksandra
Wielkiego. Mój styl walki był wybuchowy, moja obrona nie do sforsowania. Byłem
dziki. To niesamowite, jak niskie poczucie własnej wartości i ogromne ego mogą
wytworzyć w człowieku złudzenie wielkości. Ale po zakończeniu procesu i naradzie
przysięgłych ten bóg pośród ludzi musiał zawlec swoje czarne dupsko do sądu, żeby
usłyszeć wyrok.
Przedtem jednak postanowiłem zwrócić się o pomoc do zaświatów. Calvin, mój
bliski kolega z Chicago, powiedział mi o wróżbitce, która za pomocą zaklęcia mogła
pomóc mi uniknąć więzienia.
– Nasikaj do słoika, włóż do środka pięć studolarowych banknotów i trzymaj to
pod łóżkiem przez trzy dni, a następnie przynieś do niej – powiedział mi Calvin. – Ona
będzie się nad nim za ciebie modlić.
– Ta jasnowidząca baba wyciągnie oszczane pieniądze ze słoika, wysuszy je
i pójdzie na zakupy – powiedziałem. – Jakby ktoś ci dał 100 dolarów, przejmowałbyś
się tym, że banknot jest oszczany?
Cieszyłem się reputacją gościa, który trwoni pieniądze na prawo i lewo, ale to już
była przesada.
Później znajomi próbowali umówić mnie z czarownikiem wudu. Przyprowadzili ze
sobą faceta w garniturze. Nie wyglądał na kogoś, kto zna się na wudu. Ten dupek
powinien mieć na sobie koszulę dashiki i przyjść do mnie prosto z jakiegoś bagna.
Wiedziałem, że gość do niczego się nie przyda. Nie przygotował nawet ceremonii.
Napisał tylko jakieś pierdoły na kartce i próbował wcisnąć mi ten kit. Chciał, żebym
nasmarował się jakimś dziwnym olejkiem i wypił specjalny eliksir. A ja piłem wtedy
hennessy. Nie miałem zamiaru popijać czymkolwiek mojego koniaku.
Umówiłem się więc z kapłanem Santerii, żeby odprawił nade mną swoje bzdety.
Któregoś dnia poszliśmy do budynku sądu z gołębiem i jajkiem. Rzuciłem jajkiem
o ziemię i wypuściłem gołębia, krzycząc: „jesteśmy wolni!”.
Kilka dni później włożyłem szary garnitur w prążki i udałem się na rozprawę.
Po ogłoszeniu wyroku moi obrońcy sporządzili oficjalne oświadczenie. Był to
imponujący dokument. Doktor Jerome Miller, dyrektor ośrodka Augustus Institute
w Wirginii i jeden z najlepszych ekspertów w dziedzinie przestępstw seksualnych,
zbadał mnie i stwierdził, że jestem „wrażliwym i rozważnym człowiekiem, którego
problemy wynikają nie z patologii, ale z braków wychowawczych”. Był przekonany, że
dzięki odpowiedniej, długotrwałej psychoterapii mógłbym osiągnąć zadowalające
rezultaty. Jego raport kończył się słowami: „Pobyt w więzieniu opóźni ten proces,
a najprawdopodobniej całkowicie go zatrzyma. Zdecydowanie rekomenduję wzięcie
pod uwagę innych rozwiązań, które spełniałyby funkcję zarówno odstraszającą, jak
i wychowawczą”. Oczywiście osoby, które przygotowywały treść wyroku, nie
dołączyły do niego ostatniego akapitu tego raportu. Za to chętnie przytoczyły opinię
oskarżycieli, która brzmiała: „Po przeanalizowaniu informacji dotyczących
przestępstwa i jego sprawcy, główny śledczy – doświadczony specjalista od spraw
przestępstw na tle seksualnym – doszedł do wniosku, że oskarżony może w przyszłości
ponownie dopuścić się podobnego czynu”.
Moi prawnicy przygotowali załącznik składający się z zeznań czterdziestu ośmiu
osób, które wypowiedziały się na mój temat. Byli to między innymi: dyrektor szkoły,
do której uczęszczałem, zajmujący się mną pracownik socjalny ze stanu Nowy Jork,
wdowa po Sugar Rayu Robinsonie, moja matka zastępcza Camille, mój sportowy
hipnoterapeuta, a także sześć moich dziewczyn (i ich matki). Wszyscy oni zeznali, że
jestem wyjątkowo łagodnym i spokojnym człowiekiem. Jedna z moich pierwszych
dziewczyn z Catskill napisała nawet: „Po raz pierwszy odbyliśmy stosunek płciowy po
trzech latach znajomości i pan Tyson ani razu nie próbował mnie do niczego zmuszać.
Kocham go właśnie dlatego, że on kocha i szanuje kobiety”.
Ale oczywiście Don, jak to Don, musiał przedobrzyć. Poprosił wielebnego
Williama F. Crocketta, Pierwszego Mistrza Ceremonii Zacnego Arabskiego Rodu
Starożytnego Egiptu Oraz Mistycznej Świątyni Ameryki Północnej i Południowej,
o napisanie w moim imieniu listu. Wielebny napisał: „Zaklinam was, oszczędźcie mu
więzienia. Choć nie rozmawiałem z Mikiem od czasu jego ostatniej rozprawy,
wiadomo mi, iż nie zachowuje się już wulgarnie, codziennie czyta Biblię, modli się
i trenuje”. Oczywiście były to bzdury. Facet nawet mnie nie znał.
Don również napisał do sędziny płynący z serca list. Z jego treści można było
wywnioskować, że wynalazłem lek na raka, opracowałem plan zaprowadzenia pokoju
na Bliskim Wschodzie i generalnie zajmowałem się ratowaniem życia kociętom. Don
opowiadał o tym, jak pracowałem dla fundacji Make-A-Wish i odwiedzałem chore
dzieciaki. Poinformował sędzinę Gifford, że każdego roku w Święto Dziękczynienia
rozdawaliśmy głodnym i potrzebującym czterdzieści tysięcy indyków. Wspominał
nasze spotkanie z Szymonem Wiesenthalem, po którym tak się wzruszyłem, że
przekazałem dużą sumę pieniędzy na pomoc w ściganiu nazistowskich zbrodniarzy
wojennych. Don chyba zapomniał, że Klan nienawidził Żydów tak samo jak czarnych.
Ciągnęło się to przez osiem stron. „To niesłychane, aby osoba w jego wieku tak
bardzo troszczyła się o innych, nie mówiąc już o cechującym go oddaniu i poświęceniu.
Obdarzony jest boskimi, szlachetnymi cechami, takimi jak miłość, współczucie i chęć
niesienia pomocy. Jest dziecięciem bożym oraz jedną z najbardziej wrażliwych,
troskliwych, kochających i wyrozumiałych osób, jakie spotkałem w ciągu dwudziestu
lat pracy z bokserami”. Cholera, to Don powinien wygłosić mowę końcową, a nie mój
adwokat. W liście do sędziny Gifford człowiek Dona od public relations, czyli John
Solberg, od razu przeszedł do rzeczy. „Mike Tyson nie jest bandziorem”, napisał.
Bandziorem może nie byłem, ale aroganckim dupkiem na pewno. W czasie procesu
zachowywałem się tak gburowato, że nie było mowy, aby mnie uniewinnili. Nie
zdobyłem się na pokorę nawet w takim momencie. Wszystko, o czym napisano
w tamtym raporcie – te akcje charytatywne, indyki, troszczenie się o ludzi, pomaganie
słabym i pokrzywdzonym – robiłem to wszystko, bo chciałem być pokorny, a nie
dlatego, że taki byłem. Desperacko pragnąłem być takim człowiekiem, ale tak
naprawdę w moim ciele nie było ani jednej pokornej kości.
26 marca 1992 roku, wyposażeni w zeznania moich znajomych, udaliśmy się więc
do sądu na rozprawę końcową. Vince Fuller przesłuchał Lloyda Bridgesa, dyrektora
ośrodka Riverside Residential w Indianapolis. Mój zespół obrońców wnioskował
o zamianę kary pozbawienia wolności na wyrok w zawieszeniu i pobyt w ośrodku
resocjalizacyjnym, gdzie mógłbym połączyć terapię z pracą społeczną. Bridges, który
był wyświęconym kapłanem, prowadził tego typu program i stwierdził, że byłbym
idealnym kandydatem na jego uczestnika.
Niestety, asystentka oskarżyciela wyciągnęła z Bridgesa informację, że w ostatnim
czasie odnotowano cztery ucieczki pacjentów z ośrodka. A kiedy kapłan przyznał, że
przeprowadził ze mną rozmowę w mojej rezydencji w Ohio, dokąd przyleciał za moje
pieniądze, sprawa zupełnie się posypała. Teraz mogłem już tylko czekać na określenie
wysokości wyroku przez „Bezlitosną Sędzinę”.
Głos zabrał tymczasem Fuller. Nadeszła pora, aby pokazał, za co zapłaciliśmy mu
ten milion dolarów. Dostałem jednak jego standardowe, niewiele warte bzdury:
– Tyson obarczony jest dużym bagażem doświadczeń. Prasa go szykanuje. Nie ma
dnia, żeby jakiś dziennikarz nie przypominał mu jego wykroczeń. Ale to nie jest Tyson,
jakiego znam. Tyson, jakiego znam, to wrażliwy, rozsądny i opiekuńczy mężczyzna. Być
może w ringu jest przerażający, ale kiedy z niego schodzi, staje się innym człowiekiem.
Nie mogło się to równać z przesadą w wykonaniu Dona Kinga, ale też było niezłe.
Tyle tylko, że przez cały proces Fuller przedstawiał mnie jako dzikie zwierzę skupione
wyłącznie na zaspokajaniu potrzeb seksualnych. Następnie przeszedł do mojego
spędzonego w ubóstwie dzieciństwa i adopcji przez legendarnego trenera boksu, Cusa
D’Amato.
– Jednak zawiera się w tym również tragedia – mówił. – D’Amato skupiał się
wyłącznie na boksie. Tyson-człowiek liczył się dla niego w mniejszym stopniu niż
wielki Tyson-bokser.
Camille, wieloletnia partnerka Cusa, była oburzona tą wypowiedzią. Czuliśmy się,
jakby właśnie naszczano na grób mojego mentora. Tymczasem Fuller kontynuował
swoją przemowę i robił to w sposób równie chaotyczny jak wcześniej.
Przyszła wreszcie moja kolej. Podniosłem się z miejsca i stanąłem na mównicy.
Nie przygotowałem się do tego, nie miałem nawet notatek. Trzymałem w ręku jedynie
kartkę od tego głupiego faceta od wudu. Wiedziałem jedno: nie mam zamiaru
przepraszać za to, co wydarzyło się tamtej nocy w moim pokoju hotelowym.
Przeprosiłem prasę, sąd i inne uczestniczki konkursu Miss Black America, ale nie za to,
co zrobiłem wtedy w pokoju.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin