Pilot Marian - Bitnik Gorgolewski.pdf

(497 KB) Pobierz
Marian Pilot
Bitnik Gorgolewski
Podłażyłem i przyzwoliłem, i wzgardziłem sobą za to. W złości i z odrazą
pchałem jak popadnie łachy do parcianej torby. Żadna grzywna, jaką bym
mógł na siebie nałożyć, umyć się nie mogła do przewiny; tym skwapliwiej, ze
złośliwością chłystka, karciłem się i'mściłem na sobie. Zła dusza tąpała we
mnie, udręczona. Tyle przynajmniej trzeba człowiekowi rozumu,
wybraniałem się marnie, by miał odwagę przystać na swój nierozum. Bóg mi
świadkiem: chciałem nie chcieć. Tak silnie równocześnie chcąc i tak
natrętnie, że rzeczą rozsądkju bodaj właśnie było ustąpić w końcu sobie...
Zbrzydzony, pchałem do saka szmaty, o włos nawet nie przeczuwając
tego, có winienem był jasno, jak nic rozumieć: że dla dziecinnej pobłażki
rzucam oto los. Jak więc mógł się nie odmienić?
... Nie śniłem, w tym początek złego. Nie śniłem, a przynajmniej sny nie
objawiały mi się. Zapiekały się we mnie one. Podnosiłem się po nocy
niemrawy, niezdolny. Od przebudzenia czekałem. W skrzynce na listy jednak
ani świstka. Czy do drzwi kto nie zapuka, bałem się (serce by mi wyskoczyło,
nimbym otworzył). Zresztą kto (gdybym otworzył) by mógł za progiem być.
Nikt, co by głosował za mną. Domokrążca z karniszami i okuciami albo
cwaniak z kołkami w ścianę. Nie- doczekanie moje... Nie było poczty, nie
pukał nikt. Słońce paliło gorąco. I nawet zapić nie dawało się.‘Jak pić, to sny
spod jawy wybijają się po czasie nawet. Poruszy się, ja nie wiem, poluzuje
pewnie coś — i zaśni się. Dlatego wódka taka dobra. Ale teraz na co pić: w
gorączki takie, przy wielkim słońcu i roziskrzonym księżycu nie tyle się śpi,
by się dało śnić.
Tak to więc, żywy, nie śniłem. Sny nie pojawiały się. Gorzej jeszcze.
Wschodziły puste rankiem. Stały, martwiejąc i blaknąc w oczach. Nie
widziałem na to sposobu. Może tam inni, ja nie.
Popijałem lemoniadę ziołową, marne moje utrzymanie na tym napoju, on
gasi pragnienie.
Pobłażyłem sobie. Myślałem: odrobinę. (A to było — na los życia). Mury
białe jak ekranowe płótno. Byłem na widoku i podświetlony z każdej strony.
Hulnąć se, czy ja chciałem, czy myślałem co więcej. Już bym się wolał
podusić, nie szedłbym nigdzie, nie jechał.
Miałem zakarbowane w pamięci swoje uskoki i szło jak po sznurku teraz.
Czy ja nie za stary na takie hopsztosy. Wszystko jak amen w pacierzu już i
czy nie śmieszne krajoznawcze wywłóćzyny. Niby manowce, ja przez nie po
omacku...
Żonie na brzegu gazety, co ją trzymała w kuchni, napisałem zaraz
wracam. Grzecznie jest powiadomić. Ale żona, niestety. Zna mnie jak zły
szeląg (zły szeląg sama). Przeczyta, czarnej juszki sobie upuści. I na zdrowie.
Niech jej pójdzie na zdrowie, w nagrodę za to chociażby, że lat parę ona oko
w oko ze mną: a ciężko człowiekowi przy człowieku. Przetrzymała przecież ta
żona jakoś.
Za młodu, w swoim gimnazjalnym miasteczku, w izdebce za golarnią
marzyłem, że będę szczęśliwy i rad z siebie i z życia.
I właściwie co. W blokach się mieszka i jest mi tu jak ulał: zsyp blisko.
Byłem rad i dobrze mi się żyło w istocie. Sęk, że samo życie nie jest
dostateczne. Bo ono — coś płynnego. Coś płynnego. (Zresztą wódka — czy
ona nie jest największa moja ojczyzna, matecznik).
Czego zresztą z byle powodu robić wielkie halo.
Pociąg wlókł się dychawicznie. Nie wyglądało na to, by rńógł pociągnąć
daleko. Ale co mi. Czy ja służbowo jechałem. Całkiem odwrotnie nawet. I nie
myślałem dogadzać sobie. Nie kupowałem wcale dużego biletu; prawie że
peronówkę.
Jechałem, obiema dłońmi ściskając śliską, prawie obłą plastikową
książkę. Na drogę wziąłem sobie (na oślep, jak wszystko) do poczytania.
Zurück -u dem Sternen. Argumente für das Unmögliche. Czy tu się zbiegają
jakieś okoliczności? Zurück... Otwierałem na chybił trafił: „Przeświadczony
jestem, że ciągle żywą tęsknotę do gwiazd dziedziczymy po bogach. Nie tylko
pamięć przodków, ale także naszych kosmicznych mistrzów pulsuje w nas”.
Dawało do myślenia to. Otwierałem książkę [ zamykałem. Gapiłem się na
okładkę. Na niej istotka z okrągłą, jakby
cyrklem wykreśloną główką. Na ciemiączku wypustki i guzki. To wizerunek
gwiazdowicza, twierdzi bujdełka Daeniken. Oni tu. byli (twierdzi).
Pragnąłem odstępstwa, a nawet żeby odszczepić się. Ale się nie
odszczepialo. Zaledwie wlokłem się marnym pociągiem. Dookoła ludzi
ciasno, wiercili się, niepokoili i kłopotali. Jechali w celu oczywistym jak
odcisk palca. Stara kobieta, jadąc, poiskiwała się za uchem. Młoda
uśmiechała się porozumiewawczo, może do mnie. Słońce świeciło jaskrawo i
dotkliwie. Gorąco było i znojnie jak w przeddzień kowalskiego święta. Koła
tłukły o szyny uciążliwie, wagon dygotał. R.olana świeciły się dziewczynie jak
bombki z choinki. Egzotycznie, po kau- kasku pachniał pot, nie wiadomo,
czy ten kolankowy.
Za oknami zboża jak szeroko tylko. Żytni pył miałki jak Żarnowa osypka
w powietrzu i w żniwnej spiekocie pachniało wysuszoną słomą.
Jechałem jak za zbożem i minę musiałem mieć taką. Nie dość, że żonie
zostawiłem fałszywą wiadomość, miałbym jeszcze brać kogo na fundusz
swoją miną. Wyszedłem na korytarz. Okna pootwierane i wiało prosto w
oczy. Pociąg gubił się w tych przestrzeniach żytnich, gorących i pylnych.
Powiedziałem sobie naraz — tu. Przez skropione egzotycznym potem
kolana'dziewczyny sięgnąłem po swoją torbę. Starczyło uchylić drzwi. Prąd
powietrza wysupłał mnie z pociągu jak z dziurawego worka. Nad głową
przyjemnie zabrzmiał wystraszony kobiecy glos. Pociąg zadudnił silniej.
Pojechał dalej.
Ocknąłem się w przestrzeni po samo niebo i na wszystkie strony prawie
’nad miarę rozprzestrzenionej; przestrzeń to była niczym z zamierzchłego
okresu dziejów wielkiego mocarstwa. Pociąg odszedł
i pośród tych pól przestrzennych było do dzikości cicho. Czy ja zamierzałem
się na tyle wyludniać, w takie aż przestrzenie i pola się wyganiać. Prędzej mi
się marzyły siedliska i siedziby. Wyrwałem z tego pociągu niczym dziki w
pokrzywy.
Szedłem wzdłuż nasypu, za koleją, ale to przecież była głupiego robota.
Zadałem sobie poręczniej tobołki na plecy i hulaj w pole.
Bruzdy zasypane spopieloną ziemią, łodyżki żyta stały sztywno i bez
szelestu. Pachniało krzemieniem i dymem duszno. Niemotę pola rozpraszał
zaledwie sypki poświst potrząśniętego moimi krokami łanu. Przede mną, za
mną pole jednostajne, białe. I pod słońcem nieruchomym, w przestrzeni tak
rozprzestrzenionej, że horyzont nie miai
dla siebie fundamentów w przestworze, a blask i błękit zasłaniały oczy
— było jak. w ciemnej izbie, gdzie straszy.
I strachałem się, uśmiewając się przy tym z siebie. Męczyłem się,
przedeptując nogami w rozgrzanym piasku. Gładkie pole nie dawało się
ogarnąć okiem. Wygrzebałem z torby mapę. Między a między... gdzieś nie
wiedzieć dobrze gdzie tkwiłem.
W głębi duszy miałem jednak nadzieję, że na uwięzi jestem i nie
wypadłem z przestrzeni przez geometrów ujętych na mapie. Szedłem. W
gorącym zbożu przemykały jakieś stworzenia, myszy. Żaden ptak nie unosił
się nad powierzchnią. Było jak gdzie indziej, jak na obrazie z południowych
mórz. Żar bił piorunem w suchą ziemię. Czułem pokrzywkę na ciele. Miałki
jak z młyna zbożowy pył drażnił nozdrza. Łzawiły porażone słomianym
blaskiem żytnich przestworzy oczy.
Aż naraz, nagle, tam, gdzie płaszczyzna pół zdawała się akurat wznosić
nieco — tam załamała się. Całkiem inny kraj gnieździł się w tak
niespodziewanie otwartej rozpadlinie. Połacie dzikich traw, ścieśnionych
przez kępy sitowia i wybujałych aż do czczości trzcin, przykryte siną rzęsą
zapaściska, pełne gęstej od żyjątek wody, łachy wydmowego piasku, w
którym poutykane wiklinowe wiechcie, wszystko w wiotkich olchach,
posznurowanych ściśle dratwą dzikiego chmielu: a gdzieś tam w lej zieleni, w
tym chmielu rudziejącym, niewidoczna, toczyć się musiała ciężka jak
Żarnowy kamień, ciągle w dół ściągająca cały len kraj świata — rzeczka czy
Zgłoś jeśli naruszono regulamin