52.Aymé Marcel - Przechodzimur.pdf

(1049 KB) Pobierz
MARCEL AYMÉ
PRZECHODZIMUR
OPOWIADANIA
PRZEKŁAD: MARIA OCHAB
WYDAWNICTWO „KSIĄŻKA I WIEDZA” WARSZAWA 1979
Przechodzimur
W dzielnicy Montmartre, na trzecim piętrze domu nr 75 bis przy ulicy Orchampt, mie-
szkał zacny jegomość nazwiskiem Dutilleul, który posiadał szczególną zdolność przechodze-
nia przez
ściany
bez najmniejszej dla siebie niewygody. Nosił binokle, krótką czarną bródkę i
był urzędnikiem trzeciej kategorii w Ministerstwie Rejestracji. W zimie jeździł do biura auto-
busem, latem zaś chodził do pracy pieszo, w meloniku na głowie.
Dutilleul rozpoczął właśnie czterdziesty trzeci rok
życia,
gdy zdał sobie sprawę ze swej
dziwnej właściwości. Pewnego wieczoru, kiedy stał w korytarzu swego kawalerskiego mie-
szkania, nagle zgasło
światło;
przez chwilę błądził po omacku, a kiedy
światło
znowu zabły-
sło, znalazł się nieoczekiwanie na klatce schodowej trzeciego piętra. Ponieważ drzwi do mie-
szkania były od wewnątrz zamknięte na klucz, sprawa dała mu wiele do myślenia i mimo
że
zdrowy rozsądek się przed tym bronił, postanowił wrócić do mieszkania tak, jak z niego wy-
szedł, to znaczy przez
ścianę.
Dziwna ta zdolność, nie odpowiadająca
żadnym
jego ambicjom,
nieco go zbijała z tropu i nazajutrz, korzystając z wolnej soboty, poszedł do dzielnicowego
lekarza, by przedstawić mu rzecz całą. Doktor mógł się przekonać,
że
mówi prawdę, i po zba-
daniu pacjenta odkrył przyczynę choroby w heliokolidalnym stwardnieniu nadmięśnia po-
przecznego tkanki tyranidalnej. Przepisał mu intensywne zmęczenie oraz proszek tetrawale-
ntny, mieszaninę mąki ryżowej z hormonami centaura, w dawce dwóch pigułek rocznie.
Dutilleul przyjął pierwszą pigułkę, resztę zaś schował do szuflady i przestał o tym my-
śleć.
Co do intensywnego zmęczenia, to
życie
urzędnicze uregulowane było zwyczajami nie
dającymi okazji do
żadnych
ekscesów, a czas wolny od pracy poświęcał na lekturę dzienni-
ków i kolekcjonowanie znaczków pocztowych, co również nie wymagało nadmiernego zuży-
wania energii. Zachował więc w dalszym ciągu zdolność przechodzenia przez
ściany,
ale nie
korzystał z niej nigdy, czy to przez zapomnienie, czy też dlatego,
że
nie był ciekaw przygód i
nie dawał się porwać wyobraźni. Nie przychodziło mu nawet do głowy,
że
mógłby wejść do
mieszkania inaczej niż przez drzwi, otworzywszy je uprzednio kluczem. Być może, w spoko-
ju dożyłby starości, trwając w swoich przyzwyczajeniach i nie ulegając pokusie wystawiania
swych zdolności na próbę, gdyby nie pewne nadzwyczajne wydarzenie, które zburzyło całe
jego dotychczasowe
życie.
Przełożony Dutilleula, pan Mouron, zastępca kierownika biura,
został przeniesiony na inne stanowisko, a na jego miejsce pojawił się niejaki Lécuyer, który
mówił urywanymi zdaniami i miał wąsy przystrzyżone w szczoteczkę. Od pierwszego dnia
nowy zastępca kierownika patrzył złym okiem na Dutilleula – z jego lorgnon na łańcuszku i
czarną bródką; traktował go jak jakiś przedmiot – stary, zawadzający i niezbyt czysty. Naj-
gorsze jednak było to,
że
chciał wprowadzić w biurze daleko idące reformy, które ogromnie
zakłóciły spokój podwładnego. Od dwudziestu lat Dutilleul rozpoczynał listy takim oto zwro-
tem: „W nawiązaniu do pańskiego szacownego pisma z dnia tego i tego bm. i do wcze-
śniejszej
wymiany listów między nami mam honor powiadomić pana...” Dutilleul nie potrafił
przyzwyczaić się do nowych obyczajów epistolarnych. Mimo woli wracał do tradycyjnej ma-
niery z bezwiednym uporem, który potęgował jeszcze stale rosnącą wrogość zastępcy kiero-
wnika. Atmosfera w Ministerstwie Rejestracji stała się niemal nie do zniesienia. Rankiem
Dutilleul wyruszał do pracy ze strachem, a wieczorem bywało,
że
przed zaśnięciem przez cały
kwadrans medytował w łóżku.
Rozgoryczony konserwatyzmem podwładnego, konserwatyzmem psującym efekt jego
reform, pan Lécuyer odesłał Dutilleula do na wpół ciemnego pokoiku przylegającego do jego
gabinetu. Wchodziło się tam przez niskie i wąskie drzwi, na których widniał jeszcze napis
drukowanymi literami: „Rupieciarnia”. Dutilleul przyjął z rezygnacją to bezprecedensowe
upokorzenie, ale w domu, czytając w gazecie opis jakiegoś krwawego wypadku, łapał się na
tym,
że
marzy, by jego ofiarą padł pan Lécuyer.
Pewnego dnia zastępca kierownika wkroczył gwałtownie do pokoiku trzymając w
wyciągniętej ręce jakiś list i ryknął:
– Pan przepisze na nowo tę szmatę! Pan przepisze tę wstrętną szmatę, która hańbi moje
biuro!
Dutilleul chciał zaprotestować, ale pan Lécuyer grzmiącym głosem wyzwał go od plu-
skiew i rutyniarzy, a przed wyjściem zmiął list, który trzymał w ręku, i cisnął mu go w twarz.
Dutilleul był człowiekiem skromnym, ale swój honor miał. Kiedy został sam w pokoju,
ogarnęła go lekka gorączka i nagle poczuł,
że
spłynęło na niego natchnienie. Wstał z fotela i
wszedł w
ścianę
dzielącą jego pokoik od gabinetu zastępcy kierownika, tak jednak ostrożnie,
by z drugiej strony muru wyłaniała się tylko głowa. Pan Lécuyer siedział przy biurku i jeszcze
nerwowym ruchem piórem przestawiał przecinek w przedstawionym mu do aprobaty piśmie
jakiegoś urzędnika, kiedy usłyszał,
że
ktoś w jego gabinecie pokasłuje. Podniósł oczy i z nie-
wypowiedzianym przerażeniem ujrzał głowę Dutilleula przyklejoną do
ściany
jak myśliwskie
trofeum. Ta głowa była
żywa.
Zza wiszącego na łańcuszku lorgnon przeszywała go spojrze-
niem pełnym nienawiści. Więcej, głowa przemówiła:
– Panie – powiedziała – jest pan hultajem, chamem i łobuzem.
Oszalały z przerażenia Lécuyer nie mógł oderwać oczu od tej zjawy. Zerwał się wre-
szcie z fotela, wypadł na korytarz i pobiegł do pokoiku Dutilleula. Dutilleul z obsadką w ręku
siedział na zwykłym miejscu pisząc coś spokojnie i pracowicie. Zastępca kierownika długo
mu się przyglądał, wybełkotał jakieś niezrozumiałe słowa i wrócił do swojego gabinetu. Gdy
tylko usiadł za biurkiem, głowa ponownie pojawiła się na
ścianie.
– Panie, jest pan hultajem, chamem i łobuzem.
Tego dnia przerażająca głowa ukazała się na
ścianie
dwadzieścia trzy razy i – z takąż
częstotliwością – w ciągu dni następnych. Dutilleul nabrał pewnej wprawy w tej zabawie, nie
zadowalał się już znieważaniem zastępcy kierownika, grobowym głosem ciskał nań niejasne
groźby, przerywane zaiste demonicznym
śmiechem:
– Garu! Garu! Strach z browaru! (śmiech). Zmiecie i zgniecie wszystko na
świecie!
(śmiech).
Co słysząc, nieszczęsny zastępca kierownika bladł coraz bardziej, tracił oddech, włosy
jeżyły mu się na głowie, a po plecach spływał straszliwy pot, jakby był w agonii. Pierwszego
dnia stracił pół kilo. W następnym tygodniu nie dość
że
wprost nikł w oczach, to jeszcze
nabrał zwyczaju jedzenia zupy widelcem i salutowania policjantom. Na początku drugiego
tygodnia pogotowie zabrało go z domu i zawiozło do szpitala.
Dutilleul, uwolniwszy się od tyranii pana Lécuyer, mógł powrócić do swoich ukocha-
nych sformułowań: „W nawiązaniu do pańskiego szacownego pisma z dnia tego i tego...” A
jednak nie był zadowolony. Coś się w nim burzyło, jakaś nowa, nieodparta potrzeba, która
była ni mniej, ni więcej tylko potrzebą przechodzenia przez
ściany.
Oczywiście mógł to robić
bez trudu, np. we własnym domu, i zresztą robił. Ale człowiek obdarzony wybitnymi zdolno-
ściami
nie może zadowolić się długo wykorzystywaniem ich na małą skalę. Przechodzenie
przez
ściany
nie mogło być zresztą celem samym w sobie. To był tylko wstęp do przygody,
która domagała się dalszego ciągu, rozwinięcia i – w końcu – nagrody. Dutilleul dobrze to
rozumiał. Czuł w sobie potrzebę ekspansji, wciąż rosnące pragnienie autorealizacji i prze-
kroczenia samego siebie, pewną tęsknotę będącą jak gdyby wezwaniem spoza muru. Niestety
brakowało mu celu. Szukał natchnienia w lekturze gazet, zwłaszcza w artykułach o polityce i
sporcie, które uważał za zajęcia godne szacunku, ale przekonawszy się,
że
nie oferują one
żadnych
możliwości osobom, które przechodzą przez
ściany,
ograniczył się do rubryki wy-
padków. Ta zaś okazała się niezwykle zapładniająca.
Pierwsze włamanie Dutilleula miało miejsce w wielkim przedsiębiorstwie kredytowym
na prawym brzegu Sekwany. Przeszedłszy tuzin murów,
ścian
i przepierzeń, wkroczył do
wielu sejfów, napełnił kieszenie banknotami, a przed odejściem podpisał się czerwoną kredą
pseudonimem „Garu-Garu”, z pięknym zakrętasem, co nazajutrz ukazało się we wszystkich
dziennikach. Po tygodniu imię Garu-Garu zaznawało już nadzwyczajnej sławy. Fascynujący
włamywacz, który tak pięknie drwił z policji, bez reszty zyskał sobie sympatię publiczności.
Co noc dawał o sobie znać nowym wyczynem popełnionym ze szkodą dla jakiegoś banku,
jubilera lub bogacza. Tak w Paryżu, jak na prowincji nie było marzycielskiej kobiety, która
nie pragnęłaby gorąco należeć duszą i ciałem do straszliwego Garu-Garu. Po kradzieży słyn-
nego diamentu z Burdigala i włamaniu do Banku Miejskiego, którego dokonał w tym samym
tygodniu, entuzjazm tłumów sięgnął szczytu. Minister spraw wewnętrznych został zmuszony
do dymisji, a to pociągnęło za sobą upadek ministra rejestracji. Tymczasem Dutilleul, który
stał się jednym z najbogatszych ludzi Paryża, nadal zawsze punktualnie zjawiał się w swoim
biurze i wysunięto nawet jego kandydaturę do palm akademickich. Rankiem z rozkoszą
wysłuchiwał komentarzy kolegów o swoich wyczynach z ubiegłego dnia. „Ten Garu-Garu –
mówili – jest wspaniałym człowiekiem, nadczłowiekiem, geniuszem”. Słysząc te pochwały
Dutilleul mieszał się i rumienił, a jego spojrzenie zza lorgnon na łańcuszku błyskało przyja-
źnie
i z wdzięcznością. Atmosfera sympatii wzbudziła w nim taką ufność,
że
w końcu nie
mógł dłużej zachować tajemnicy. Z resztką nieśmiałości, patrząc na kolegów czytających w
gazecie o włamaniu do Banku Francji, skromnie oświadczył: „Wiecie, Garu-Garu to ja”. Wy-
znanie Dutilleula przyjęte zostało gromkim, nie kończącym się
śmiechem;
natychmiast zyskał
przydomek Garu-Garu. Wieczorem, wychodząc z ministerstwa, koledzy kpili sobie z niego
bezlitośnie i
życie
wydało mu się mniej piękne.
Kilka dni później Garu-Garu został schwytany przez patrol w sklepie jubilerskim na
ulicy de la Paix. Złożył swój podpis przy kasie i zaczął
śpiewać
pijacką piosenkę rozbijając
witryny za pomocą pucharu z litego złota. Z łatwością mógł wejść w
ścianę
i umknąć patrolo-
wi, ale wszystko wskazuje na to,
że
chciał zostać aresztowany, prawdopodobnie tylko dlate-
go, by zamknąć usta kolegom, których niedowierzanie go upokorzyło. Byli istotnie zaskocze-
ni, kiedy nazajutrz gazety opublikowały na pierwszej stronie fotografię Dutilleula. Gorzko
żałowali, że
nie poznali się na genialnym koledze, i w hołdzie dla bohatera zapuścili sobie
małe bródki. Niektórzy, pełni podziwu i powodowani wyrzutami sumienia, próbowali nawet
wyrobić sobie rękę na portfelach i zegarkach przyjaciół i znajomych.
Sądzicie niewątpliwie,
że
fakt, iż ktoś daje się złapać policji, by zadziwić paru kolegów,
świadczy
o wielkiej lekkomyślności, niegodnej człowieka wyjątkowego, ale przy takiej deter-
minacji siła woli znaczy niewiele. Rezygnując z wolności Dutilleul sądził,
że
ulega dumnemu
pragnieniu odwetu, podczas gdy w rzeczywistości szedł po prostu ku swemu przeznaczeniu.
Człowiek, który przechodzi przez
ściany,
nie odniesie pełnego sukcesu, jeśli choć raz nie za-
zna więzienia. Kiedy Dutilleul znalazł się w pomieszczeniach więzienia Santé, poczuł,
że
los
go rozpieszcza. Grubość murów zapowiadała prawdziwą ucztę. Już nazajutrz po jego uwię-
zieniu strażnicy odkryli ze zdumieniem,
że
więzień wbił gwóźdź w
ścianę
celi i powiesił na
nim złoty zegarek należący do dyrektora. Nie mógł lub też nie chciał wyjawić, w jaki sposób
ten przedmiot znalazł się w jego posiadaniu. Zegarek został zwrócony właścicielowi, a naza-
jutrz odnaleziony przy łóżku Garu-Garu wraz z pierwszym tomem
Trzech muszkieterów
poży-
czonym z biblioteki dyrektora. Personel więzienia Santé miał pełne ręce roboty. Strażnicy
skarżyli się,
że
dostają kopniaki, których pochodzenia nie sposób wytłumaczyć. Zdawało się,
że ściany
mają nie tylko uszy, ale i nogi. Garu-Garu siedział już od tygodnia, kiedy dyrektor
Santé wchodząc rano do swego gabinetu znalazł na stole list następującej treści:
„Szanowny panie dyrektorze! W nawiązaniu do naszej rozmowy z 17 bm. i – dla pamię-
ci – do pańskich ogólnych wskazówek za wartych w instrukcji z 15 maja ubiegłego roku,
mam honor powiadomić pana,
że
zakończyłem lekturę drugiego tomu
Trzech muszkieterów
i
mam zamiar uciec tej nocy między godziną 11.25 a 11.35. Proszę przyjąć, panie dyrektorze,
Zgłoś jeśli naruszono regulamin