Amis Kingsley Liga walki ze śmiercią A5.doc

(1565 KB) Pobierz
Liga walki ze śmiercią




Kingsley Amis

Liga walki ze śmiercią

 

 

Przełożył: Przemysław Znaniecki

Tytuł oryginalny The Anti-Death League

Wydanie oryginalne 1966

Wydanie polskie 1993

 

Brytyjska baza wojskowa. Oficerowie ćwiczą przed operacją... bardzo specjalną. Nagle pada podejrzenie, że w grupie działa szpieg. To ściąga do bazy nieudolnego oficera wywiadu- kapitana Leonarda. Co gorsza, w jednostce powstaje Liga Walki ze Śmiercią. Z tym Leonard już zupełnie sobie nie radzi - podręczniki nie przewidziały takiej możliwości.

 

* * *

 

Spis treści:

CZĘŚĆ I - Skraj węzła.              3

CZĘŚĆ II - Utworzenie Ligi.              153

CZĘŚĆ III - Operacja „Apollo”.              267


CZĘŚĆ I - Skraj węzła.

Szutrową ścieżką szła dziewczyna w towarzystwie starszej kobiety. Po lewej stronie drogi, oddzielona pasem trawnika, wznosiła się fasada dużego, wysokiego budynku z szarego kamienia. Dotarłszy do jego narożnika, zwieńczonego spiczastą wieżyczką, ujrzały kwadratowy plac zieleni z umieszczoną pośrodku budowlą przypominającą wspartą na kamiennych filarach wieżę ciśnień. Popołudniowe słońce świeciło jaskrawo, lecz przestrzeń pod główną częścią wieży pogrążona była w głębokim cieniu.

Dziewczyna zatrzymała się.

- Co się dzieje? - zapytała.

- To tylko kocur - powiedziała jej towarzyszka. - Widocznie wypatrzył coś pod wieżą.

Mały czarny kot, skulony w kamiennym bezruchu, wpatrywał się w cień. Po chwili z półmroku wyłonił się ptak o spiczastych skrzydłach, zanurkował w kierunku kota, dwa razy krótko zaćwierkał i szerokim łukiem powrócił tam, skąd przed chwilą wyleciał. Dziewczyna nadal patrzyła.

- Och, wie pani, jak to jest - powiedziała starsza kobieta. - Ten ptaszek uwił sobie gniazdo i chce odpędzić od niego kota. Nastraszyć go.

Nie przebrzmiały jeszcze jej słowa, gdy trzej mężczyźni w mundurach wyszli zza rogu budynku stojącego na tyłach wieży i ruszyli ścieżką w stronę kobiet. Jednocześnie rozległ się dźwięk nisko lecącego wielkiego samolotu.

Ptak znów zatoczył koło w powietrzu.

- Dlaczego kot się nie rusza? - zapytała dziewczyna. - Chyba widzi ptaka?

- Ależ oczywiście! Koty wszystko widzą. Nie spuszcza z niego oka. Ale nie ruszy się, bo nie chce porzucić ofiary. A teraz popatrzymy jeszcze przez chwilkę i pójdziemy dalej, zgoda?

Trzej mężczyźni w mundurach zbliżyli się do rozmawiających kobiet. Jeden z nich, młody, wysoki, o jasnej cerze, zwolnił kroku i przystanął.

- Spójrzcie tylko - powiedział. - Widzieliście kiedyś coś podobnego?

- Co takiego? - zapytał starszy z jego towarzyszy.

- Ta wieża...

- Zwykła wieża ciśnień, tyle że usiłowali dostosować ją do stylu całej budowli. Rzeczywiście, wygląda nieco złowieszczo.

Dźwięk samolotu stał się bardziej intensywny. Kot pomknął ku rosnącemu przy ścieżce drzewu. Dziewczyna odwróciła się i spojrzała na wysokiego młodego mężczyznę. W tym momencie wydało im się, że słońce zgasło na chwilę. Mężczyzna drgnął i wciągnął powietrze do płuc z odgłosem przypominającym nieomal krzyk.

- O Boże, poczułeś to?

- Aż za dobrze. Myślałem, że mam zawał serca albo coś podobnego.

- To było jak przejście cienia śmierci - zauważył trzeci mężczyzna.

- Ale w rzeczywistości było to tylko przejście cienia pasażerskiego samolotu. Patrzcie, zaraz przesunie się po tym zboczu. O, proszę.

- Bogu dzięki - powiedział wysoki młody mężczyzna. - Wiecie, tak musi czuć się mucha, kiedy spada na nią packa. Myślałem, że zemdleję.

Zerknął znów na dziewczynę, która już zdążyła odwrócić od niego wzrok. Natomiast starsza kobieta przeszyła go nieprzyjaznym spojrzeniem

- Chodźmy, pani Casement - powiedziała z nagłą gwałtownością. - Nie mamy czasu. Wie pani, nie tylko panią muszę się zajmować.

Dwie grupki rozeszły się.

- Nigdy nie sądziłem, że nasz James interesuje się architekturą, a ty, Moti, wiedziałeś o tym? - zapytał najstarszy z trzech oficerów, chudy, z dystynkcjami majora, i koloratką pod kurtką munduru.

- Oto jego słynna przebiegłość, proszę księdza. W istocie podziwiał coś znacznie godniejszego uwagi młodego człowieka niż zimne kamienie, prawda, James?

- Cóż, tak. Cudowna dziewczyna, nie sądzicie? Miała niezwykłe oczy. Ale jakby puste i przerażone.

- To pewnie sprawka cienia tego samolotu - powiedział duchowny. - Może przestraszyć, jeśli się nie wie, co to takiego. Nawet mnie ogarnął lęk, dopóki się nie opamiętałem. Kiedyś dość często widywałem takie zjawiska.

- Wydawało mi się, że ona już przedtem była przerażona. Ale trudno się dziwić, to cholerne miejsce...

Duchowny zmarszczył brwi.

- Cieszą się raczej niezłą reputacją. Na pewno bardzo się starają.

- Na przykład stawiając tu takie obiekty?

Ścieżka rozszerzyła się do kształtu okrągłego placyku. Na jego środku znajdowała się ozdobna sadzawka z odbarwionego, porośniętego mchem kamienia, a w jej środku, na postumencie, przykucnął kamienny stwór przypominający nieco lwa. Każdy z jego pazurów przechodził w cienką łodyżkę zakończoną kwiatem w kształcie spłaszczonego dzwonka, z którego dalej wychylało się coś w rodzaju języka z trzema czubkami. Cienki lwi ogon wyglądał jakby był odłamany przy samym tułowiu; kikut został gładko opiłowany. Z uśmiechniętego pyska wychodził zakręcony, wzniesiony ku górze potrójny język, którego każdy koniuszek był zwieńczony przedmiotem o trudnym do zidentyfikowania kształcie. Cała powierzchnia rzeźby była niegdyś pokryta emalią w drobne wzory, ale większość z nich zmyły już deszcze.

- Miłe powitanie dla kogoś, kto natknie się na niego przy pierwszej wizycie - powiedział młody człowiek o imieniu James. - Przyśnił mi się parę dni temu.

- Dobrze ci tak. - Duchowny ujął go za ramię i podprowadził ku kamiennym schodom wiodącym do budynku. - Moti, czy w twojej części świata można spotkać coś w tym rodzaju?

- Na szczęście nic mi o tym nie wiadomo. My też potrafimy być obrzydliwi, ale w mniej wyrafinowany sposób. Perwersję pozostawiamy naszym żółtym braciom. Prawdę mówiąc, widziałem chyba zdjęcie dżentelmena przypominającego nieco naszego kamiennego stwora, choć pozbawionego kwiecia. Stał w pewnym pałacu w Pekinie czy gdzieś w okolicy. Ciekawy zbieg okoliczności.

Weszli do wykładanego boazerią westybulu, całego obwieszonego ogłoszeniami, z których jedne były przypięte do ścian, a inne do małych tablic na nóżkach. Wystawa malarstwa prerafaelitów: cały miesiąc w sali wykładowej B - obwieszczało jedno. Wycieczka autobusowa do klasztoru Świętego Hieronima: zgłoszenia w biurze do piątku - stwierdzało inne.

- Jak myślisz, co było na końcu jego ogona?

Duchowny spiorunował pytającego wzrokiem.

- James, na miłość boską, daj spokój. Co się z tobą dzisiaj dzieje? Mógłbym ci powiedzieć, co było na końcu ogona, i mam nawet dowody na poparcie mojej teorii, ale to nie licowałoby z moją sutanną. A zresztą, co to cię obchodzi?

- Och, czcigodna sutanna.

- Tak, czcigodna sutanna. Wiem, że jest gdzieniegdzie poprzecierana, ale to wszystko, co mam. A teraz wciągnąć podbródki, wyprostować plecy, wymachy ramion do przodu i do tyłu na wysokość pasa i pamiętajcie, że mamy poprawić mu nastrój. A propos, dajcie placek.

Małą paczkę przekazali sobie z ręki do ręki, idąc pochyłym, opadającym korytarzem, który dalej wznosił się i znikał z oczu.

- Aluzja do nieskończoności - rzekł oficer zwany Motim, kontemplując widok korytarza. - Wspaniały efekt terapeutyczny.

- O, proszę - powiedział po chwili duchowny. - Jest tu i wojsko. Czuję rękę kapitana Leonarda. Jak można się było spodziewać, trochę za późno się tym zajął.

Zbliżali się do osadzonych w grubej ścianie podwójnych drzwi, przy których młody podoficer poderwał się ze składanego krzesła. Przed nim, na małym stoliku, leżał duży otwarty zeszyt i kilka technicznych podręczników.

- Dzień dobry panom - powiedział, stając elegancko na baczność. - Panowie zapewne do kapitania Huntera?

- Tak, jeżeli władze wojskowe nie mają nic przeciwko temu. Co wy tu, do diabła, robicie? To znaczy, miło mi was spotkać, Fawkes, ale na co możecie się przydać w tym miejscu?

Podoficer wyszczerzył zęby.

- Względy bezpieczeństwa, majorze Ayscue.

- Tak myślałem. Pomysł kapitana Leonarda?

- Jego rozkaz, sir. Mam zapisywać pełne nazwiska wszystkich osób wchodzących i wychodzących stąd oraz godzinę ich pojawienia się i wyjścia. Zwłaszcza te godziny stanowią ważną informację. Kapitan Leonard zwrócił nam na to szczególną uwagę. Och, i może jeszcze zainteresuje pana, sir, że mam wpisywać do książki wszystkich odwiedzających bez względu na to, czy udają się do kapitana Huntera, czy nie. Widzi pan, nigdy nie wiadomo, czy nie prześliźnie się jakiś Koreańczyk z magnetofonem.

- Kiedy przyszedłem tu w zeszłym tygodniu, nikogo nie było.

- Rzeczywiście, panie Churchill, ale to było w zeszłym tygodniu. A w tym tygodniu musimy przykładać się do pracy, bo kapitan Hunter może opuścić szpital już za parę dni, a dotarliśmy dopiero do drugiej strony w książce ewidencyjnej. A więc, tak - zaczął pisać. - Godzina piętnasta czterdzieści cztery... major... Ayscue... kapitan... Naidu...

- Czy możemy już iść, Fawkes? - spytał Ayscue.

- O, chyba tak, sir. Wprawdzie kapitan Leonard zabronił mi przepuszczać osoby nie zapisane jeszcze w książce, ale myślę, że w ciągu tych kilku sekund nazwisko pana Churchilla nie wypadnie mi z pamięci. Zresztą, zastaną panowie kapitana Huntera w bardzo dobrym nastroju. Zupełnie jak za dawnych czasów.

- Dziękuję, kapralu Fawkes - powiedział Naidu. - Mam nadzieję, że nie będę musiał dostarczać fotokopii mojego patentu oficerskiego z podpisem ministra obrony?

- Nie, sir. Kapitan Leonard nic o tym nie wspominał.

Trzej oficerowie weszli do długiego, przestronnego pomieszczenia rozjaśnionego jaskrawymi promieniami słońca wpadającymi przez okna. Lśniące ściany i umieszczone za szkłem liczne obrazy dodatkowo odbijały światło. Na środku pokoju znajdował się długi, prosty stół, na którym ustawiono dziesiątki kwiatów w wazonach i doniczkach. Z zamocowanych pod sufitem drucianych koszyków spływały ciężkie kaskady zieleni.

Człowiek siedzący na łóżku w końcu pokoju uniósł ramię, przyzywając gości ku sobie. Po obu jego stronach także stały łóżka, zajęte przez czytających, śpiących lub leżących z otwartymi oczami mężczyzn. Jeden z nich rozglądał się uważnie po pokoju, jakby widział go po raz pierwszy. W pobliżu, na krześle siedział inny człowiek, ubrany w białe spodnie oraz trykotową koszulkę, i równie uważnie wpatrywał się w swego towarzysza. Jeszcze inny, wyróżniający się szarą czaszką porośniętą nieregularnymi kępkami siwych włosów, wstał z podokiennej ławki i odszedł na bok, zerkając kątem oka na przybyszów.

Człowiek, który przysparzał wojsku tylu kłopotów, sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z sytuacji, w jakiej się znalazł. Leżał wygodnie pośród poduszek, otoczony rozmaitymi luksusami: były tam magazyny ilustrowane, powieści w miękkich okładkach z wizerunkami dorodnych dziewcząt drżących ze strachu lub uśmiechniętych szyderczo, dzieło o grze w pokera, które w konfrontacji z innymi wydawnictwami sprawiało poważne wrażenie, kilka gazet, złożonych tak, że widać było nie rozwiązane do końca krzyżówki, blaszany dzbanek ze zmętniałą szarą cieczą, paczki francuskich papierosów i otwarta bombonierka. Kapitan Hunter, szczupły, blady, dwudziestoośmioletni mężczyzna z cienkim czarnym wąsikiem, uśmiechnął się i wyciągnął dłoń.

- Cześć, chłopcy - powiedział i podsunął im papierosy, którymi poczęstowali się Ayscue i Churchill. - Niestety, nie mam zapałek. Nie pozwalają na to, bo jeszcze moglibyśmy spalić im tę budę. Zresztą, trudno im się dziwić. O, dziękuję, James. Masz dla mnie paczkę? Co w niej jest?

- Placek - powiedział Ayscue. - Ale nie jedz go teraz.

- Mój drogi Willie, nawet gdybym chciał, to bym nie mógł. Nie mam czym go pokroić, noży też nie wolno tu trzymać. Ale o szóstej przychodzi taki miły pielęgniarz i może pożyczę coś od niego.

- Tylko nie zabieraj się do krojenia w jego obecności.

- Co...? Czyżbyście ukryli w nim pilnik i drabinkę sznurową?

- Niezupełnie. - W głosie Naidu zabrzmiała dezaprobata. - Inny środek ucieczki.

- Chyba nie...

- Owszem - powiedział Churchill. - Trzy butelki White Horse’a. Kapral Beavis upiekł to w kuchni kasyna. Niestety, więcej się nie zmieściło.

- Wystarczy, jak dla kogoś w mojej obecnej formie. Tysiąckrotne dzięki.

- A w jakiej formie jesteś, Max? - spytał Ayscue.

- Och, wspaniałej. Doktor Best jest mną zachwycony. Twierdzi, że udało mu się wytłumaczyć mi, dlaczego popadłem w takie tarapaty, i że w związku z tym już nie będę miał więcej kłopotów. W przyszłą środę wypuszcza mnie na okres próbny.

Churchill zapytał nieśmiało:

- Czym on tłumaczy twoje problemy? O ile oczywiście masz ochotę o tym rozmawiać.

- Nie mam zielonego pojęcia, mój drogi. Cytuję tylko słowa doktora. Zresztą, rozmowa z nim polega głównie na słuchaniu jego monologu. Widocznie porobiło mu się to od ciągłego zadawania pytań. Ale pozwalam mu się wygadać.

- Trudno ci będzie zerwać z nałogiem - powiedział Naidu. - Ale możesz na nas liczyć, jeśli chodzi o moralne poparcie.

- Moti, co ty wygadujesz? Nikt nie mówi o zrywaniu z nałogiem. Każdy dureń to potrafi. Mam zamiar zabrać się do czegoś znacznie bardziej interesującego. Chcę przerzucić się z alkoholizmu na bardzo intensywne picie. A skoro o piciu mowa, to będę musiał uważać na tę whisky. Jeśli wypiję za dużo naraz, to zacznę udawać trzeźwego, co może wydać się podejrzane. Widzicie, od tych pigułek, które tu dają, po pewnym czasie człowiek nieustannie zachowuje się jak pijany. W ten sposób mogą poznać, kiedy poprawia się stan pacjenta.

- Nie zachowujesz się jak pijany - powiedział Churchill.

- Pochlebiam sobie, że zawsze miałem mocną głowę.

- Nie na wiele ci się zdała tamtego wieczoru, kiedy cię tu przywieźliśmy.

- Żaden, dżentelmen nie potrafi i nie powinien zachowywać się bez przerwy po dżentelmeńsku. Choć niektórzy nazbyt często zapominają o dobrych manierach. Widzicie tego siwego dziadka przy drzwiach? W zeszłą sobotę wypuścili go na próbę na tydzień. We wtorek rano, skoro świt przywieźli go z powrotem, zalanego w sztok. Przywiozła go zapłakana żona w asyście małego pododdziału policji. Słowo wam daję, nie widziałem nigdy większej rozróby. Takie przekleństwa słyszałem ostatnio na popijawie w kasynie podoficerskim. Dziś przy obiedzie facet wypadł z łóżka. Niezłe, co? Wyobraźcie sobie tylko, jak musiał ciągnąć tę wódkę, że nie wytrzeźwiał przez cztery i pół dnia. A miał tylko dwa i pół dnia na tankowanie. Wiecie, że nie daje mi to spokoju? Jest to bezczelne naruszenie jakiegoś bardzo ważnego prawa natury. Aha, gdybyście nie zdążyli upiec drugiego placka, powiedzmy, do poniedziałku, to czy moglibyście przysłać mi chociaż jakąś książkę o alkoholu, z przepisami na koktajle i tak dalej? Pornografia może doskonale zaspokoić popyt na prawdziwy towar. Wszyscy tak uważają.

- Lepiej uważaj z pustymi butelkami - powiedział Ayscue.

- O, to drobiazg. Wyrzucę je przez okno w ubikacji. W krzakach pod nim usypany jest cały kurhan potłuczonych butelek. Odkryłem go przypadkiem, kiedy w czasie spaceru po terenach rekreacyjnych nie mając ochoty na szybki powrót tutaj, chciałem wysiusiać się na dworze. Odkryłem też coś innego. Na krótkim odcinku, około pięćdziesięciu metrów, natknąłem się na co najmniej trzy słodko gruchające parki, a wcale ich nie szukałem. Wprost przeciwnie. Dosłownie, próbowałem przekradać się na paluszkach. Mam wrażenie, że przez cały czas nikt nie robi tu nic innego. Zresztą, czego można się spodziewać w takim miejscu?

Churchill zgasił papierosa.

- Chyba nie wszyscy się tym trudnią?

- Mówiłem obrazowo. Nie, nie wszyscy. Katatonicy nie są tym zbytnio zainteresowani, a oddział geriatryczny stanowi wzór cnoty. Parę dni temu doktor Best zabrał mnie tam na wycieczkę. Nie świadczy to wcale o jego wyjątkowej perfidii. To był standardowy obchód stanowiący część kuracji. Miałem nadzieję, że skorzysta z okazji i wygłosi mały wykład o niebezpieczeństwach samogwałtu, ale tym razem wystarczyła wymowa faktów.

Hunter mówił dalej, gdyż żaden z jego gości nie odezwał się:

- Nasz stary kumpel Brian Leonard odwiedził mnie parę dni temu. Tak naprawdę przyszedł skontrolować Fawkesa, jak powiedział, ale skoro już tu był, to przeszedł te kilka kroków do mojego łóżka. Powiedział mi, że sytuacja nie bardzo mu się podoba. Pewnie sądzi, że powierzenie alkoholikowi odpowiedzialności za administrację jednostki szkoleniowej zajmującej się tajną bronią stanowi jakieś zagrożenie bezpieczeństwa. Zrobiłem, co mogłem, żeby odzyskał swą pewność siebie. Powiedziałem mu, że jeśli najgorszym zagrożeniem tego rodzaju ma być jakiś przypadkowy pijak, to może spać spokojnie. Przyznał mi rację i dodał jeszcze, że teraz już jest pewien, iż wiem tak niewiele, że nie stanowię zagrożenia.

Naidu przemógł poczucie niepewności, które towarzyszyło mu w ciągu kilku minionych chwil.

- W takim razie - powiedział oskarżycielskim tonem - w jaki sposób druh Leonard uzasadnia ten groteskowy rytuał przy drzwiach z nieszczęsnym kapralem Fawkesem w roli anioła-protokolanta?

Hunter zaśmiał się bezgłośnie.

- Rozmawialiśmy i o tym. To była prawdziwa męska rozmowa. Nigdy jeszcze nie słyszałem tak szczerych słów padających z jego ust. Powiedział, że w takich przypadkach należy trzymać się przepisów. Nigdy nie wiadomo, kiedy jego szef z Whitehall zechce sprawdzić, co zrobiono, aby unieszkodliwić tego pijaka z administracji, to znaczy powstrzymać go od paplania. Z tego powodu obecność Fawkesa jest uzasadniona i zrobi dobre wrażenie. Spytałem go, czy w takim razie jeszcze lepiej nie prezentowałby się wartownik w bojowym kombinezonie antyradiacyjnym, ale on stwierdził, że żartuję, poklepał mnie po plecach, i przez chwilę zrywaliśmy boki ze śmiechu. Wiecie, pewnego dnia będę musiał zapoznać Briana z doktorem Bestem. Polubią się od razu.

- Czy Leonard mówił coś o tych swoich szpiegach? - spytał Naidu.

- Tylko tyle, że nabrał solidnego przekonania, iż w jednostce znajduje się co najmniej jeden szpieg. Szczerze mówiąc, powiedział, że ma na to teraz dowody nie do obalenia, choć nie mówił jakie. Nadal jednak nie ma pojęcia kto może być owym szpiegiem, wie tylko, że można już wykluczyć ludzi z grupy bezpieczeństwa najwyższego stopnia oraz mnie, pułkownika i ciebie, Willie. Odrzekłem, że dowody działalności szpiega powinny także rzucić sporo światła na jego tożsamość, chyba że są to jakieś bardzo dziwne dowody. Wtedy on zrobił się bardzo ironiczny oraz tajemniczy i powiedział, że owszem, to dziwne dowody.

- Rzeczywiście, szczera męska rozmowa. - Naidu stał z rękoma założonymi na plecach, rozmyślając nad czymś. - Czy wymienił jakieś konkretne nazwiska podejrzanych?

- Raczej nie. Ze względu na obecność tych wszystkich Hindusów i Pakistańczyków w jednostce jego zadanie jest bardzo skomplikowane. Powtarzam tylko jego słowa, Moti. Ma świadomość, że muszą tu być, ale nie ufa zbytnio skuteczności kontroli przeprowadzanej przez ich rządy. Jego szef z Whitehall będzie musiał porozmawiać z kimś o tym.

Po chwili namysłu Naidu zauważył:

- Zadziwia mnie jego gotowość do dyskusji na ten temat, nawet jeśli nie zdradza on zbyt wiele z tego, co wie. Ciekawe, dlaczego. Wydawałoby się, że aby złapać szpiega, przede wszystkim należy uśpić jego podejrzenia i nie ujawniać faktu, że wie się o jego istnieniu.

- Dokładnie o to go spytałem. Wygląda na to, że filozofia filaktologii, czyli łapania szpiegów, uległa znacznej ewolucji. Trzymanie buzi na kłódkę aż do chwili samego aresztowania wyszło już z mody. Teraz chodzimy i mówimy, że lada chwila dostaniemy ptaszka, i czekamy, aż któryś z podejrzanych spietrą się i zacznie zdradzać dziwnym zachowaniem. Nowa metoda jest skuteczniejsza, chyba że mamy do czynienia z bardzo odważnymi szpiegami, a dane statystyczne wskazują, że tylko około dziewięciu procent szpiegów grzeszy tą cechą. Zresztą, dosyć już spraw bezpieczeństwa. To temat dla głupców i wariatów, jak można wnioskować z mojej rozmowy z Brianem Leonardem. Ale, jak wszystko inne, i ta sytuacja ma swoje dobre strony. Paru kumpli Fawkesa odwiedza go tutaj, kiedy nie mają służby, a przy okazji wpadają też do mnie. Dziś rano pojawił się tu niejaki szeregowy sygnalista Pearce, który pracuje w centrali telefonicznej w obozie; przez ponad pół godziny rozmawialiśmy sobie o jazzie i muzyce rozrywkowej. Bardzo miły chłopak. Przypomina mi to jedyny naprawdę ciekawy wniosek doktora Besta dotyczący moich kłopotów. Jego zdaniem przejawiam stłumione skłonności homoseksualne.

Wszyscy czterej mężczyźni wybuchnęli śmiechem.

 

* * *

 

- Przejdźmy teraz do tych pani tłumionych skłonności lesbijskich - powiedział z uśmiechem doktor Best. - Jeśli pani pozwoli, chciałbym zająć się tą sprawą nieco dokładniej niż w zeszłym tygodniu. Czy zgadza się pani?

- Tak - odpowiedziała Catharine. - Jeśli pan chce.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin