Łzy mojej duszy A5.doc

(1041 KB) Pobierz
Łzy mojej duszy




Kim Hyon Hui

김현희

Łzy mojej duszy

 

Przełożyła Marta Bręgiel-Benedyk

Tytuł oryginalny The Tears of My Soul

Wydanie oryginalne 1992

Wydanie polskie 2014

 

Przejmująca autobiografia Kim Hyon Hui: kobiety-szpiega, która odpowiedzialna jest za zamach bombowy dokonany w 1987 roku w samolocie południowokoreańskich linii lotniczych. W zamachu zginęło 115 osób.

Kim Hyon Hui zabiera czytelników w podróż po swoim życiu. Pilna uczennica, córka północnokoreańskiego dyplomaty z początkiem studiów została zwerbowana do pracy w charakterze szpiega. Przez lata uczono ją języków, trenowano w kwestiach operacyjnych, a także przekonywano, że tylko Wielki Wódz Kim Ir Sen jest w stanie zjednoczyć Koreę. Hui ze szczegółami opisuje techniki indoktrynacyjne, jakim poddawani są w Korei zarówno szpiedzy, jak i zwykli obywatele.

Najważniejszym zadaniem, jakie zostało jej powierzone, było wysadzenie w powietrze samolotu KAL858 - gdyby misja się powiodła, Hui miała zostać zwolniona z obowiązku pracy w służbach specjalnych. Agentce podróżującej z fałszywym japońskim paszportem udało się podłożyć ładunek wybuchowy, przesiąść się do innej maszyny i dostać się do Bahrajnu, tam jednak ona i współpracujący z nią szpieg zostali zatrzymani. Jej wspólnik zdążył zażyć cyjanek, Kim Hyon Hui została oskarżona o spowodowanie zamachu terrorystycznego i skazana w Korei Południowej na karę śmierci. To, co stało się później, było niewiarygodne zarówno dla rodzin ofiar, jak i samej oskarżonej - prezydent Korei Południowej ułaskawił skazaną agentkę tłumacząc, iż została ona poddana praniu mózgu i skrajnej manipulacji i nie była zdolna realnie ocenić sytuacji.

 

* * *

Książka ta dedykowana jest rodzinom ofiar lotu 858.

Całość honorariów należnych autorce z tytułu praw do książki zostanie przekazana właśnie im.

Prolog.

26 kwietnia 1989 roku. Seul, Korea Południowa

Siedziałam w szarej, ponurej poczekalni dla podsądnych i ze ściśniętym gardłem czekałam na wyrok. Na zewnątrz, w holu wiodącym do sali rozpraw, wściekły tłum napierał na drzwi i przez chwilę bałam się, że zawiasy nie wytrzymają. Z gardeł ludzi dobywał się okropny ryk. Wydawało się, że cały budynek trzęsie się od wyzwisk.

Morderczyni, morderczyni, morderczyni...

Kurczowo zaciskałam pięści, drżałam na całym ciele. Krzyczeli o mnie. Nie. Krzyczeli na mnie.

Słuchając ich wrzasków, przypomniałam sobie procesy zdrajców, które odbywały się w Sądzie Ludowym zaraz po wyzwoleniu Korei spod władzy Japonii.[1] Uczyliśmy się o nich w szkole. Teraz sama odczułam, jak przerażeni musieli być oskarżeni. Choć w pokoju znajdowały się także inne osoby - lekarz, pielęgniarka i trzej agenci specjalni, którzy właściwie mieszkali ze mną przez ostatni rok - nigdy nie czułam się bardziej osamotniona. Nieważne, jak bliscy byli dla mnie ci ludzie - to ja miałam zostać skazana, nie oni. Jakże zazdrościłam im w tamtej chwili niewinności i przyszłości! Serce ściskał mi przejmujący żal.

Próbowałam przypomnieć sobie pokrzepiające wersety z Biblii, które wcześniej zapisał mi pastor, ale oto drzwi się otworzyły i do środka weszło czterech policjantów w wykrochmalonych mundurach i ze lśniącymi odznakami, by odprowadzić mnie do sali rozpraw. Otoczyli mnie opiekuńczym kręgiem i w ten sposób torowali drogę przez rozwścieczony, kotłujący się tłum i dalej, do środka. Wśród zgromadzonych wybuchł wrzask. Oto po raz pierwszy pojawiłam się przed publicznością, której zakazywano dotąd udziału w procesie, ale teraz pozwolono być świadkiem ogłoszenia wyroku. Ludzie wykrzykiwali obelgi i przekleństwa niczym zajadłe bestie. Gdyby im tylko pozwolono, chętnie rozdarliby mnie na strzępy.

- Jebana suka - syknęła w moją stronę stara kobieta. - Zabiłaś mi jedynego syna. I kto się mną teraz zajmie?

Wydawało mi się, że droga do boksu dla podsądnych trwa całą wieczność. A kiedy wreszcie mogłam usiąść, nie byłam w stanie panować nad sobą ani chwili dłużej. Serce waliło mi jak oszalałe, całe moje ciało dygotało niekontrolowanie. Płakałam i w kółko powtarzałam sama do siebie tylko jedno słowo: mama.

Jakikolwiek los przewidziała dla mnie matka, czegoś takiego zapewne nigdy sobie nie wyobrażała. Wychowywała mnie z niezmierną dobrocią i całkowitym oddaniem i jedyne, co w tamtej chwili myślałam, to że całkowicie ją zawiodłam. Przypomniałam sobie, jak się nade mną trzęsła, jak ubierała mnie w szkolne mundurki i jak przyozdabiała je lamówkami własnej roboty. Gdyby mnie teraz zobaczyła, pękłoby jej serce. Ale było coś jeszcze gorszego. Zawiodłam nie tylko ją, ale także swój kraj. Wyznanie prawdy władzom Korei Południowej musiało być w oczach rządu największą możliwą zdradą. Z powodu mojej porażki i hańby moi krewni zostaną niemal na pewno wywiezieni i zamknięci w jakimś potwornym obozie pracy niewolniczej, skąd prawdopodobnie nigdy już nie wyjdą[2]. Zrujnowałam nie tylko swoje, ale - nieodwołalnie - również ich życie.

Monotonne postępowanie sądowe rozpoczęło się, ale nie mogłam skupić na nim uwagi. Wydawało się z góry przesądzone, że zasądzona zostanie kara śmierci. Spowodowałam katastrofę samolotu Korean Air 858, byłam odpowiedzialna za śmierć stu piętnastu osób. Co dziwne jednak, cała potworność tego czynu uderzyła mnie dopiero tu, w tej pełnej emocji sali. To ja ukryłam bombę na pokładzie samolotu, ale nie widziałam ani wybuchu, ani miejsca katastrofy i do tej chwili miałam dziwne poczucie, że nie mam z tą zbrodnią wiele wspólnego, tak jakby to się wcale nie zdarzyło albo tak naprawdę nie było moją winą. Ale teraz, stojąc twarzą w twarz ze zrozpaczonymi rodzinami ofiar, poczułam wreszcie gdzieś głęboko, jak bezsprzecznie straszliwy czyn popełniłam. Nie mogłam się zdobyć na to, by spojrzeć na zgromadzonych. Każdy z nich przedstawiał życie, które zniszczyłam. Byłam zbyt słaba, brakowało mi odwagi.

Największą udrękę odczuwałam z powodu kilku starych kobiet, które wciąż jeszcze kurczowo trzymały się nadziei, że całe zdarzenie jest tylko wymysłem, a ich bliscy zostali gdzieś ukryci przez południowokoreańskie władze i nadal żyją.

Płakałam coraz rozpaczliwiej. Chciałam wyciągnąć do nich ręce, objąć ich wszystkich i powiedzieć, jak szczerze żałuję swego czynu.

Kiedy jakieś dwa lata wcześniej rozpoczynałam swoją misję, powiedziano mi, że wyświadczam swojemu krajowi największą możliwą przysługę. Wierzyłam ślepo, że nasz Wielki Przywódca Kim Ir Sen jest wybawcą Korei Północnej. Teraz jednak wiedziałam, jak nieprawdopodobnie byłam naiwna. Nie doprowadziłam do zjednoczenia Korei, na co liczyli tajni agenci Kima. Nie zostałam bohaterką narodową, jak obiecywali. W rzeczywistości nie byłam już nawet człowiekiem. Byłam bezwartościowym, zasługującym na pogardę potworem.

Nagle zdałam sobie sprawę, że trzymam w dłoni zapisane przez pastora wersety. Nie mogłam odczytać ich przez łzy, ale wciąż pamiętałam ich treść:

 

Nie lękaj się, bo Ja jestem z tobą;

nie trwóż się, bom Ja twoim Bogiem.

Umacniam cię jeszcze i wspomagam,

podtrzymuję cię moją prawicą sprawiedliwą.

 

Wypowiedzenie tych słów nie przyniosło mi ulgi. Nie wierzyłam, że jakikolwiek Bóg, nawet najbardziej miłosierny, mógłby przebaczyć mi to, co zrobiłam.

Podczas długich miesięcy internowania jedyną pociechą była dla mnie myśl, że już niedługo wolno mi będzie umrzeć. Raz już oszukałam śmierć: kiedy mój współspiskowiec Kim Seung Il i ja zostaliśmy aresztowani na lotnisku w Bahrajnie, zgodnie z rozkazem próbowaliśmy popełnić samobójstwo, rozgryzając kapsułki z cyjankiem ukryte w papierosach. Pan Kim miał więcej szczęścia i umarł natychmiast, gdy tymczasem mnie wskrzeszono, przywrócono do życia, bym cierpiała, miesiąc za miesiącem, ból i winę za popełnioną zbrodnię i za żałobę, której byłam przyczyną. Wydawało mi się nawet właściwe, że ja, młodsza agentka, będę żyła nieco dłużej, by cierpieć.

Niespodziewanie kazano mi wstać i zdałam sobie sprawę, że wreszcie zostanę skazana. Sędzia zapytał, czy mam cokolwiek do powiedzenia, zanim odczyta wyrok. Spróbowałam zapanować nad sobą i wreszcie udało mi się wyjąkać niepewnie:

- Zdałam sobie wreszcie sprawę z ciężaru mojej zbrodni. Jestem wdzięczna za to, że dano mi szansę powiedzieć i poznać prawdę. Szczerze nienawidzę Kim Ir Sena i wiem, że wszelkie moje przeprosiny wobec rodzin ofiar są całkowicie niewystarczające. - Przerwałam, próbując zebrać się na odwagę, by poprosić o łaskę. Mimo że wiedziałam, iż zasługuję na śmierć, i miesiącami myśl o niej była mi miła, teraz, gdy stawała się coraz bliższa, coraz bardziej realna, drżałam ze strachu. Ale nie byłam w stanie wydusić z siebie ani słowa więcej. Przełykałam ślinę i milczałam, próbując wytłumaczyć sobie, że pozostanie przy życiu byłoby gorsze od śmierci, że błaganie o litość byłoby małostkowe i haniebne. Lecz mimo to jakiś wewnętrzny instynkt wciąż mieszał mi w głowie, próbując zmusić do mówienia. Nagle wydało mi się, że coś jeszcze muszę zrobić, wykonać jakieś zadanie czy odbyć pokutę. Musiałam przeżyć, musiałam...

Ale sędzia już brnął dalej, interpretując moje milczenie jako ostateczne, i oto usłyszałam te słowa:

- Otrzymawszy rozkaz od Kim Dzong Ila, syna Kim Ir Sena, by zniszczyć przy użyciu bomby samolot Korean Air 858, i wykonawszy niniejszy rozkaz, zabijając w ten sposób sto piętnaście niewinnych osób... By wyrazić nasze najwyższe pragnienie zapobieżenia tego rodzaju aktom, sąd nakłada najwyższą karę. Niniejszym zasądza się karę śmierci.

Tłum wybuchł donośnym rykiem. I choć była to kara, której się spodziewałam, byłam teraz jak zamroczona, w żołądku czułam słabość. Krew zmroziła mi się w żyłach i na chwilę zastygłam, a do oczu znów napłynęły łzy. Żegnajcie, matko i ojcze, siostro Hyon Ok i bracie Hyon Su. Jestem dla was stracona.

Wyprowadzono mnie z sali rozpraw tak roztrzęsioną, że na szczęście nie byłam świadoma obelg, które za mną ciskano. W więziennym samochodzie z całego serca pragnęłam choć raz przed śmiercią zobaczyć moją rodzinę, choć dobrze wiedziałam, że taka nadzieja jest daremna. Myślałam o moim psotnym bracie i ślicznej siostrze i modliłam się, by lepiej na siebie uważali i nie skończyli tak jak ja. I raz jeszcze wyobraziłam sobie, jak bezlitosne będą dla nich władze Korei Północnej. Mimo że moi krewni nie mieli najmniejszego pojęcia o mojej misji (w rzeczywistości nigdy nie dowiedzieli się nawet, że zostałam szpiegiem), także i im przyjdzie zapłacić potworną cenę za moje wyznanie, za moją zdradę ojczyzny.

Cierpiałam katusze. Teraz mogłam już jedynie zacząć odliczać. Tak, zacząć odliczać dni do chwili, gdy mnie zabiją.

 

 

Rozdział pierwszy.

Kiedy myślę o tysiącach dzieci rodzących się każdego roku w Korei Północnej i wracam myślą do tych wszystkich, które przyszły na świat w ciągu ostatnich czterdziestu lat, czyli odkąd Korea uwolniła się od rządów Japonii, czuję wzburzenie. Każde z nich było i będzie uczone dokładnie tych samych rzeczy co ja i wierzyć będzie w te same kłamstwa. Jakież to okropne marnotrawstwo ludzkiego życia! Może jednak chociaż trochę wyjaśnia to, dlaczego zrobiłam to, co zrobiłam.

Przyszłam na świat 27 stycznia 1962 roku. Ponieważ byłam pierworodnym dzieckiem, wszyscy, a szczególnie moi dziadkowie, mieli nadzieję, że urodzi się chłopiec. Oczywiście kiedy na świat wychynęłam ja, poczuli się rozczarowani.

Stało się to w domu dziadków ze strony matki, w Kaesong. Mój ojciec wyjechał, więc dziadkowie pomagali się mną opiekować. Wkrótce rozczarowanie minęło. Matka twierdziła później, że pokochali mnie od pierwszej chwili i traktowali jak najdroższą lalkę.

Ojciec miał dobrą pracę w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, o której reszta rodziny wiedziała niewiele. Kiedy wrócił z zagranicznej misji i ujrzał mnie po raz pierwszy, odniósł się do mnie z takim samym szacunkiem i życzliwością, co dziadkowie, i pozostał taki aż do czasu, gdy cztery lata temu widzieliśmy się po raz ostatni.

Według południowokoreańskich standardów trudno by nas było zaliczyć nawet do klasy średniej, ale w Korei Północnej należeliśmy do grupy uprzywilejowanej. Luksusem było na przykład mieć w domu olej i móc zawsze usmażyć jedzenie. Znacznie później dowiedziałam się, że na Południu olej był czymś zupełnie normalnym i że każdy mógł smażyć, ile chciał.

Mieszkaliśmy w stolicy Korei Północnej, Pjongjangu, w małym mieszkaniu, które ku naszej radości należało tylko do nas. Większość ludzi, którzy, jak mój ojciec, stanowili elitę władzy, otrzymywało własne domy, gdy tymczasem klasa pracująca zajmowała wspólne mieszkania. Często aż dziesięć rodzin musiało korzystać ze wspólnej łazienki.

Kiedy miałam mniej więcej rok, ojciec otrzymał posadę na Kubie i w ten sposób przez kolejne kilka lat mieszkałam w pobliżu ambasady Korei Północnej w Hawanie. Fidel Castro dopiero co został prezydentem i choć klimat polityczny na wyspie wciąż był nieco niestabilny, to jednak kraj prosperował o niebo lepiej niż Korea Północna. Wraz z innymi rodzinami pracowników ambasady zamieszkiwaliśmy ogromną rezydencję, która przed rewolucją należała do jakiejś burżuazyjnej rodziny. Dom ogołocono i przerobiono, bo dawniej znajdowało się w nim mnóstwo rzeźbień i wytwornych ozdób, takich jak kryształowe żyrandole i złocone meble. Usunięto je, by oczyścić dom z atrybutów burżuazji.

W tamtych czasach na Kubie panowała znacznie większa wolność niż w Korei Północnej. Uważaliśmy się przy tym za dość dobrze sytuowanych. Matka twierdziła później, że lata spędzone na Kubie były najszczęśliwszym okresem jej życia. Uwielbiała robić zakupy w supermarketach, gdzie znaleźć można było zdumiewającą dla nas różnorodność jedzenia. W swojej nieświadomości sądziłam, że wszystkie dzieci na świecie żyją w taki sposób.

Codziennie w południe w naszej okolicy pojawiał się samochód sprzedawcy lodów, a ja biegłam za nim z kilkoma monetami w dłoni, krzycząc: „Heladero! Heladero!” (Lodziarz! Lodziarz!). Miałam w tym okresie obsesję na punkcie czekolady i mama przezywała mnie Czekoladowym Generałem.

Często bywaliśmy na dyplomatycznych kolacjach i bardzo ciekawili mnie ciemnoi jasnoskórzy cudzoziemcy. Największe wrażenie robili na mnie goście o blond włosach, którzy wydawali się tak bardzo obcy i egzotyczni! Ja z kolei byłam uwielbiana przez pracujące w sekretariacie ambasady Kubanki, które nieustannie mnie przytulały i brały na kolana.

Na pierwszym piętrze naszej rezydencji stał fortepian i mama codziennie udzielała mi lekcji gry. Sama nauczyła się grać w dzieciństwie i była naprawdę utalentowana. Po powrocie do Korei Północnej zrozumiałam, że dla zwyczajnej rodziny posiadanie fortepianu było rzeczą absolutnie nie do pomyślenia. Jedynie ktoś, komu pozwolono się szkolić, by zostać zawodowym muzykiem, mógł o tym marzyć.

Dni spędzone na Kubie zlewają się w mojej pamięci w całość jak piękny sen. Często bawiłam się z innymi dziećmi, z których najbardziej zapadł mi w pamięć syn ówczesnego ambasadora Kim Jae Bong. Miał w zwyczaju bić mnie, ot, dla własnej przyjemności, i wciąż znęcał się nade mną z jakiegoś powodu. Zniszczył mi dmuchaną tratwę, ukochany urodzinowy prezent, przebijając ją pałeczkami. Kiedy starałam się go unikać, stał pod naszym domem i wrzeszczał: „Hyon Hui, chodź się bawić!”. Był jak kot; piszczał tak długo, aż wreszcie dawałam za wygraną i wychodziłam na zewnątrz.

Co ciekawe, po wielu latach, kiedy byłam już w szkole średniej, spotkałam go w Korei Północnej. Mijaliśmy się na ulicy i zanim zdążyłam zareagować, spojrzał na mnie z zakłopotaniem i odszedł. Wiedziałam, że mnie rozpoznał, i nawet ucieszyło mnie, że pamiętał, jakim był utrapieniem.

Jednym z moich najmilszych wspomnień z tego okresu jest dzień, w którym zastałam otwarte drzwi na dach. Zawołałam moją młodszą siostrę Hyon Ok i jeszcze kilkoro dzieci i poszliśmy się tam bawić. Godzinami siedzieliśmy na skraju dachu, machając nogami i spoglądając w przestrzeń ponad dachami domów. Wreszcie jakiś Kubańczyk pracujący w budynku zauważył nas i zawiadomił naszych rodziców, a oni przybiegli bladzi ze strachu, by zagonić nas na powrót w bezpieczne miejsce.

Już w tych beztroskich latach wpajano nam nauki Kim Ir Sena. Pierwszymi słowami, jakich nas uczono, były: „Dziękujemy ci, Kim Ir Senie, nasz Wielki Przywódco”. Uczono nas odczuwać nienawiść na dźwięk słowa „Ameryka”, tak że nawet małe dzieci miały głęboko zakorzeniony antyamerykanizm. W Korei Północnej o Ameryce mówi się jako o „odwiecznym wrogu, z którym nie możemy nigdy żyć pod tym samym niebem”. W czasie naszego pobytu na Kubie ojciec wspominał o „nieuchronnym ataku jankeskich imperialistów”, a raz, kiedy byliśmy na plaży (która początkowo wydała mi się magicznym światem z wodą i piaskiem po horyzont), wskazał na ledwie majaczący w oddali ląd i powiedział: „To jest Ameryka, Hyon Hui, najgorsze miejsce na świecie”. Po tych przerażających słowach zaczęłam się obawiać, że moja dmuchana tratwa może zostać zniesiona w tamtą stronę. Bałam się też pustych butelek i puszek wyrzucanych na brzeg, o których mówiono, że przypłynęły z Ameryki. W końcu bałam się w ogóle przychodzić na plażę.

Mieszkaliśmy na Kubie przez pięć lat, zanim ojca wezwano na powrót do Pjongjangu. W tym czasie na świat przyszedł mój brat Hyon Su. Przed wyjazdem mama zabrała mnie do fryzjera, żeby zrobić mi trwałą ondulację, mówiąc, że w Korei Północnej coś takiego będzie niemożliwe[3]. Wówczas o tym nie wiedziałam, ale moje życie miało się właśnie zmienić na zawsze.

Po powrocie do Korei Północnej zapisano mnie do publicznej szkoły podstawowej Hashin. Tutaj na poważnie rozpoczął się trening ideologiczny. Tak naprawdę właściwa nauka zajmowała nam mniej niż połowę czasu. Przez większość dnia poznawaliśmy życiorys Naszego Wielkiego Przywódcy Kim Ir Sena. Nauczono nas piosenki Głowa jak dynia, która opowiadała o dawnym zwycięstwie Kim Ir Sena nad Japończykami. Mówiła, że pobił ich tak bardzo, że japońscy żołnierze nie byli w stanie zabrać do domu wszystkich ciał i zabierali tylko głowy. Wszyscy uczniowie byli zapisani na zajęcia pozalekcyjne o tematyce ideologicznej, które były tak intensywne, że często wracaliśmy do domu dopiero o dziesiątej wieczorem.

Zimą mojego trzeciego roku w szkole dziesięcioro spośród nas wybrano do występu podczas festiwalu młodzieży, na którym, jak nam powiedziano, miał gościć sam Kim Ir Sen. Przez dwa miesiące odbywaliśmy próby, ćwicząc piosenkę pod tytułem Kochamy mundur, który podarował nam Nasz Wielki Przywódca. Kiedy kończyły się próby, musiałam godzinami czekać na wieczorny autobus i strasznie marzły mi stopy. I chociaż tęskniłam za domem podczas prób, nigdy nie narzekałam, bo wiedziałam, że to wielki zaszczyt śpiewać dla Naszego Ukochanego Przywódcy.

Tego roku miała miejsce wielka powódź, z powodu której wszystkie rodziny mieszkające na parterze naszego budynku musiały przenieść się wyżej i zamieszkać razem z nami. Dla dzieci oznaczało to wspaniałą zabawę, całymi nocami przesiadywaliśmy bowiem na dachu, obserwując, jak poziom wody stopniowo się obniża.

Krótko po powodzi gruchnęły straszne pogłoski o możliwym wybuchu wojny z Ameryką wywołanym zatopieniem U.S.S. Pueblo[4]. Atmosfera w Pjongjangu stała się bardzo napięta, mieszkańcy pakowali jedzenie i ubrania, przygotowując się do ewakuacji miasta. Na wszystkich ulicach pojawiły się plakaty z hasłem: konfrontacja spotka się z konfrontacją, odwet z odwetem. Dorośli w oczekiwaniu na nieuniknioną wojnę pracowali do granic wyczerpania, ale dla dzieci była to wyśmienita zabawa: wykradaliśmy zapasy jedzenia i obserwowaliśmy przygotowania z wielkim zainteresowaniem. Czasami późną nocą budziły nas syreny alarmowe - wtedy wychodziliśmy na dach i patrzyliśmy, jak Pjongjang pogrąża się w ciemnościach. Kiedy indziej, zazwyczaj około czwartej nad ranem, rozlegały się syreny przeciwlotnicze - musieliśmy się gramolić z łóżek i biec na pobliskie wzgórze, gdzie znajdował się schron przeciwlotniczy.

W tym okresie dwaj bliscy doradcy Kim Ir Sena - Ho Bong Hak i Kim Chang Bong - zostali „usunięci” w wyniku czystek partyjnych. Władze wydały nakaz wymazania ich nazwisk ze szkolnych podręczników. I tak, w typowo orwellowski sposób, wszyscy zgodnie zaczernialiśmy wzmianki o nich atramentem albo wyskrobywaliśmy scyzorykiem. Stali się „nieludźmi”.

Ponieważ zajęcia ideologiczne były ważniejsze niż nauka, większość czasu spędzaliśmy, służąc w Korpusach Młodzieżowych. Kiedy Kim Ir Sen zarządził, że kobietom nie wolno latem nosić spodni, dzieci patrolowały ulice i skwapliwie sprawdzały garderobę przechodniów. Jeśli jakaś kobieta rzeczywiście miała na sobie spodnie albo jeśli ktoś zapomniał przypiąć do marynarki odznakę z podobizną Kim Ir Sena, my, dzieci, żądałyśmy, by taka osoba podała nam nazwisko, i natychmiast donosiłyśmy o tym jej przełożonym.

Uczono nas, że aby pokonać amerykańskich imperialistów, nasz kraj będzie musiał kupować broń za granicą, wysyłano nas więc codziennie, byśmy godzinami zbierali złom, butelki i inne surowce wtórne, które można by sprzedać w zamian za obcą walutę. Wyznaczano nam normy do zebrania i dzieci, którym nie udało się sprostać zadaniu, były publicznie strofowane. Wkrótce to, kto zbierze najwięcej, stało się źródłem zażartej rywalizacji między nami.

Polecono nam też zbierać skóry królików i psów, a także (dziś już nie pamiętam dlaczego) czerwie. Te ostatnie najłatwiej było znaleźć w stertach łajna i publicznych wychodkach, gdzie toaleta nie miała spłuczki. Także i tu konkurowaliśmy ze sobą bez wytchnienia. Jeśli idzie o samo łajno, to i je kazano nam zbierać! Gdy zgromadziły się wielkie sterty, wysyłano je do rolników, którzy używali go jako nawozu. Każdy z nas otrzymywał ocenę w zależności od ilości i jakości zebranego łajna. Później, kiedy zaczęto wydawać kartki żywnościowe, uzyskane przez nas stopnie zaczęto brać pod uwagę.

Ale i tak najtrudniejsze ze wszystkiego było zbieranie kwiatów. Mieliśmy za zadanie układać je przed licznymi pomnikami Kim Ir Sena w naszej dzielnicy. Ponieważ jednak w Korei Północnej nie ma kwiaciarni, jedynym sposobem, byśmy mogli sprostać wyznaczonym limitom, było przekupywanie dozorcy miejscowej szklarni.

To właśnie tego typu zajęcia wypełniały nam całe dnie. Nawet podczas przerwy letniej rzeczą nie do pomyślenia był rodzinny wyjazd na wakacje. Zamiast tego byliśmy zobowiązani wykorzystać dodatkowy czas wolny na udział w projektach Korpusu Młodzieży

W tym czasie na świat przyszedł mój najmłodszy brat - rozkoszny chłopczyk, którego rodzice nazwali Bum Su.

Jednak najbardziej niezwykłą rzeczą, jaka przydarzyła mi się w dzieciństwie, było to, że zostałam gwiazdą kina. Choć wcale nie zdawałam sobie z tego sprawy, agent, który pewnego dnia odwiedził naszą szkołę w poszukiwaniu chłopca i dziewczyny do najnowszego filmu, dostrzegł i wybrał właśnie mnie. Film miał nosić tytuł Młody Su i Młoda Ok odnajdują swą socjalistyczną ojczyznę. Nie muszę mówić, że jak na zachodnie standardy był to dość dziwny tytuł, ale i tak byłam zachwycona faktem, że rola Młodej Ok przypadła właśnie mnie.

Był to film pod każdym względem propagandowy, ledwie udający zwykłą produkcję. Fabuła dotyczyła rodziny rozdzielonej w wyniku podziału Korei. W finale amerykańscy żołnierze zabierają matkę w ramach kary za udzielenie schronienia żołnierzom Korei Północnej. Kiedy teraz myślę o tych filmach, przypomina mi się Orwell, którego książki niedawno czytałam, i przedstawiony w Roku 1984 rytuał zwany Dwiema Minutami Nienawiści. Pod koniec pokazów bowiem publiczność wygwizdywała Amerykanów ze wszystkich sił, a nawet rzucała w ekran tym, co było pod ręką.

Byłam jednak jeszcze za mała, żeby cokolwiek rozumieć, i znacznie bardziej zajmowało mnie godne bohaterki powitanie, jakie zgotowano mi po powrocie do szkoły. Kiedy film wszedł na ekrany, stałam się naprawdę sławna. Ludzie rozpoznawali mnie na ulicy i nazywali Młodą Ok. Mama chwaliła się mną przed gośćmi, to samo robili nauczyciele. Tylko ojcu nie podobała się cała ta sytuacja i marszczył brwi, ilekroć ktoś wspominał o filmie.

Zagrałam w jeszcze jednej produkcji, historii młodej dziewczyny, którą Armia Ludowa ratuje przed ogniem, kiedy żołnierze wycofują się na północ podczas wojny koreańskiej. Tym razem wystąpiłam w drugoplanowej roli przyjaciółki głównej bohaterki. W ramach wynagrodzenia dostałam nowy plecak i dziesięć zeszytów - naprawdę trudno to nazwać gwiazdorską gażą.

W kolejnych latach dostawałam inne propozycje, ale ojciec nie pozwolił mi więcej występować. Zamiast tego skupiłam się na zajęciach Korpusu Młodzieży. Codziennie o siódmej rano jedyna rozgłośnia radiowa w Pjongjangu nadawała pieśń korpusu, która brzmiała następująco:

 

To my, młodzi herosi Republiki!

To my, przyszłość Komunizmu!

W górę sztandar, przyjaciele z Korpusów Młodzieży!

Naprzód, synowie i córki naszego Prezydenta!

 

Zostałam mianowana liderką korpusu i dokładałam wszelkich starań, by moja grupa stała się wzorem dla innych. Mimo że radziliśmy sobie całkiem dobrze, to jednak nie bardzo potrafiłam narzucać dyscyplinę i z trudem przychodziło mi mówienie źle o innych.

Nasze wyniki w nauce ogłaszano publicznie. W szkołach nauczano czterech przedmiotów: rewolucji, wiedzy, pracy i etyki. I tak na przykład podczas zajęć z rewolucji nauczyciel podnosił wysoko zdjęcie przedstawiające Kim Ir Sena w przeszłości i wskazywał ucznia, który miał o nim opowiedzieć. Dane dziecko wychodziło na środek, podnosiło obie ręce i wpatrując się w zdjęcie, objaśniało z czcią:

- To zdjęcie pokazuje naszego Wielkiego Prezydenta, gdy udzielał wskazówek, jak szerzyć walkę zbrojną na całym świecie. Nasz Wielki Prezydent odbywał wówczas naradę Rewolucyjnej Armii Ludu Wybranego w Karunie w 1930 roku[5].

Jeśli odpowiedź wyrecytowano prawidłowo, w przypisanej danemu uczniowi kolumnie „rewolucja” na tablicy ogłoszeń nauczyciel stawiał czerwony znak.

Ponieważ byłam liderką korpusu, często wzywano mnie, abym uczestniczyła w dyscyplinowaniu uczniów, którzy nie spełniali stawianych im wymagań. Pamiętam ucznia, którego napiętnowano za to, że nie wypełniał narzuconych norm. Każda osoba w klasie miała za zadanie głośno go skrytykować. Kiedy przyszła kolej na mnie, drżałam na myśl, że mam to zrobić, bo nie cierpiałam atakować kolegów. Ale nauczycielka utkwiła we mnie lodowate spojrzenie, więc powiedziałam tak stanowczo, jak tylko umiałam:

- Twierdzisz, że nie zrealizowałeś norm, bo nie miałeś czasu. A jednak sama widziałam, jak wczoraj bawiłeś się z innymi dziećmi. Jakoś trudno mi uwierzyć, że masz czas na zabawę, ale nie na pracę. Takie wymówki świadczą o tym, że nie wypełniasz nakazu Naszego Wielkiego Przywódcy, który uczy, abyśmy byli wierni życiu wspólnoty.

Rozległy się oklaski, a nauczycielka pokiwała głową z aprobatą. Ale ja nie czułam satysfakcji. Zajęłam miejsce, słuchając tępo kolejnej uczennicy. Sun Young zawsze chętnie potępiała innych:

- Kolego, nie zasługujesz, by uczyć się na łonie naszego Ojca Prezydenta. Powinieneś zostać natychmiast wyrzucony ze szkoły.

Takie sesje odbywały się dwa, trzy razy w tygodniu. W końcu zaczęliśmy doszukiwać się wad we własnych rodzinach. Nauczono nas, że nie krytykować niczego to najgorsza rzecz na świecie.

 

 

Pod koniec szkoły średniej zostałam przyjęta na Wydział Biologii Uniwersytetu Kim Ir Sena. To jedyny północnokoreański uniwersytet, który można w ogóle porównywać z jego amerykańskimi odpowiednikami, i jedynie dzieci wysoko postawionych urzędników państwowych mogły nań uczęszczać. Podobnie jak na wszystkich wcześniejszych szczeblach edukacji w Korei Północnej, tak i na uniwersytecie główny nacisk kładziono na ideologię i większość czasu poświęcano na naukę filozofii Kim Ir Sena.

Jeszcze przed maturą spędziłam pół roku na szkoleniu wojskowym, które obowiązywało wszystkich uczniów. Po rozpoczęciu studiów z rozbawieniem stwierdziłam, że uniwersytet jest zorganizowany na modłę wojskową. Klasę nazywano plutonem, wydział kompanią, grupę licencjacką batalionem i tak dalej. Przewodniczący klasy nosił miano porucznika, a dyrektor wydziału - kapitana.

Absolwenci Uniwersytetu Kim Ir Sena mieli zagwarantowane dobre posady do końca życia i dlatego wstęp na tę uczelnię mieli tylko najbardziej uprzywilejowani. Ale choć należałam do tej grupy, trudno mi było podołać nauce, skoro większość wolnego czasu spędzałam na obowiązkowych pracach gospodarskich w pobliskiej wsi. W końcu ojciec zaproponował, bym przeniosła się do Kolegium Języków Obcych w Pjongjangu, które także zapewniało dobre posady swoim absolwentom, szczególnie kobietom. Ojciec zarządził, by dopuszczono mnie do egzaminu wstępnego, który zdałam, i tak zostałam studentką japonistyki.

Była to brzemienna w skutki decyzja. Gdybym nie przeniosła się do Pjongjangu, by uczyć się japońskiego, nigdy nie zwerbowano by mnie jako agentki. W tamtym czasie, rzecz jasna, nie miałam pojęcia, jakie konsekwencje może przynieść ta zmiana...

Zgodnie z regulaminem kontynuowałam też szkolenie wojskowe. Wywożono nas do obozów szkoleniowych na wsiach, gdzie całymi dniami uczyliśmy się strzelać z karabinów i maszerować w kolumnie. Było to szczególnie uciążliwe dla kobiet, które w reżimie komunistycznym traktowano na równi z mężczyznami i poddawano takiemu samemu rygorystycznemu szkoleniu. Niestety, obozy nie były ani trochę dostosowane do naszych potrzeb. Musiałyśmy się przebierać w zatłoczonych szatniach i często brakowało nam wkładek higienicznych.

Życie w obozie było bardzo wyczerpujące. Całymi dniami maszerowaliśmy po górach. Uczyliśmy się rozpoznawać różne typy broni oraz pojazdów wojskowych i ich używać. Karmiono nas kiepsko i wielu z nas bardzo straciło na wadze. Często podczas dłuższych marszów nie byłam w stanie utrzymać tempa. Porucznik, któremu podlegaliśmy, przystojny dwudziestoparoletni młodzieniec, zostawał wtedy w tyle i popędzał mnie:

- Dalej, Hyon Hui, nie ociągaj się! Bycie kobietą to żadna wymówka. Tutaj mężczyzn i kobiety traktuje się równo!

Mimo tych deklaracji zauważyłam jednak, że obecność kobiet często uważano za ciężar, nie atut. W efekcie musztrowano nas o wiele częściej i o wiele surowiej. Te podwójne standardy oburzały mnie, ale ostatecznie zdałam sobie sprawę, że zaczynam dorównywać sprawnością każdemu mężczyźnie.

Pod koniec służby byliśmy w stanie maszerować trzydzieści dwa kilometry bez przerwy, niosąc na plecach piętnastokilogramowe tobołki. Biegle strzelaliśmy z karabinu maszynowego i pistoletu i umieliśmy poprowadzić nawet czołg. Rzucaliśmy granaty ręczne, obsługiwaliśmy działa przeciwlotnicze podczas symulowanych nalotów i wystrzeliwaliśmy pociski przeciwczołgowe.

Po powrocie do Pjongjangu poczułam wielką ulgę i ciężko pracowałam, by nadrobić zaległości w nauce. Nie wolno było umawiać się na randki, choć co odważniejsi podejmowali czasem to ryzyko. Tych, których przyłapano, usuwano z uczelni, a niektórych zsyłano nawet do obozów pracy na Dalekiej Północy. Obowiązkowo poddawano nas okresowym badaniom lekarskim, które w przypadku kobiet obejmowały także badanie ginekologiczne. W ten sposób władze miały pewność, że nadal jesteśmy dziewicami.

Patrząc wstecz, dziwię się, jak udawało mi się wygospodarować czas na sen. W weekendy pomagaliśmy w kopalniach węgla, do tego dochodziły rewolucyjne wiece, w których musieliśmy uczestniczyć. To nieprawdopodobne, że w ogóle nauczyłam się mówić po japońsku, ale jednak jakimś cudem nabrałam w tym płynności i zaczęłam zbierać najlepsze stopnie.

 

 

Pewnego dnia w drugim roku nauki, gdy miałam osiemnaście lat, zostałam wezwana do pokoju dziekana. Zastałam tam mężczyznę z odznaką w kształcie flagi na piersi, co wskazywało, że należy do Komitetu Centralnego Partii.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin