Mrówczyński Bolesław Lew Sezostrysa A5 ilustr.doc

(6440 KB) Pobierz
Lew Sezostrysa



- 435 -


 



Bolesław Mrówczyński

Lew Sezostrysa

 

Opowieść o Jussufie-Adze,

polskim obrońcy Akry.

 








POLSKA MISJA WOJSKOWA.

 

 


1. Rekrut.

Przeciągły, monotonny głos muezina[1] po raz ostatni targnął powietrzem i obwieścił koniec porannej modlitwy. Ludzie wstawali z ziemi, zwijali z pośpiechem dywaniki lub przywdziewali koszule, na których dotychczas klęczeli, a potem biegli załatwiać swoje sprawy codzienne. Poruszyły się karawany wielbłądów, nad miastem uniósł się znowu zwykły, namiętny gwar.

Z pobliskiej oberży wyszedł podpułkownik August Szulc, szef polskiej misji wojskowej, z którą przybył przed kilku dniami do Aleksandrii. Stanął z boku pod murem i obserwował z zaciekawieniem przewalający się przed nim tłum. Wysoki, postawny, swą nieruchomością i obcym mundurem odcinał się wyraźnie od otoczenia. Wyglądał na zdziwionego. Gdy brał przed kilku laty udział w wojnach rosyjsko-tureckich, widział niejednokrotnie podobne obrazy, ale tu, na ziemi egipskiej, wszystko wyglądało jakoś inaczej. Przede wszystkim niebo oszałamiało przeczystym błękitem. Jaskrawe promienie słońca rzucały na ulice i domy wesoły, złocisty blask, w którym nie raziły nawet łachmany nędzarzy. Radowały oczy mocne, soczyste barwy ubiorów, dziwnie harmonizujących z bielą okolicznych budynków. Migały wszędzie czerwone fezy, kolorowe stroje niewolników i sług oraz ciemne zasłony kobiet, ukrywających pod kwefami[2] swoje smagłe oblicza. Nawet lekki pył, unoszący się z nie brukowanych ulic, dodawał temu miastu swoistego uroku.

Podpułkownik wyczuwał jednak intuicyjnie, że to nie barwa stanowiła istotną różnicę. Tam, w Turcji, unosiła się nad wszystkim jakaś dziwna ospałość, beztroska ciążyła nad odruchami energii. Tutaj, w Egipcie, nie czuło się wcale gnuśności. Wszędzie było widać jasno wytknięty kierunek i cel. Gdzieś z południa, od strony Kairu i kanału Mahmudieh., napływała nieustannie fala obładowanych wielbłądów, osłów, mułów i koni. Przetaczała się przez miasto ku północy, a potem ginęła wśród zabudowań portowych lub też posuwała się dalej na półwysep Ras-el-Tin, gdzie w szybkim tempie wyrastały wielkie, nowoczesne budowie. Poganiacze zatrzymywali się niekiedy, pogawędzili z sobą, ale nigdy nie trwało to długo. Ktoś niewidzialny kierował ich krokami i wyliczał im czas.

Szulc przerwał swe obserwacje, ukazał się bowiem w drzwiach oberży kapitan Orlicki, drugi członek misji. Średniego wzrostu, okrągły na twarzy, rumiany, z krótkim wąsikiem zawadiacko podwiniętym do góry, patrzył przed siebie wyzywająco. Zaraz za nim wyszedł major Beniowski. I ten był ubrany, tak samo jak tamci, w polski mundur wojskowy.

- Mamy jeszcze dużo czasu - przemówił śpiewnym akcentem. - Wstaliśmy za wcześnie...

- Nie szkodzi - Orlicki wywinął ręką z fantazją - pospacerujemy trochę. Patrzę na te dziwa egipskie od czterech dni, a mimo to ciągle mi mało. Chodźmy!

Ruszył pierwszy i zaczął się przepychać powoli przez tłum, stłoczony w wąskiej uliczce. Wymijał zręcznie karawany, śmiał się do rozpuku na widok jeźdźca pędzącego galopem na ośle. Za to gdy zobaczył pięknego rumaka, od razu poważniał. Konie były jego słabostką. Uważał się za ich znawcę i przy lada okazji urządzał na poczekaniu uczony wykład, gestykulując żywo rękami.

Dotarli do rozległego placu i skierowali się do dzielnicy arabskiej jako najciekawszej dla zamorskiego przybysza. Tłum zrzedniał, zwierzęta juczne przesuwały się bokiem.

- A tam co się dzieje? - Beniowski, wyraźnie poruszony, wskazał wylot jakiejś uliczki, z której dobiegał właśnie nieludzki wrzask. Podpułkownik też zwrócił na to uwagę. Wrzask przybierał szybko na sile, aż wreszcie przemienił się w straszliwy harmider, przypominający lament żałobnic. Przeważały głosy niewieście. Coraz wyraźniej słychać było jakieś narzekania i jęki oraz przenikliwe okrzyki pełne rozpaczy i bólu. Spomiędzy budynków wypadły kłęby kurzawy i zasypały plac gęstym tumanem, przesłaniając na chwilę wszystko. Spoza nich dobiegły słowa ostrej, wojskowej komendy. Chmura pyłu toczyła się jeszcze, ale powoli zaczęła opadać ukazując widowisko, jakie można było zobaczyć jedynie w Egipcie.

Na czele wielkiego orszaku jechał kapitan gwardii egipskiej, za nim dwóch oficerów. O kilka kroków dalej wyłoniła się dobrze wyposażona, strojna orkiestra. Kroczący na przedzie kapelmistrz podniósł właśnie do góry rękę - bębny, flety, piszczałki odezwały się równocześnie. Popłynęła wesoła, żołnierska melodia. Zagłuszyła okrzyki, ale ich nie przerwała. Wzmogły się przeraźliwe wołania, na plac zaczęły wypadać tłumy kobiet i dzieci.

- Uff!... - sapnął Orlicki ciężko. - Czyżby to pogrzeb?

Szulc też początkowo nic nie mógł zrozumieć. Kapitan, prowadzący ten kondukt, miał minę pogodną, muzykanci rżnęli od ucha. Natomiast kobiety i dzieci rzucały się jak opętane, załamując ręce gestem tragicznym. Wreszcie ujrzał to, co go najbardziej zdziwiło. Pośrodku tłumu, tuż za orkiestrą, maszerowali w równych szeregach ludzie młodzi, postawni i rośli, ale obdarci, dziwnie przygnębieni i smutni.

- To chyba więźniowie... - mruknął Beniowski zauważywszy, że wszyscy mają związane ręce i że po obu stronach strzegą ich dobrze uzbrojeni żołnierze.

Podpułkownik pokręcił głową z niedowierzaniem i rozejrzał się naokoło. Jakiś Kopt[3], uśmiechnięty i rozbawiony, zatrzymał właśnie swego osiołka tuż obok nich, pragnąc widocznie lepiej przyjrzeć się widowisku.

- Co to jest? - zapytał go Szulc po turecku. - Kogo tam prowadzą?

Kopt popatrzył na niego zdziwiony, ale widząc przed sobą ludzi w obcych, nie znanych tu zupełnie mundurach pochylił głowę z szacunkiem.

- To rekruci - odpowiedział grzecznie.

- Rekruci? W kajdanach?

Kopt roześmiał się głośno.

- Przecież tych fellachów[4] tylko w kajdanach można doprowadzić do koszar - odparł wesoło. - Połowa uciekłaby w drodze, gdyby ich...

Sympatyczny rozmówca urwał raptownie, gdyż w tym dziwnym pochodzie zaczęły dziać się jakieś rzeczy niezwykłe. Oto naraz tłum z obu stron równocześnie zwalił się w środek kolumny, przełamał swoim ciężarem ochronę z bagnetów i wdarł się między rekrutów. Nieludzkie wycie wstrząsnęło powietrzem. Kapitan i porucznicy zatrzymali konie, orkiestra umilkła. Padły ostre rozkazy, rozbrzmiały klątwy. Gdzieś z głębi wyskoczyły zapasowe oddziały i w brutalny sposób zaczęły zaprowadzać porządek.

Kopt z widocznym zadowoleniem świsnął przez zęby.

- Widocznie wybrano tych chłopców gdzieś w okolicznych osiedlach - wyjaśnił już nie pytany. - Nad Górnym Nilem często zdarzają się takie napady, ale tutaj, pod okiem wicekróla[5], tego jeszcze nigdy nie było. Achmet-bimbaszi[6] jednak sobie poradzi. To zdolny oficer...

Szulc puścił te słowa mimo uszu, gdyż to, co miał teraz przed sobą, zajęło go całkowicie. Stał zamyślony, milczący, lewą rękę oparł na szabli. Jego starannie wygolona, pociągła twarz jakby stężała, na czole wystąpiła głęboka, pionowa bruzda. Obserwował uważnie. Achmet-bimbaszi rzeczywiście doskonale dowodził. Głos jego brzmiał dobitnie, był opanowany i chłodny. Na swym pięknym, białym jak mleko rumaku prawie nie ruszał się z miejsca, lecz widać było, że jego wola dociera wszędzie. Klinami żołnierzy zręcznie rozbijał tłum, odrzucał na boki, rekrutów zaś otaczał nieznacznie coraz ciaśniejszym pierścieniem. Nie ulegało wątpliwości - znał się doskonale na tej robocie. Ludzie jęczeli, złorzeczyli, ale cofali się z coraz większym pośpiechem. Kapitan zwiększył tempo natarcia, żołnierze pochylili bagnety.

Podpułkownik drgnął w tym momencie. Z tłumu ogarniętego paniką wyskoczyło trzech młodych ludzi, przerwało kordon i co sił rzuciło się do ucieczki. Rozcięte pęta zwisały im jeszcze z rąk. Rozgorączkowane twarze, błędne spojrzenia i zwichrzone włosy sprawiały niesamowite wrażenie. Biegli wprost na Polaków, jakby wśród nich szukali ratunku. Ścigało ich kilku gwardzistów, chłopów na schwał, silnych, dobrze odżywionych i rosłych. Nie mieli z nimi wiele zachodu. Pierwszego dopadli szybko i uderzeniem kolby rozciągnęli na ziemi. Wkrótce zwalił się drugi, zawadziwszy nogą o kamień. Trzeci nie zwracał na to uwagi i gnał dalej, ale widać było, że i jemu na długo nie starczy sił. Żołnierze też to widocznie dostrzegli, gdyż rozległy się pohukiwania i żartobliwe docinki. Wreszcie jeden ż nich wysforował się naprzód, dopadł zbiega i zdzielił go karabinem przez plecy.

Rekrut padł z jękiem tuż u stóp podpułkownika. Był to młody, najwyżej osiemnastoletni chłopiec o twarzy nędzarza. Spod łachmanów wystawały chude ręce i nogi, teraz rozciągnięte bezwładnie. Orlicki i Beniowski cofnęli się mimo woli. Kopt rozejrzał się niepewnie i nagle zaciął batem swego osiołka, odjeżdżając galopem. Jedynie Szulc nie ruszył się z miejsca, obserwując uważnie wypadki.

Człowiek na ziemi uniósł głowę i westchnął. Jakiś gwardzista znowu uderzył go kolbą, pogodnie wzywając go do powstania. Rekrut przyklęknął powoli, lecz drugi cios, bardziej bolesny, zmusił go do pośpiechu. Stanął chwiejnie na nogach, zatoczył się, spojrzał obłędnie na otoczenie. Nagle coś strasznego zamigotało mu w oczach. Zawył jak dziki zwierz, a potem chwycił wpół tego, który przed chwilą go bił, uniósł go w górę i z siłą mocarza grzmotnął nim o ziemię, aż jękło.

Rekrut skurczył się w sobie, chcąc rzucić się do ucieczki w pobliskie ruiny, ale już było za późno. Osaczyło go błyskawicznie czterech innych gwardzistów. Nie byli to teraz ci sami ludzie, którzy niedawno pohukiwali wesoło. Na ich twarzach zarysowała się nienawiść, z ust wybiegały ordynarne przekleństwa. Jeden z nich bagnetem rozorał mu pierś. Rekrut jednak nie ustępował. Oślepiła go zaciekłość jak tamtych. Z gołymi rękami uderzył od razu na wszystkich, dokazując cudów zręczności. Bił, kopał, gryzł, miażdżył pięściami nosy, wywracał. Jednakże i on nie zdołał uniknąć razów. Uderzenia kolb stawały się coraz częstsze i boleśniejsze. Zachwiał się raz i drugi, z ciała spływała mu krew. Opadł wreszcie na kolana, ale bicie nie słabło. Przeciwnie, wzmagało się w miarę, jak tracił siły, zamieniając się szybko w bezlitosną masakrę.

Szulc nie wytrzymał. Niespodziewanie w jego ręku świsnęła szabla i zasłoniła rekruta. Karabin odskoczył jak odepchnięty sprężyną. Gwardziści cofnęli się zdumieni, lecz ich oszołomienie trwało tylko ułamek sekundy.

- Giaur[7]! - wybuchnął któryś. - Giń, przepadnij, ty potępieńcze!...

- Śmierć giaurowi ! - zawtórowali inni. - Giń, psie niewierny!... Podnieceni żołnierze, którzy by tu nigdy nie śmieli podnieść ręki na Europejczyka, teraz zapomnieli o wszelkim rozsądku. Na czerwonych ze wzburzenia twarzach rozbłysł podniecany przez wieki fanatyzm. Uderzyli równocześnie ze wszystkich stron, niosąc śmierć na ostrzach bagnetów. Poważna dotąd, opanowana postać podpułkownika zmieniła się w mgnieniu oka. Zdawało się, że to jakiś tuman, miotany wichrem, rozhulał się nagle na placu. Na chwilę zwinął się w kłąb, przysiadł głęboko i naraz śmignął w górę, tworząc przed sobą pustkę. Wywraca się gwardzista, zdzielony w czoło głownią, z czyichś rąk wypada broń, tonie w kurzu ciało zwalone potężnym uderzeniem ramienia. Rekrut spogląda w osłupieniu na to, co się dzieje dokoła. Widzi słabo, oczy przesłania mu mgła. Dojrzał wreszcie Franka[8], który wystąpił w jego obronie. Wyrwał się on właśnie ze śmiertelnego koliska, ale z głównego oddziału biegną już wrogie posiłki, otaczają go. Znowu uskoczył zręcznie. Jest przez chwilę bezpieczny, ogarnia wszystko czujnym, uważnym spojrzeniem. Rekrut drgnął, zetknęły się w tym momencie ich oczy: te błękitne należące do Polaka znad Wisły, patrzyły śmiało i twardo; Ciemne oczy chłopca znad Nilu pokrywał smutek i lęk. Rozbiegły się błyskawicznie, szedł bowiem nowy atak ze wszystkich stron. Ci, którzy padli, już przychodzili do siebie i chwytali za broń. Sześciu innych nadchodziło z pomocą...

Nieoczekiwanie wtrącił się do bitki Orlicki. Kapitan stał do tej pory nieruchomo jak posąg, oszołomiony zupełnie szybkością zachodzących wypadków. Nie znał języka arabskiego, ale słowo „giaur" ubodło go do żywego. Zrozumiał je dobrze. Jego krągłe oblicze poczerwieniało z gniewu, wąsiki poruszyły się wojowniczo. Rzucił okiem na okrwawionego rekruta, targnęła nim złość. Akurat któryś z gwardzistów uniósł kolbę nad głową Szulca i wtedy kapitan przestał nad sobą panować. Krew uderzyła mu do głowy, szabla wyskoczyła z pochwy jak żywa.

- Bij bisurmana! - huknął, aż się echo rozległo, i skoczył w bój. Szulc zdążył się uchylić na czas i teraz znowu parł naprzód.

- Nie rąbać! - rozkazał usłyszawszy ten okrzyk. - Płazować szablą. Nie rozlewać krwi!...

Orlicki, który właśnie miał zamiar jednemu z gwardzistów przejechać szablą przez twarz, odmienił cios. Gorzały mu policzki, świerzbiła ręka, lecz chłodny głos podpułkownika hamował jego mordercze zapędy.

- Uderzać rzadko, ale gwałtownie - Szulc dawał instrukcje w krótkich chwilach oddechu. - Płoszyć. Zmuszać ich do ucieczki.

Kapitan opanował się ostatecznie. Jego ruchy stały się równe, dobrze wymierzone i niezawodne. Sprytnie zachodził z boków, uskakiwał często, ale gdy zaatakował, toczył się wówczas jak burza. Przeciwnik stawał się coraz bardziej bezradny. Wreszcie złamała się jego zaciekłość, chociaż liczbowo poważnie wzmocnił swe siły. Z rozognionych oczu zaczął wyglądać lęk.

Naprzeciw zaś milczące szeregi rekrutów przypatrywały się z przejęciem tej walce, zapomniawszy o tym, co ich czeka w przyszłości. Ochrona nie mogła zrozumieć, że dwie szable nie dadzą się zniszczyć dziesięciu bagnetom. Rozpłakany do niedawna tłum zatrzymał się w panicznej ucieczce. Nawet Achmet-bimbaszi, początkowo zlekceważywszy potyczkę, stracił potem zupełnie głowę. Dopiero gdy się wtrącił Orlicki, a gwardziści zaczęli coraz szybciej ustępować przed szablami Polaków, ogarnęła go wściekłość. Gwałtownie spiął konia ostrogami, błysnął szablą i jak wicher skoczył tam, gdzie toczył się bój.

Szulc właśnie wytrącił jednemu z żołnierzy karabin, gdy w tym momencie mignęła mu przed oczyma biel końskiego podbrzusza, nad uchem zaś rozbrzmiało straszne przekleństwo. Przysiadł raptowne i okrutny, bijący z góry, śmiertelny cios zdążył w ostatniej chwili odeprzeć. Achmet uderzył powtórnie. Polak jakoś podebrał z boku i skręcił twardo. Szabla oficera ze świstem wyleciała w powietrze i o kilkanaście kroków dalej zaryła się w pył.

Czarne, przekrwione oczy kapitana rozbłysły złowrogim blaskiem, ręce mu drżały jak w febrze. Szulc obojętnie odwrócił głowę i rzucił okiem na pobojowisko. Gwardziści odsunęli się daleko, ostatniego gonił jeszcze Orlicki. Dwaj porucznicy, znajdujący się przy rekrutach, teraz ruszyli się z miejsc. Równocześnie po przeciwnej stronie placu ukazał się jakiś oddział pędzący co koń wyskoczy. Achmet odwrócił się mimo woli. Widocznie zbliżał się ktoś znaczny, gdyż naraz jakby zapomniał o wszystkim i szybko zatoczył koniem. Tamci byli tuż. Oficer wyprostował się i zasalutował z szacunkiem.

Jadący na przedzie człowiek w krótkim surducie, ze wstążką francuskiej Legii Honorowej[9] na piersi i w fezie osadził w miejscu rumaka.

- Co się tu dzieje? - zapytał tonem przyzwyczajonym do wydawania rozkazów. - Co to za zbiegowisko? Dlaczego nie prowadzicie rekrutów do koszar?

Szulc przyglądał mu się z zaciekawieniem. Twarz miał śniadą, oczy bystre, krótkie wąsiki z lekka podwinięte do góry. Ruchy jego były powściągliwe, ale z trudem ukrywały tryskającą z całej postaci energię.

- Panie generale! - Achmet-bimbaszi zaczął meldować służbiście. - Ci Frankowie napadli na moich żołnierzy i odbili jednego rekruta!

Człowiek ze wstążką Legii Honorowej spojrzał surowo na Szulca, ale ten przysiągłby, że w jego oczach ujrzał jakieś wesołe iskierki. Bimbaszi meldował dalej, zwalając całą winę na nieszczęsnych obrońców. Generał słuchał jakby od niechcenia i wreszcie przerwał mu szorstko:

- A te karabiny, które leżą na ziemi, do kogo one należą?

- Do gwardzistów, którzy bronili rekruta. Wytrącono im z rąk. - Jeden, dwa, trzy... - liczył generał rozglądając się uważnie po placu. - Więc aż trzech ludzi potrafili rozbroić!...

- Nie trzech, ale sześciu! - sprostował bimbaszi ze złością. - A do tego drugie tyle przegnali.

Generał popatrzył na niego w zadumie.

- Dwunastu żołnierzy... - powiedział kiwając łagodnie głową. - I każdy z nich miał karabin z bagnetem?...

- Tak!

Twarz generała stała się surowa i groźna.

- To ty tak ćwiczysz swoich żołnierzy?! - wybuchnął. - Dwanaście twoich bagnetów nie potrafi dać sobie rady z dwiema szablami? I to się nazywają gwardziści!... A gdzie twoja broń?! - wykrzyknął nagle, zauważywszy jasną klingę na ziemi.

Achmet spochmurniał, jego bojowy nastrój zniknął od razu.

- Chciałem zabić tego Franka - odparł niechętnie - ale wytrącił mi szablę...

Oczy generała spoczęły z sympatią na Szulcu, potem przeniosły się na Orlickiego, który się właśnie przybliżył. Kapitan sapał z zadowolenia i marszczył czoło, jakby szukał zaczepki.

- Hm, Polacy... - mruknął po francusku generał. - Po tym młóceniu poznałbym was po ciemku. Zabiliście kogoś?

- Nie.

- Zraniliście?

- Nie.

- Nawet nie zraniliście? - zdziwienie generała doszło do szczytu. - Przecież to wyborowy żołnierz. Nie lubi uciekać...

- Toteż trzymali się długo. Dobrze się bili.

- W takim razie musiało wam być ciężko...

- Rzeczywiście, było ciężko. Na szczęście, obeszło się bez rozlewu krwi.

Po twarzy generała przesunął się cień.

- Po co jednak, u licha - mruknął - wtrącaliście się w tę zabawę? Przecież to sprawa gardłowa...

Na spokojnej dotychczas twarzy podpułkownika ukazał się wyraz niechęci.

- Nie było innej rady - odparł wprawdzie z żalem, ale stanowczo - Dopóki ich goniono, nie przeszkadzałem. Nie mogłem jednak patrzeć obojętnie na człowieka, któremu bez potrzeby łamano kości.

- Katowano go? - zapytał generał ożywiwszy się momentalnie. - Proszę mi opowiedzieć dokładnie, jak było...

Gdy Szulc zdał sumiennie relację z całego przebiegu wypadków, człowiek ze wstążką Legii Honorowej przybrał znowu surowy wyraz twarzy.

- Niedobrze się stało - rzekł do Achmeta szorstko. - Pozwoliłeś masakrować rekruta, a tego ci czynić nie wolno! Proponuję więc, aby o tym wszystkim zapomnieć. Ci Frankowie też nie będą tej sprawy rozgłaszać.

- Nie daruję! - wybuchnął bimbaszi wściekle. - Pójdę natychmiast ze skargą do wicekróla!

- I powiesz mu, jak lichych masz u siebie gwardzistów? Pochwalisz się, w jaki sposób wytrącono broń ich wspaniałemu dowódcy, największemu szermierzowi Egiptu?...

W głosie generała kryła się kpina, ostrzeżenie i groźba. Achmet osowiał. Szczególnie ostatnia uwaga dotknęła go bardzo boleśnie. Rzeczywiście, był mistrzem w szabli, a dzisiejsza porażka nie dodała mu przecież blasku.

- Moim zdaniem - generał kuł żelazo, póki gorące - najlepiej zrobisz, jeśli zawrzesz z nimi bliższa znajomość. To nie są zwykli Frankowie, ale Polacy. Ci zaś umieją się bić, i to należy ocenić.

- To prawda. - potwierdził w zamyśleniu bimbaszi. - Nikt by nie odważył się uderzyć z szablą na dwunastu żołnierzy gwardii...

- A widzisz! Nie należy tracić dobrej okazji. Możesz się od nich niejednego nauczyć.

Achmet pokiwał głową, rozumiejąc widocznie te argumenty. Na jego twarzy nie było jednak pogody.

- Ale co inni powiedzą? zapytał chmurnie. - Nie da się ukryć tej walki.

- Tym się nie przejmuj - generał pochylił się nad nim.. - Obrócimy to w żart. Ci ludzie świeżo przybyli i nie znają miejscowych zwyczaj ów.

- Ale rekrut uciekł...

- Uciekł? Ech, to nie ma znaczenia. Dasz sobie radę z rachunkiem. Wszystko w porządku - generał zwrócił się wesoło do Szulca, widząc, że bimbaszi się rozpogodził: - Podajcie sobie ręce. Kapitan nie czuje do pana urazy.

Jego wesołość zniknęła jednak od razu, gdy tylko oficer odjechał do swego oddziału.

- Nie będę ukrywał, że stało się źle - pochylił się, nie chcąc widocznie, aby te słowa usłyszał ktoś z jego eskorty. - Całe szczęście, że przybyłem na czas. Co was sprowadza do Aleksandrii?

- Misja specjalna. Pragniemy porozumieć się z wicekrólem w sprawie utworzenia polskich oddziałów w Egipcie.

- W czyim imieniu występujecie?

- Emigracyjnych kół postępowych we Francji.

Generał spojrzał na Szulca badawczo. Przez chwilę obserwował jego pociągłą, zdecydowaną twarz, potem przesunął wzrok na krzyż Virtuti, Militari wiszący na jego piersi. Naraz drgnął silnie. Lewa ręka podpułkownika podniosła się w tym momencie i spoczęła obojętnie na szabli. Musiało być coś niezwykłego w tym ruchu, gdyż generał aż się przechylił w siodle. Dłoń Szulca nie odrywała się od głowicy. Kciuk lekko odstawał w górę.

- Kiedy wybieracie się do wicekróla? - zapytał człowiek ze wstęgą Legii Honorowej, opanowawszy się szybko.

- Dzisiaj. Mieliśmy tam być o godzinie dziesiątej.

- W takim razie musicie się śpieszyć - generał uśmiechnął się życzliwie, równocześnie splatając palce ruchem tak naturalnym, że pozornie nikt na to nie zwrócił uwagi. - Wicekrólowie nie lubią czekać...

- Zrozumiałe - odparł podpułkownik wesoło. - Cierpliwość jest przecież tylko zaletą ubogich i mędrców.

 

 

2. W pałacu wicekróla.

W tym czasie rządził Egiptem Mehemet Ali - człowiek, który dzięki swym zdolnościom i osobistej odwadze, ze skromnego handlarza kawy w maleńkiej miejscowości macedońskiej Kawalla doszedł w państwie tureckim do najwyższych godności.

Mając lat siedemnaście z niewielkim oddziałem rozbił w górach bandy rozbójnicze, z którymi nie mogły się uporać przez długi czas wojska regularne. To stało się początkiem jego wielkiej kariery. Sułtan wkrótce powierza mu różne funkcje, z których wywiązuje się świetnie. W stopniu kapitana - bimbaszi - bierze udział w ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin