W myślach, w sercu...- Stanislawa Platowna.pdf

(5794 KB) Pobierz
Ilustrował:
KAZIMIERZ HAŁAJKIEWICZ
Część Pierwsza
OJCIEC
Tego ranka obydwaj, ojciec i syn, zaczęli dzień od kłamstwa.
W przypadku ojca nie było to kłamstwo dosłowne, raczej zata-
jenie. Inżynier Slapa nie chciał, by żona wiedziała, że zamiast
do pracy idzie do lekarza.
„Może to nic groźnego, może zakładowy przesadził — myślał
— po cóż Wikta ma się zawczasu denerwować. Powiem jej, jeśli
specjalista potwierdzi diagnozę".
Zapisany był w przychodni kardiologicznej na godzinę ósmą
trzydzieści, ale wyszedł z domu o zwykłej porze, by nie być
zmuszonym do odpowiedzi na nieuniknione pytania żony.
Dzień był ładny i ciepły, postanowił więc iść piechotą.
Nie umiał i nie lubił kłamać, a Wikta z pewnością zaintereso-
wałaby się, czemu mąż nie śpieszy jak co dzień, by zdążyć na
godzinę siódmą. Spytała przecież Michała, co się stało, że wy-
chodzi do szkoły razem z ojcem, a nie wybiega, jak zwykle, zdy-
szany, w ostatniej chwili, pędząc z łomotem po schodach i poły-
kając po drodze resztki śniadania.
Michał schylił się, by dociągnąć rozluźnione sznurowadło, i
wbrew zwyczajowi nie odpowiedział jednym słowem, niechęt-
nie i burkliwie, lecz udzielił matce wyczerpujących wyjaśnień.
— Mamy dziś zupełnie wyjątkowo trening przed lekcjami, bo
nasz wuefiarz wyjeżdża na dwa dni i nie będzie gimnastyki, a
niedługo gramy mecz, takie międzyszkolne spotkanie z piątym
liceum.
Kiedy indziej inżynier Slapa byłby może zwrócił uwagę na nie-
zwykłe wielomówstwo syna, na pośpiech, z jakim odpowiedział
matce, wreszcie na kilkakrotnie powtórzoną prośbę: „Tato, za-
czekaj na mnie, wyjdziemy razem".
Dziś jednak słuchał piąte przez dziesiąte, słowa syna skwito-
wał krótkim: „Dobrze, dobrze, pośpiesz się", cały pochłonięty
czekającą go wizytą u lekarza.
Dopił herbatę i wyszedł z kuchni, by jeszcze raz sprawdzić, czy
na pewno schował do teczki wszystkie wyniki badań. Przecho-
dząc przez przedpokój spojrzał machinalnie w górę i zobaczył,
że jedna połowa drzwi zamykających pawlacz opadła i ledwo
się trzyma na wyrwanym zawiasie.
„Trzeba to będzie naprawić — pomyślał — bo w końcu spad-
nie i jeszcze komu łeb rozbije".
Bardzo lubił majsterkowanie, miał zręczne palce i sporo wpra-
wy, chełpił się nawet przed znajomymi, że nie daje zarobić fa-
chowcom ani grosza, sam jest fachowcem od elektryczności,
stolarki, szklenia okien i innych drobnych napraw. Ale dziś,
gdy pomyślał, że trzeba będzie stać w niewygodnej pozycji na
drabinie, z wysoko uniesionymi rękami, poczuł niechęć i lęk
przed zmęczeniem, przed bólem ramion i sztywnością karku.
„Ja chyba naprawdę jestem chory — przeraził się, ale zaraz
skarcił sam siebie — bzdura, po prostu przemęczenie, przecież
od dwóch lat nie miałem porządnego urlopu!"
Wszedł do pokoju i raz jeszcze sprawdził zawartość kartono-
wej teczki. Przerzucał machinalnie kartki opatrzone pieczątka-
mi przychodni, podpisami lekarzy, kartki zawierające niezrozu-
miałe dla laika słowa i cyfry, wreszcie wziął do ręki elektrokar-
diogram i po raz setny wpatrzył się z napięciem w tajemniczy
rysunek dokonany przez aparat, w niezrozumiały wykres obra-
zujący pracę serca. Pomyślał, że te małe świstki papieru zawie-
rają w sobie jego los, wyznaczają granicę między tym, co było
dotychczas, a tym, co nastąpi. Usłyszał kroki w przedpokoju i
szybko zamknął teczkę. Ale to nie była Wikta, to była Hania,
najmłodsza córka, jeszcze w piżamie, różowa od snu wsunęła
przez uchylone drzwi jasny, potargany łebek i krzyknęła prze-
kornie:
— Dobry dzień, tatku!
Inżynier uśmiechnął się i odparł donośnie:
— Dobry, dobry.
Jasny łebek zniknął, zaszumiała woda w łazience, a po chwili
Zgłoś jeśli naruszono regulamin