Truchanowski Kazimierz - PIEKŁO NIE ZNA SNÓW.pdf

(1052 KB) Pobierz
KAZIMIERZ TRUCHANOWSKI
PIEKŁO NIE ZNA SNU
Noc dawno przekroczyła swój punkt kulminacyjny, a ja w żaden sposób
nie mogłem zasnąć. Nie wiedziałem, co było przyczyną bezsenności i
niezwykłej gonitwy myśli. Sądzę, że winę za to ponosił księżyc, który dopiero
teraz ukazał się na niebie. Nieforemny i raczej podobny do buły kamiennej,
niczym nie przypominał siewcy cichych marzeń i łagodnych snów; jego
czerwone światło nie rozjaśniało mroków nocnych, lecz jakby jeszcze je
pogłębiało. A zdawałoby się, że taka noc jak ta, bez szaleństw wichrów, które
niweczą strukturę chmur, bez jednego obłoczka, bez mgły i dymu, powinna
była demonstrować srebrne astrolabium nocnego nieba, układające się w fi-
gury geometryczne, a tymczasem prócz martwego księżyca niczym więcej
świata nie obdarzyła. Okolica była jak wymarła, drzewa rosnące pojedynczo
lub kępami nie wyglądały jak plamy rozwodnionego atramentu, wsiąkające
w szarą bibułę mroku, lecz były cieniami samymi w sobie i samymi dla
siebie. Nawet drzewa w ogrodzie, rosnące tuż przed oknami, nie rysowały na
niebie misternej sieci gałęzi, lecz tkwiły bezgłowe i nieruchome, jak niemi
świadkowie bankructwa świata oraz księżyca na bezgwiezdnym firmamencie.
Jeziora zawsze żywe, teraz ledwo polśnie- wały; najmniejszy podmuch nie
marszczył ich powierzchni — leżały jak ślepe zwierciadła, w których żaden
obraz się nie odbijał. Świerki osłaniające ogród przed podmuchami wichrów
północnych, wyłaniały się z mroków ciem-
niejste niż zazwyczaj i raczej przypominały zwarty mur kamienic niż żywą
osłonę ogrodu. Czasem tylko miałem wrażenie, jakby szumiały, lecz okazało
się, że były to omamy słuchowe. Podobnie słyszymy tykanie zegara, który
zatrzymał się w nocy, wyczerpawszy całą energię pracowitego mechanizmu.
Lecz jeżeli nie były to omamy słuchowe i świerki rzeczywiście szumiały, to
szumiały znacznie ciszej niż w czasie martwej pogody, która na całym
świecie odciskała swe piętno i tylko dom nasz nie poddawał się jej drętwocie.
Działo się wtedy jakby na przekór naturze: im większa martwota spowijała
świat, tym żywszym nurtem w domu naszym toczyło się życie. Jakżeż
wspaniale wtedy ono wyglądało, jakich odgłosów się nie słyszało! — i kłótnie
dziewcząt, i głośne trzaskanie drzwiami, i huczenie ognia pod blachą, i
gderliwe upomnienia matki, której nawet Melania nie potrafiła ułagodzić, i
po- chrząkiwania ojca w odległym pokoju, kiedy nie dawał sobie rady z
trudnymi problemami i albo coś mruczał z niezadowoleniem, albo podnosił
się z fotela i godzinami przechadzał się po przekątnej pokoju. W tym czasie
praca jego wcale się nie posuwała, my zaś byliśmy pełni troski i niepokoju, i
było to jak najbardziej uzasadnione, że dzieło ojca, do którego
przywiązywaliśmy taką wagę, nigdy nie zostanie ukończone. Zanim jednak
doszliśmy do smutnej i nieodwracalnej prawdy, te puste interwały, interwały
stagnacji i bezradności myśli, składaliśmy na karb martwej pogody.
Utrzymywaliśmy, że to ona zakradała się do gabinetu i w głowie ojca czyniła
spustoszenia, które nie były i nie mogły być nieodwracalne. A tymczasem
ojciec wprost z niebywałą wytrzymałością przechadzał się po pokoju. Robił
to, jak twierdził, nie tylko celem poruszenia zleniwiałych myśli — każdy jego
krok, każde skrzypnięcie posadzki pod nogami było wetem, protestem
przeciwko martwocie dręczącej świat, było świadectwem stwierdzającym
niezbicie, że nie poddawał się przeciwnościom, lecz walczył z kryzysem
wewnętrznym i zewnętrznym, że czuwał na posterunku niczym żołnierz
pełniący trudną wartę, odmierzając równym, miarowym krokiem „od—
do”... W takich właśnie chwilach Melania, robiąc coś przy stole kuchennym,
ciężko wzdychała, a kiedy matka chciała wiedzieć, czemu wzdycha, Melania
odpowiadała: — Kiedy, proszę pani, słyszę, jak pan przechadza się po po-
koju, smutny i zamyślony, to płakać mi się chce. — Lecz gdy Melania to
mówiła, matka myślami przebywała gdzieś w innych regionach, toteż
odruchowo powiedziała: — Jeżeli masz ochotę, to możesz to zrobić. Nic
łatwiejszego! — Wtedy Melania, że tak powiem, podwójnie westchnęła, matka
zaś, nie odrywając oczu od książki kucharskiej, spytała: — Czy coś mówiłaś,
moje dziecko? — Nie, nic nie mówiłam — odburknęła urażona Melania i z
jeszcze większą pasją wzięła się do roboty. — A mnie się zdawało, że coś
mówiłaś — mruknęła matka. Nastąpiła złowieszcza pauza, lecz nie trwała
długo, bo oto Dominika zaczęła cichutko chichotać. Śmiech jej początkowo
przypominał piskliwe syczenie mokrego polana pod płytą, które, lizane
płomieniem, śliniło się nadmiarem zawartej w drewnie wilgoci. Ale po chwili
Dominika śmiała się na cały głos i tak, że wszystko leciało jej z rąk, ona zaś,
zataczając się po kuchni, wykrzykiwała: — Oj, trzymajcie mnie, bo nie
wytrzymam! Oj, trzymajcie mnie! — Matka podniosła głowę znad książki i
jakiś czas patrzyła w milczeniu na słaniającą się po kuchni Dominikę, po
czym ze zgorszeniem w głosie spytała: — No i czemu ty tak niemądrze się
śmiejesz? — Dominika jakby tylko na to czekała — upadła na ławkę koło
stołu kuchennego i zapiała jak młody kurak, gdy zapieje nieładnie i
nieskładnie i aż sam temu się dziwi, że tak mu to wyszło. Dopiero gdy
zaczerpnęła w płuca powietrza, jednak dalej się krztusząc i prychając jak
kotka, wykrztusiła: — Boo, proszę pani, Melance płakać się zachciałooo. —
Płakać? - zdziwiła się matka. — Po co? Dlaczego? — Tego nie wiem, niech
ona sama powie! — wykrzykiwała Dominika. — Ja tam do jej spraw się nie
wtrącam. — Moje dziecko powiedziała matka — to bardzo ładnie, że do
cudzych spraw się nie wtrącasz, ale muszę ci powiedzieć, że Melania nic
niemądrego nie zamierza popełnić — płacz nie
kiedy przynosi ulgę. Jeżeli ma ochotę popłakać, to niech sobie popłacze.
Tobie też by się to przydało. — Kiedy ja, proszę pani, nie mam ochoty na
płacz. Wolę się śmiać. — No, to się śmiej — zgodziła się matka. — Tylko nie
śmiej się niemądrze.
I tu nastąpiło przesilenie, w czasie którego doszło do kompromitacji
Dominiki. Ocierając toczące się po policzkach łzy, Dominika pisnęła
rozpaczliwie: — Masz ci los. — Co się stało? — zaniepokoiła się matka. — To,
że cała jestem mokra — cichutko pisnęła Dominika.
Kompromitacja, do której doszło, nie była usprawiedliwiona
paroksyzmem niepohamowanego śmiechu, tylko jakimś mankamentem
organicznym dziewczyny.
Gdy to się stało, matka usiłowała zachować powagę, lecz mimo to cała
trzęsła się od wewnętrznego śmiechu. Potem trochę się opanowała, lecz
przyszło jej to i wielkim wysiłkiem, i poważnym tonem, zarazem z wyrzutem,
powiedziała: — Powinnaś jednak trochę nad sobą panować. — Kiedy to nie
moja wina, proszę pani — usprawiedliwiała się Dominika. — Sama nie wiem,
kiedy i jak to się stało. — I ociągając się, wyszła z kuchni, a gdy po jakimś
czasie wróciła, uspokojona i pokorna, i wzięła się do przerwanej roboty, to
właśnie wtedy jak na złość zaczęła męczyć ją czkawka.
— Napij się zimnej wody — poradziła matka. — A potem wstrzymaj
oddech, to ci przejdzie.
— Pani tak jej radzi jak komu dobremu, a przecież ona za grosz nie ma
oleju w głowie. Jej nigdy nic nie przejdzie — burczała Melania wychodząc do
pokoju stołowego i z wściekłością zatrzaskując za sobą drzwi.
— No, widziała pani coś takiego? — już spokojnie spytała Dominika i nie
czekając na odpowiedź matki chwyciła moździerz i zaczęła nim
niemiłosiernie dzwonić.
— Dziewczyno! — zawołała matka — czy ty wreszcie nauczysz się jak
należy tłuc bez piekielnego jazgotu i dzwonienia?
Moździerz ucichł i Dominika z wyrzutem spytała: — Czemu pani tak
krzyczy? Czy ja naprawdę...
— Jeżeli nawet nie naprawdę, to bardzo cię proszę, żebyś tak nie
dzwoniła, bo ja tego znieść nie mogę! — strofowała matka.
— Bani zawsze tylko mnie widzi i tylko mnie słyszy, ale kiedy Melanka
trzaska drzwiami, że aż cały dom drży, to pani tego nie widzi ani słyszy.
Matka miała zamiar coś odpowiedzieć dziewczynie, lecz w tej chwili
przyszedł ogrodnik po dyspozycje na dzień bieżący i widząc Dominikę cichą i
pokorną, spytał:
— Co jej się stało, że taka dziś grzeczna?
Matka nie spieszyła z wyjaśnieniem, tylko powiedziała:
— Tyle razy prosiłam, żeby Tomasz nie przynosił do kuchni mokrego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin