SK02 Bukanier A5.doc

(3763 KB) Pobierz
Królewski bukanier




Raymond E. Feist

Królewski bukanier

Synowie Krondoru Część 2

 

Tłumaczył: Andrzej Sawicki

Tytuł oryginału „Krondor's Sons”: The King's Buccaneer

Wydanie oryginalne 1989

Wydanie polskie 1998

 


Spis treści:

Prolog. Spotkanie.              4

Rozdział 1. Decyzja.              11

Rozdział 2. Podróż.              40

Rozdział 3. Crydee.              83

Rozdział 4. Giermek.              110

Rozdział 5. Instrukcje.              134

Rozdział 6. Napaść.              159

Rozdział 7. Wybory.              193

Rozdział 8. Wypadek.              243

Rozdział 9. Freeport.              269

Rozdział 10. Odkrycia.              308

Rozdział 11. Pościg.              348

Rozdział 12. Klęska.              374

Rozdział 13. Wspinaczka.              406

Rozdział 14. Bandyci.              435

Rozdział 15. Odkrycie.              471

Rozdział 16. Rzeka.              501

Rozdział 17. Miasto.              528

Rozdział 18. Tajemnice.              552

Rozdział 19. Poszukiwania.              579

Rozdział 20. Plany.              601

Rozdział 21. Ucieczka              625

Rozdział 22. Zasadzka.              664

Rozdział 23. Pościg.              695

Rozdział 24. Bitwa.              726

Rozdział 25. Wesele.              750

Podziękowania.              765

 


Ethanowi i Barbarze

 

 

Prolog. Spotkanie.

Ghuda przeciągnął się leniwie.

Od drzwi gospody dobiegł go okrzyk kobiety:

- Wynoście mi się stąd zaraz!

Były najemnik siedział w fotelu, ustawionym na werandzie należącej do niego oberży, i przyglądał się swym leżącym na balustradzie stopom. Z tyłu dolatywały go zwyczajne odgłosy przedwieczornego ruchu. Podczas gdy zamożniejsi klienci zatrzymywali się w lepszych gospodach, położonych nad srebrzystymi plażami, oberża „Pod Zaśniedziałym Hełmem” miała starych zwolenników wśród woźniców, najemników, dostarczających żywność na miejskie targi wieśniaków i członków załogi miejscowego garnizonu.

- Mam wezwać straż miejską? - piekliła się kobieta za szynkwasem.

Ghuda był rosłym człowiekiem, którego żylaste mięśnie nie pokryły się warstwą tłuszczu dzięki fizycznej pracy przy prowadzeniu oberży - nie dopuścił też do tego, by zardzewiał oręż. Nie potrafiłby zresztą zliczyć okazji, kiedy musiał jednego czy dwu klientów wyrzucać za drzwi.

Z całego dnia najbardziej lubił wieczory, tuż przed kolacją. Siedząc w swoim fotelu, podziwiał zachód słońca w zatoce Elarial, i leniwie obserwował, jak rozżarzone niebo zaciąga się łagodnym błękitem, białe zaś budowle powlekają się odcieniami czerwieni i złota. Była to jedna z niewielu przyjemności, na jakie pozwalał sobie w swoim - skądinąd niełatwym i pozbawionym rozrywek - życiu. Wewnątrz rozległ się głośny łoskot i Ghuda postanowił, że jeszcze poczeka. Jego kobieta niewątpliwie go powiadomi, kiedy sytuacja dojrzeje do interwencji.

- Jazda mi stąd, ale już! Bijcie się na zewnątrz!

Ghuda sięgnął po jeden z dwu kordelasów, które stale nosił zatknięte za pas, i zaczął go czyścić, robiąc przy tym nieco roztargnioną i znudzoną minę. W głębi gospody rozległ się brzęk tłuczonych kufli. Zaraz potem rozwrzeszczała się jakaś dziewczyna, aż wreszcie najemnik usłyszał głuchy łoskot uderzeń.

Spojrzał na odbicie słońca w polerowanym ostrzu. Był człowiekiem niemal sześćdziesięcioletnim. Jego twarz poorana była siatką zmarszczek, których dorobił się podczas wielu lat ochraniania karawan, walk, znoszenia kaprysów pogody, pośpiesznego zapychania żołądka kiepskim żarciem i tanim winem - nad całością zaś statecznego dziś oblicza oberżysty górował złamany nos. Często powtarzał, że niewiele rzeczy w życiu wyszło mu tak dobrze jak włosy - z których został mu tylko łysy czubek głowy i wieniec długich do ramion, siwych kędziorów nad uszami i na karku. Choć nikt nigdy nie nazwałby go urodziwym, miał w sobie spokojną godność, pewność siebie i szczerość, które sprawiały, że ludzie go lubili i darzyli zaufaniem.

Przenosząc wzrok na zatokę, przez chwilę sycił oczy widokiem srebrnych iskier słonecznego odblasku na błękitnych wodach i białych mew, które wrzeszcząc, nurkowały w poszukiwaniu jedzenia. Dzienny skwar odszedł już w niebyt i teraz dął chłodny, słony wietrzyk znad morza - Ghuda zaś przelotnie pomyślał, że niełatwo byłoby o lepsze życie dla kogoś o jego pozycji. Wtedy to właśnie zauważył, że ze słonecznego blasku wyłania się w perspektywie uliczki, ciągnąca uparcie ku oberży, jakaś niewysoka postać.

Początkowo była to tylko plamka na tle zachodzącego słońca, wkrótce jednak przybrała wyraźniejszy kształt. W sylwetce przybysza było coś, co wywołało za uszami byłego najemnika niemiłe świerzbienie. Ghuda osłonił oczy dłonią i przyjrzał mu się uważniej. Do oberży zbliżał się niewysoki, krzywonogi człowieczek w zakurzonej i spłowiałej, luźnej błękitnej szacie, odsłaniającej jego jedno ramię. Był Isalańczykiem, członkiem jednego z ludów zamieszkujących południe Wielkiego Kesh. Przez ramię przewiesił sobie dwudzielne biesagi, idąc zaś, opierał się na długim, sękatym kosturze.

Kiedy zbliżył się tak, że można już było rozpoznać rysy twarzy, najemnik stęknął ze zgrozą:

- Bogowie... wszyscy, byle nie on!

W głębi budynku rozległ się jękliwy wrzask wściekłości i Ghuda podniósł się z krzesła. Przybysz sięgnął do piersi i rozwiązał przedni worek biesagów. Wokół głowy nieznajomego kłębił się wieniec rzadkich kłaków, z sępiej zaś twarzy patrzyła na Ghudę para bystrych, ciemnych oczu. I nagle smagłoskóry przybysz uśmiechnął się szeroko, ukazując białe zęby. Nieznajomy sięgnął do worka i nieco zgrzytliwym, aż nazbyt dobrze znajomym Ghudzie głosem zapytał:

- Chcesz pomarańczę? - W przepastnego worka rzeczywiście wyjął dwa owoce.

Ghuda zręcznie złapał ciśnięty mu owoc.

- Nakor, skąd się tu wziąłeś, na Siedem Piekieł!

Nakor Isalańczyk, notoryczny oszust karciany i okazjonalny szalbierz, w pewnym znaczeniu tego słowa nietuzinkowy czarodziej, wedle oceny zaś Ghudy wariat i narwaniec jakich mało, był niegdysiejszym towarzyszem niegdysiejszych przygód niegdysiejszego najemnika. Przed dziewięciu laty, kiedy spotkali się przypadkowo, towarzyszyli w późniejszej podróży do stolicy Kesh pewnemu włóczędze, który namówił Ghudę na tę wędrówkę nie bez pewnych trudności. Podczas tej podróży musieli stawić czoło morderstwom, polityce i spiskowi. Włóczęga okazał się księciem Borricem z Królestwa Wysp, Ghuda zaś zarobił na tym przedsięwzięciu dostatecznie dużo, by nabyć od owdowiałej właścicielki oberżę z widokami na najpiękniejsze zachody słońca, jakie zdarzyło mu się oglądać w życiu. Tak czy owak, nigdy nie zamierzał wdawać się już w awantury, jakich doświadczył podczas tamtej podróży. Teraz z zamierającym sercem doznawał przeczucia, że jego postanowienie rozwiewa się jak poranne mgły w podmuchach rześkiej bryzy.

Krzywonogi tymczasem powiedział:

- Przyszedłem po ciebie, Ghuda.

Ghuda usiadł w fotelu i spojrzeniem pełnym nadziei powitał wylatujący przez drzwi oberży pusty kufel od piwa. Nakor jednak uchylił się zręcznie i dodał:

- Miewasz tu chyba niezłe bijatyki? Wozacy?

Ghuda potrząsnął głową.

- Dziś nie ma gości. To tylko siedmiu chłopaków mojej baby. Rozrabiają jak zwykle w barze. - Wracając do polerowania sztyletu, Ghuda spytał: - Dokąd mnie zabierasz?

- Do Krondoru.

Ghuda na chwilę zamknął oczy. Jedyną osobą, którą obaj znali w Krondorze - a Ghuda znacznie bardziej ceniłby sobie tę znajomość, gdyby trwała krócej - był książę Borric.

- Nakor, życie, które tu pędzę, nie jest może najdoskonalsze, ale mnie w zupełności zadowala. Nigdzie się nie ruszam.

Mały człowieczek wgryzł się łapczywie w pomarańczę, żuł przez chwilę, wysysał soczysty kęs, po czym wypluł pestki. Potem otarł usta nadgarstkiem i spytał z przekąsem:

- To ma być szczyt twoich życiowych ambicji? - mówiąc to, wskazał dłonią ku otwartym drzwiom oberży, skąd dobiegał teraz głośny płacz jakiegoś berbecia, przewyższający swą siłą inne wrzaski, i brzęk tłuczonych naczyń.

- Może życie nie było dla mnie zbyt łaskawe - powiedział Ghuda - ale ostatnio rzadko ktoś próbuje mnie zabić; każdego dnia wiem, gdzie będę spał w nocy, dobrze jem i regularnie zażywam kąpieli. Dzieci zaś... - rozległ się kolejny wrzask podkreślany rytmicznym odgłosem klapsów. Ghuda spojrzał z ukosa na Nakora: - Może będę żałował tego pytania... ale po co nam jechać do Krondoru?

- Musimy zobaczyć się z pewnym człowiekiem - powiedział Nakor, siadając na poręczy werandy i zaczepiając jedną nogę o podtrzymujący ją słupek.

- Jedną rzecz muszę ci przyznać, Nakor. Nie zanudzasz człowieka zbędnymi szczegółami. Co to za człowiek?

- Nie mam pojęcia. Dowiemy się na miejscu.

- Kiedy widzieliśmy się ostatnio, miałeś wyjechać z Kesh i udać się na tę Wyspę Magów, do Stardock. Odziewałeś się w błękitną, pięknie tkaną szatę, dosiadałeś smolistego ogiera... a był to koń, za którego pustynny emir dałby roczny łup z grabieży karawan... i miałeś pełną sakwę złotych imperialnych dublonów.

- Koń najadł się mokrej trawy, dostał wzdęcia i zdechł - wzruszył ramionami Nakor. Przesunął palcami po brudnej, wyświechtanej błękitnej tunice. - Wspaniała opończa nieustannie o coś zaczepiała, więc ją w końcu wyrzuciłem. Została mi tylko ta szata... ale trochę się zużyła. Miała nieco za szerokie rękawy, więc je oddarłem. Była za długa i końce wlokły się po ziemi, no to przyciąłem poły sztyletem.

Ghuda łypnął okiem na niezbyt imponujący rezultat wysiłków Nakora.

- Powinieneś pójść z tym do krawca.

- A tam, za wiele z tym ambarasu. - Skierowawszy jedno oko w turkusowe niebo, na którym zachód barwił już pasma chmur czerwienią i szarością, dodał: - Wydałem w Stardock wszystkie pieniądze i zacząłem się tam nudzić. Postanowiłem udać się do Krondoru.

Ghuda poczuł, że wydarzenia zaczynają wymykać mu się spod kontroli:

- Nie mam przed sobą mapy, ale mógłbym przysiąc, że droga ze Stardock do Krondoru przez Elarial nie jest najkrótszym ze szlaków łączących te grody.

Nakor wzruszył ramionami.

- Musiałem cię odszukać. Wróciłem więc do Kesh. Powiedziałeś im, że osiedlisz się w Jandowae, pojechałem tam więc za tobą. Stamtąd skierowano mnie do Faráfry, z Faráfry do Draconi, potem udałem się za tobą do Caraly... i oto wreszcie jestem!

- Wygląda na to, iż rzeczywiście uparłeś się, żeby mnie znaleźć.

Nakor pochylił się do przodu i odezwał głosem, który Ghuda już u niego słyszał. Zrozumiał, że człowieczek chce mu powiedzieć coś ważnego.

- Ghuda... zbliżają się wielkie wydarzenia. Nie pytaj mnie, skąd wiem, nie mam pojęcia. Niekiedy po prostu zdarza mi się widzieć pewne rzeczy. Musisz udać się ze mną. Trzeba nam odwiedzić miejsca, w których było niewielu ludzi z Kesh. Bierz miecz, pakuj się i ruszaj ze mną. Jutro do Durbinu udaje się pewna karawana. Załatwiłem ci robotę strażnika; „karawaniarze” pamiętają jeszcze Ghudę Bule. W Durbinie zaokrętujemy się na statek do Krondoru. Trzeba nam się śpieszyć.

- Dlaczego miałbym cię posłuchać? - spytał Ghuda.

Nakor uśmiechnął się, a w jego głosie pojawił się znów ów charakterystyczny, na poły drwiący, na poły poważny ton:

- Bo się okropnie nudzisz... A może nie?

Ghuda przez chwilę nasłuchiwał głosu najmłodszego ze swoich przybranych dziatek, drącego się okropnie i klnącego w żywy kamień pozostałą szóstkę.

- No cóż... w istocie dzień jest podobny do dnia... - w tym momencie rozległ się krzyk jego kobiety, strofującej niesforne potomstwo - .. .i nie ma tu za wiele spokoju.

- Dalejże. Pożegnaj się z tą kobietą i ruszajmy.

Ghuda wstał, żywiąc mieszane uczucia - podobne do tych, których doznajemy, kiedy znienawidzony sąsiad utonie w naszej studni. Był jednocześnie zrezygnowany i przepełniało go podniecenie. Odwracając się ku frantowi, powiedział:

- Lepiej będzie, jak sam pójdziesz do karawanseraju i tam na mnie poczekasz. Muszę coś wyjaśnić mojej kobiecie.

- Ożeniłeś się? - Nakor wytrzeszczył oczy.

- No nie... ja tylko tak głupio wyglądam. Małżeństwo to jedna z tych spraw, w których nie osiągnęliśmy pełni porozumienia...

Nakor uśmiechnął się ze zrozumieniem.

- No to daj jej trochę złota... jeżeli ci jakieś zostało... powiedz, że wkrótce wrócisz... i zmiataj. Za miesiąc w tym krześle... i w jej łóżku... znajdziesz innego mężczyznę.

Ghuda przystanął na chwilę przy drzwiach, patrząc z osobliwym wyrazem twarzy na zachodzące słońce. Potem westchnął i mruknął:

- Będzie mi tego brakowało.

Isalańczyk, nie przestając się uśmiechać, zeskoczył z poręczy, podniósł biesagi i przełożył je sobie przez ramię.

- Ghuda, nad innymi morzami też zachodzi słońce. Przed nami wspaniałe widoki do podziwiania... i wielkie czyny. - Nie dodawszy już ani słowa, odwrócił się i ruszył ku miastu.

Ghuda wszedł do oberży, którą przez ostatnie siedem lat nazywał swoim domem, i przez głowę przemknęła mu przelotna myśl: Czy jeszcze kiedykolwiek ponownie przekroczę ten próg?

 

 

Rozdział 1. Decyzja.

Stojący na oku marynarz pokazał coś dłonią.

- Łódź na kursie!

- Co takiego? - wrzasnął zdumiony Amos Trask, admirał floty książęcej w Królewskiej Marynarce Krondoru.

Stojący obok admirała pilot portowy, który miał poprowadzić książęcy okręt flagowy ku pałacowej przystani, wrzasnął do swego pomocnika na dziobie:

- Każ im spływać!

Asystent pilota, ponury młodzian, odkrzyknął ku mostkowi:

- Wywiesili królewską banderę!

Amos Trask bezceremonialnie odepchnął pilota na bok. Był to mąż o beczkowatej piersi i byczym karku, który mimo swoich sześćdziesięciu lat ruszył ku dziobowi lekkim krokiem człowieka większą część życia spędzającego na morzu. Od ponad dwudziestu lat wprowadzał i wyprowadzał z tego portu flagowy statek Aruthy i mógłby to zrobić teraz z zawiązanymi oczami, przepisy wymagały jednak, by zostawiać to portowym pilotom. Amos nie cierpiał zdawania komendy nad statkiem komukolwiek - a już w szczególności nadętym i nie cierpianym przez resztę marynarskiej braci członkom Królewskiego Bractwa Pilotów. Admirał żywił silne przekonanie, że drugim z warunków koniecznych do zdobycia sobie miejsca w Bractwie był kłótliwy i nieprzystępny charakter. Pierwszym - choć nie wystarczającym - było wżenienie się w rodzinę niezwykle płodnego Zarządcy Portu.

Dotarłszy na dziób, spojrzał na rozciągającą się przed nim połać portu. I zmrużył oczy, gdy zobaczył, że niewielka, najwyżej piętnastostopowa łódź z żaglem usiłuje wejść do portu przed jego statkiem. Na maszcie łodzi powiewała kiepsko przymocowana bandera, będąca pomniejszoną wersją królewskiej bandery krondorskiej. Na pokładzie niewielkiej łodzi miotali się dwaj chłopcy - jeden rozpaczliwie usiłował zapanować nad rumplem i żaglem, drugi tkwił przy burcie z liną, gotów rzucić cumę, gdy tylko w jej zasięgu znajdzie się jakiś pachołek. Obaj zaśmiewali się do łez, uradowani wyścigiem.

- Nicholas! - ryknął Amos do chłopca przy burcie. - Ty bałwanie! Zaraz odetniemy ci wiatr! Zmiataj stąd!

Chłopiec przy sterze odwrócił się ku Amosowi i uśmiechnął zuchwale.

- Powinienem był się domyślić! - sarknął Amos, zwracając się do pomocnika pilota. Do mocującego się zaś ze sterem ryknął: - Harry! Precz, ty kretynie! - Oglądając się wstecz, by sprawdzić, jak szybko załoga refuje żagle, zauważył: - Idziemy samym rozpędem prosto na molo. Nawet gdybyśmy chcieli, nie damy rady skręcić, bo nie ma tu miejsca... i z pewnością nie możemy się zatrzymać.

Wszystkie statki przybywające do Krondoru zarzucały kotwicę pośrodku portu, gdzie czekały na barki, które rozwoziły towary i pasażerów na przystanie. Amos był jedynym człowiekiem o dostatecznym autorytecie, który robił takie wrażenie na władzach portu, że pozwalały mu opuszczać żagle wedle uznania i przybijać do brzegu. Stary żeglarz był niezmiernie dumny z tego, iż zawsze dobijał na odległość wystarczającą na rzucenie cum i nigdy nie potrzebował holowników na wiosłach. Podczas ostatnich dziesięciu lat przybijał tu z setkę razy, nigdy przedtem jednak para zwariowanych dzieciaków nie pętała mu się przed bukszprytem. Patrząc na małą łódź, gwałtownie teraz zwalniającą, Amos spytał pomocnika pilota:

- Lawrence, zechciej mi powiedzieć, bo zżera mnie ciekawość... jakie to uczucie być człowiekiem na oku statku, który posłał na dno najmłodszego syna Księcia Krondoru?

Pomocnik pilota zbladł i odwrócił się ku łodzi. Energicznie, acz nieco piskliwie, zaczął wrzeszczeć na chłopców, by natychmiast zeszli z kursu.

Amos tymczasem, potrząsając głową, zajął się obserwacją rozgrywającej się niżej sceny. Musnął dłonią swą niemal łysą głowę i przygładził resztki włosów, kiedyś bujnych i kędzierzawych, dziś siwych, rzadkich i związanych nad karkiem w żeglarski warkocz. Przez chwilę usiłował się powstrzymać i w ogóle nie zwracać uwagi na to, co dzieje się przed dziobem, ale niedługo wytrzymał w obojętności. Odwróciwszy się, wychylił się za reling i w prawo, by zobaczyć, co dzieje się w dole. Nicholas napierał na wiosło, zaklinowawszy stopę o osadę masztu, a ściskanym kurczowo wiosłem usiłował odepchnąć łódź od kadłuba statku. Na twarzy chłopca malowało się przerażenie. Mimo wszystko krzyknął całkiem przytomnie:

- Harry! Skręć na lewą burtę!

Amos kiwnął głową. Rada była dobra, bo jeśli Harry dostatecznie skręciłby w lewo, mała łódka okrążyłaby idący teraz samym rozpędem statek, odbiłaby się od jego burty, może i poszłaby na dno, chłopcy jednak jakoś by się wykaraskali. Jeśli zaś zdryfują na sterburtę, łódź i jej pasażerowie zostaną zmiażdżeni pomiędzy palami pomostu i kadłubem statku.

- Książę wymusił pierwszeństwo - rzekł Lawrence.

- Ha! Jeżeli chcesz przez to powiedzieć, że pozwolił się wepchnąć na pomost, to zgoda! - Amos potrząsnął głową. - Składając dłonie w trąbkę, ryknął do sternika łodzi: - Harry! Ostro w lewo!

Jedyną odpowiedzią młodego giermka był radosny i dziki okrzyk wojenny - chłopak szarpał rumplem, usiłując utrzymać łódź na dziobie statku.

- To jak balansowanie piłeczką na ostrzu miecza - westchnął Amos. Znając szybkość statku i jego położenie, wiedział, że najwyższy już czas imać się cum.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin