Nguyen Kien Gobelin A5.doc

(2050 KB) Pobierz
Gobelin




Kien Nguyen

Gobelin

 

 

Z angielskiego przełożył Piotr Jankowski

Tytuł oryginału: The Tapestries

Wydanie oryginalne 2002

Wydanie polskie 2004

 

 

Powieść historyczno-obyczajowa osadzona w realiach Wietnamu I połowy XX wieku, barwna i okrutna opowieść o miłości i zemście. Luźno oparta na życiu dziadka autora, hafciarza gobelinów na dworze ostatniego cesarza Wietnamu.

Rok 1916, nad Rzeką Perfumową. Dan Nguyen ma zaledwie siedem lat, kiedy zostaje ożeniony z Ven - dziewczyną o 17 lat starszą, która przez małżeństwo staje się faktycznie służącą jego rodziny. Ven opiekuje się chłopcem i wychowuje go w duchu zemsty, gdy ojciec Dana i jego dwie żony zostają podstępnie zgładzeni przez wroga i konkurenta - asesora Toana, którego syn piastuje stanowisko burmistrza wioski. W końcu, złożona malarią, szuka dla niego bezpiecznego miejsca - i decyduje się sprzedać go rodzinie Toanów. Dan zostaje osobistym sługą córki burmistrza, ślicznej Tai May, podobnie jak on będącej jeszcze dzieckiem. Młodzi zakochują się w sobie. Kiedy prawda wychodzi na jaw, chłopak musi uciekać. Znajduje pracę jako hafciarz na dworze cesarskim. Pomimo upływu lat nie przestaje myśleć o swojej ukochanej.


Spis treści:

Część pierwsza.              4

Rozdział pierwszy. Ślub.              4

Rozdział drugi. Śniadanie.              11

Rozdział trzeci. Posłaniec.              28

Rozdział czwarty. Wybijacz godzin.              40

Rozdział piąty. Piekło.              53

Rozdział szósty. Spotkanie.              68

Rozdział siódmy. Dwie srebrne monety.              88

Część druga - dziewięć lat później.              107

Rozdział ósmy. Korzystne małżeństwo.              107

Rozdział dziewiąty. Taniec feniksa.              118

Rozdział dziesiąty. Przełom.              143

Rozdział jedenasty. Róża.              155

Rozdział dwunasty. Ropucha i złota rybka.              166

Rozdział trzynasty. Serce motyla.              179

Rozdział czternasty. Strach na wróble.              198

Część trzecia - siedem lat później.              213

Rozdział piętnasty. Apartamenty Spokoju.              213

Rozdział szesnasty. Sala balowa.              231

Rozdział siedemnasty. Portret cesarza.              244

Rozdział osiemnasty. Camille.              256

Rozdział dziewiętnasty. Hotel Czerwonych Snów.              271

Rozdział dwudziesty. Rower.              281

Rozdział dwudziesty pierwszy. Skrzydła ważki.              290

Rozdział dwudziesty drugi. Płomienie smoka.              305

Rozdział dwudziesty trzeci. Srebrny łańcuszek.              319

Rozdział dwudziesty czwarty. Droga do nirwany.              328

Rozdział dwudziesty piąty. Kwitnący bluszcz.              341

Epilog - Smak gardenii.              353

Od Autora.              356

Podziękowania.              360


Dla mojej matki,

dla ojca chrzestnego, Franka Andrewsa,

i dla mojego mentora Nhat Tiena

 

 

Część pierwsza.

Rozdział pierwszy. Ślub.

Hue, styczeń 1916

Podczas zimowych miesięcy Rzeka Perfumowa była bardzo chłodna, szczególnie o świcie. Dzień ślubu Dana Nguyena nie stanowił wyjątku. Słońce jeszcze się nie pokazało, lecz jego pierwsze promienie przebłyskiwały już zza góry Ngu Binh, wyciągając bladożółte palce ku niebu. Przepływały rzadkie chmury, a wiatr podnosił z ziemi wirujące kłęby mgły; wilgotne pasma płynęły ponad wspinającym się na strome zbocza dębowym lasem i wtapiały się w horyzont.

Nadrzeczny pas ziemi, wciąż pogrążony w ciemności, wyglądał niczym unoszący się na wodzie krokodyl. Dwieście metrów dalej płynął z wolna pod prąd samotny sampan[1]. Jego burty zostały pomalowane czerwoną żywicą z drzewa łąkowego i ozdobione deseniem ze złotych czworoboków. Był to wzór zastrzeżony dla łodzi weselnych.

Na rufie siedział przygarbiony stary człowiek o białych włosach. W żylastych rękach trzymał wiosło, pochylając się mocno w rytm jego pociągnięć. Wydawał się zagubiony we własnym świecie. Spojrzenie ocienionych wystrzępionym stożkowym kapeluszem oczu skupił na wodzie. Jego wypłowiała niebieska koszula rozdarła się na plecach, ukazując wystające żebra. Obok mężczyzny wisiała czerwona latarnia, rzucająca niewielki krąg światła przed dziobem łodzi. Ciszę zakłócał tylko słaby plusk wiosła odgarniającego wodę.

Za starcem znajdowała się niewielka kabina, umieszczona na środku łodzi, nakryta dachem z polakierowanych na czerwono, powiązanych palmowymi liśćmi łodyg bambusa. Z przodu zwisała różowa jedwabna tkanina, na której kanarkowożółty smok splatał się ze swą partnerką, równie pełną wdzięku samicą feniksa. Zwyczaj wymagał ukrycia panny młodej przed wzrokiem ludzkim. Siedziała więc za jedwabną zasłoną, nie wydając głosu, podczas gdy łódź kołysała się łagodnie w rytm poruszeń sternika.

W chwili gdy ponad purpurową górą ukazało się słońce, stary skierował weselny sampan w stronę brzegu. Światło słoneczne przedarło się przez chmury tysiącami maleńkich złotych grosików. Mężczyzna zmrużył oczy, wypatrując na brzegu przystani. Nie musiał długo szukać.

Na wprost łodzi, na wrzynającej się w wodę wąskiej grobli, stało w ciasnej grupce dwadzieścia osób z rodziny pana młodego. Większość odziana była w ao dai, ceremonialny strój, przeznaczony właśnie na takie okazje. Ubiory mężczyzn i kobiet były podobne: jedwabna lub satynowa tunika rozdzielona od pasa w dół na dwie części, przednią i tylną. Mężczyźni nosili pod tą szatą białe spodnie, kobiety zaś bardziej praktyczne - czarne.

Weselnicy przygotowali miejsce przybicia łodzi, rozwieszając sznury petard na gałęziach drzew tamaryszkowych. W chwili przybycia sampana dwóch najstarszych mężczyzn zapaliło laseczki kadzidła, rozpoczynając ceremonię. Następnie podpalili petardy. Czerwone pociski wyprysnęły w poranne powietrze niczym płatki kwiatów, budząc ze snu stada jaskółek. Szare skrzydełka ptaków zatrzepotały wśród ciemnych konarów, a ich świergot dołączył do ogólnego zgiełku. Ogłuszający huk petard miał odpędzić złe duchy, podczas gdy rodzina pana młodego przygotowywała się do przyjęcia przyszłej synowej.

Stary człowiek zszedł z łodzi, podtrzymywany przez dwóch młodych służących. Zdjął kapelusz i skłonił się starszyźnie rodzinnej. Był to gest mechaniczny, aczkolwiek pełen kurtuazji. Mężczyzna spojrzał na zaścielające ziemię czerwone rurki po petardach. Huknęło kilka ostatnich i nad rzeką znów zaległa cisza. Nawet mgła wracała na poprzednie miejsca, otulając dęby.

Z grupy witających wystąpił mężczyzna mniej więcej czterdziestopięcioletni, o oczach osadzonych głęboko pod krzaczastymi brwiami. Wysokie kości policzkowe i opuszczone kąciki ust nadawały jego twarzy wyraz posępności i mrocznego autorytetu. Zwój z czarnego jedwabiu, złożony w wiele warstw, okalał jak aureola czubek jego głowy. Miał ao dai w kolorze morskiego błękitu, ozdobione subtelnymi ciemniejszymi cętkami haftu, królewskim symbolem długowieczności. Najprzedniejszej jakości przędza jedwabna była dziełem jedwabników ze słynnej wioski Phu Yen. Nawet bogaczy stać było tylko na kilka takich strojów. Mężczyzna odpowiedział na pozdrowienie starca niespiesznym ukłonem, po czym splótł dłonie i przycisnął je do brzucha, wnętrzem do góry.

- Witam pana - zwrócił się do gościa. - Jestem Tat Nguyen, ojciec pana młodego. Zapraszamy do naszej skromnej wioski.

Stary pochylił nisko głowę i nie było widać jego ust, gdy mówił:

- Dziękuję, panie Nguyen. Obawiam się jednak, że nie mogę przyjąć pańskiego zaproszenia. Miałem dostarczyć moją wnuczkę do waszego domu i uczyniłem to. Teraz pora się pożegnać. Zabierzcie ją do pana młodego. Od tej chwili należy do twojego domostwa, panie.

Odsunął się i rodzina pana młodego zbliżyła się do łodzi. Do służących na sampanie dołączyło dwóch kolejnych i każdy stanął przy jednym rogu kabiny weselnej. Następnie mocnym, skoordynowanym ruchem dźwignęli ją i znieśli na brzeg.

Pan Nguyen uniósł rąbek szaty i podszedł do kabiny. Odsunął wierzchem dłoni jedwabną zasłonę i zajrzał do wnętrza. Spoglądała nań dziewczyna mniej więcej dwudziestoletnia, odziana w czerwoną ślubną suknię. Przykucnęła na środku kabiny w wyraźnie niewygodnej pozycji, lecz odsunęła się na jego widok w głąb ciasnego schronienia. Szeroko rozstawione skośne oczy strzelały na boki, jakby szukała drogi ucieczki. Przez lata pracy na powietrzu jej skóra wchłonęła tyle słonecznego światła, że zdawała się emanować blaskiem. Młoda kobieta miała duży, spłaszczony nos, szerokie usta i zbyt duże zęby, zaplamione czarnym sokiem z orzeszków betelu. Nguyen zmarszczył z dezaprobatą brwi.

- Czy podoba ci się to, co widzisz, panie? - rozległ się za jego plecami skrzekliwy kobiecy głos.

Odwróciwszy się, ujrzał starą kobietę, tak przygiętą do ziemi, że zdawała się pełzać raczej, niż chodzić. Była to swatka, która doprowadziła do tego zaaranżowanego małżeństwa. Próbując uchwycić jego spojrzenie, wyginała szyję do góry jak kaczka.

- Ile ma lat? - zapytał.

- Dwadzieścia cztery, panie.

Skrzywił się jeszcze bardziej.

- Stara panna, tak?

- Jest bardzo zdrowa - odpowiedziała szybko swatka. - I silna jak byk. Spójrz na jej piersi, jakie są ciężkie. Obdarzy cię mnóstwem wnucząt.

Jego twarz złagodniała.

- Jak masz na imię, córko? - zapytał, spoglądając na dziewczynę.

Swatka na te słowa odwróciła się uszczęśliwiona do pozostałych.

- Pan ją przyjął! Nazwał ją córką! - zawołała. - Przyprowadźcie muzykantów.

Okrzyki podekscytowanej staruchy przytłumił o wiele głośniejszy dźwięk, dobiegający z wylotu ulicy - pulsujące dudnienie bębna. Po chwili na grobli pojawił się wielobarwny, lśniący smok z drewna, tektury i papier-mâché. Niesiony na długich bambusowych drągach, wyglądał tak, jakby płynął ponad wioską. Pod smokiem tańczyli w rytmie bębna młodzi mężczyźni w białych koszulach i czerwonych spodniach. W słońcu poranka paliły się jasno lampiony w kształcie motyli i ryb. Solistka odśpiewała sopranem końcową partię ze sławnej opery Zaślubiny króla. Jej głos wzniósł się do najwyższej nuty, a potem także stopił ze zgiełkiem zabawy. W powietrze poszybowały kolejne fajerwerki i nikt chyba nie zauważył, kiedy stary człowiek wsiadł do sampana i odpłynął z nurtem rzeki. Gdy hałasy nieco ucichły, panna młoda nieśmiało odpowiedziała na pytanie teścia.

- Mam na imię Ven, panie.

- Dobrze - skinął głową pan Nguyen. Było to pospolite imię i mógłby tak nazwać na przykład psa. Lecz jakoś do niej pasuje, pomyślał.

Swatka podała mu czerwony welon, a on nałożył go na głowę dziewczyny, zasłaniając jej twarz. Od tej chwili widziała jedynie czerwone czubki własnych pantofli; przyjęła to jednak z wdzięcznością. Gęsta tkanina stała się jej tarczą ochronną. Sama w obcym miejscu, wolała, żeby poprowadzono ją przez ceremonię jak ślepą, nieświadomą uwłaczających spojrzeń, takich jak to, którym zmierzył ją właśnie ojciec przyszłego męża. Gdzieś głęboko dręczyła ją ciekawość, nieuchwytna jeszcze jak dym. Jak on wygląda? Nie wiedziała nic o swoim narzeczonym. Jaki ma charakter, co lubi, czego nie lubi? Nie znała nawet jego imienia. Lecz w tym momencie jej życia znaczyło to dla niej niewiele. Miała wkrótce zostać mężatką, czy jej się to podobało, czy nie.

W końcu weselnicy zatrzymali się przed tylnym, jak sądziła, wejściem do domu. Ktoś odsunął jedwabną zasłonę i ujął szorstką dłoń dziewczyny. Poznała pomarszczoną rękę swatki. Stara kobieta poprowadziła ją błotnistą ścieżką do drewnianych drzwi.

Przed nimi stał na ziemi saganek z rozżarzonymi węglami. Wedle zwyczaju panna młoda przed wkroczeniem do nowego domu musiała przejść nad buzującym paleniskiem. Ogień miał uwolnić ją od złych duchów, które wciąż do niej lgnęły. Swatka wyjaśniła Ven, że z powodu niekorzystnej daty urodzenia astrolog zalecił, by weszła do domu tylnymi drzwiami i udała się prosto do pokoju nowożeńców. Weselne przyjęcie będzie się toczyć bez jej udziału.

Miała cierpliwie czekać, aż przyjdzie jej mąż i podniesie welon. Była to kolejna ważna tradycja, której kazano jej przestrzegać, jeżeli chciała liczyć na długie i szczęśliwe życie z tym człowiekiem. Na razie widziała więc tylko podłogę pod stopami, gdy prowadzono ją przez niewidoczne pomieszczenia, by w końcu pozostawić na łożu małżeńskim, samą w obcym domu.

 

 

Ven nie wiedziała, od ilu godzin tak siedzi. Gasnące smugi światła na podłodze powiedziały jej, że dzień przeszedł w noc. Za oknem cichły odgłosy zabawy. Śmiechy gości z wolna zmieniały się w pijacki bełkot. Dziarska opera skończyła się i teraz tylko sennie zawodziła lutnia. Dziewczynę bolał kark, miała odrętwiałe pośladki i nogi. Była zmęczona i głodna. Suknia obciskała jej brzuch, utrudniając oddychanie.

W chwili gdy pomyślała, że dłużej już nie wytrzyma, usłyszała skrzyp otwieranych drzwi. Do pokoju weszło na palcach kilka osób. Ich szept rozbrzmiewał jak szelest ryżowego papieru na wietrze. Lampka olejna przy posłaniu zamigotała światłem. Po kilku minutach przybysze opuścili pokój, starannie zamykając za sobą drzwi.

Ven wiedziała jednak, że nie jest sama. Lekkie odgłosy dotykanych mebli, nikły szelest ubrania i przemieszczające się w tę i z powrotem ciche kroki kazały jej pozostać na miejscu. To on, pomyślała. To mój mąż. Któż jeszcze mógłby to być? Za moment miesiące oczekiwania miały dobiec kresu. Niepokój narastał w niej jak kipiąca w garnku woda. Siedziała w napięciu, patrząc na swoje drżące dłonie. Kiedy jej mąż podszedł bliżej, poczuła ciepło ludzkiego ciała. Oczy wciąż miała opuszczone i zobaczyła, że czubków jej czerwonych pantofli dotknęły palce nagich stóp, mniejszych o połowę od jej własnych. Mała ręka niezdarnie odsunęła z twarzy dziewczyny welon.

Przed Ven stał mały chłopiec w stroju pana młodego. Mógł mieć najwyżej siedem lat. Gdy się do niej uśmiechnął, ujrzała szczerbę w przednich zębach. Powoli dotarło do niej, że to dziecko jest jej mężem.

 

 

Podniosła się z łóżka i przykręciła lampę, aż stała się świetlnym punkcikiem wielkości ziarnka grochu. Cicho zdjęła z siebie krępującą ruchy suknię. Chłopiec usiadł na łóżku i przyglądał się jej wielkimi migdałowymi oczami. Wetknął sobie kciuk w przerwę między zębami. Ven została w bieliźnie i weszła do łóżka, zaciągając moskitierę. Kiedy się położyła, mąż wsunął się w jej objęcia, wtulając twarz w zgięcie ramienia. Wciąż trzymał w buzi kciuk.

Ven ujęła go za przegub i wyciągnęła mu palec z ust. Zmusiła się, by jej głos zabrzmiał łagodnie i rozsądnie.

- Jesteś już na to za duży, młody panie.

Leżał spokojnie, wpatrując się w nią, a potem zamknął oczy i zasnął. Ven powściągnęła odruch, by otrzeć ślinę z kącika jego ust.

Powoli zaczynała rozumieć, jaką pozycję zajmie w tej rodzinie. Nie wybrali jej na żonę, żeby została panią domu. Potrzebowali jej do niewolniczej pracy - synowej nie należało się wynagrodzenie, jakie otrzymywałaby służąca.

Ven odkryła ku swemu zdziwieniu, że nie jest w stanie płakać. Wkrótce wyczerpanie wzięło nad nią górę.

 

 

Rozdział drugi. Śniadanie.

Przed świtem obudziło Ven lekkie poklepywanie w ramię. W świetle lampy ujrzała, że pochyla się nad nią młoda kobieta. Małżonek wciąż spał, wtulony w jej objęcia.

Ven odsunęła go delikatnie, żeby nie zbudzić. Jego spokojna, dziecinnie zaokrąglona twarz dotknęła twardej powierzchni maty tatami. Dębowe łóżko zatrzeszczało pod ciężarem dziewczyny niczym kości starca. Noc za oknem sypialni jakby zastygła w czasie, a podwórze skąpane było w opalizującej poświacie. Tu i ówdzie światło księżyca padało na rzadko rosnące orchidee.

Zza wysokiego ceglanego muru słyszała kroki wybijacza godzin. Zajęcie to powierzano najczęściej wioskowemu głupkowi, uważano je bowiem za wyjątkowo podrzędne. Taki człowiek mieszkał zazwyczaj w chacie na krańcu miejscowości, z dala od sąsiadów. Zwykle nie miał niczego poza odzieniem na grzbiecie i małym metalowym gongiem. Noc w noc wędrował ulicami, sygnalizując upływ godzin obitą filcem pałką. Mieszkańcy określali czas według liczby uderzeń. Noc, trwającą od zachodu słońca do pierwszego piania koguta, dzielono na pięć interwałów odpowiadających mniej więcej dwóm godzinom. Ven naliczyła cztery uderzenia gongu. Jego pusty dźwięk drżał w ciszy jeszcze wówczas, gdy szurgot kroków mężczyzny się oddalił.

Ubrała się szybko w półmroku, zostając w bieliźnie z poprzedniego dnia. Z tobołka z rzeczami, który zabrała ze sobą, wybrała bawełnianą bluzkę z długimi rękawami, słońce bowiem miało się pokazać dopiero za kilka godzin.

Młoda kobieta, która zbudziła Ven, czekała na nią przy drzwiach. Ubrana była w strój służącej, wyblakły brązowy uniform. Miała około szesnastu lat, a jej powieki jeszcze kleiły się od snu. Ponagliła Ven niecierpliwym gestem, żeby szła za nią. Ven zdjęła latarnię z bambusowego kija przed drzwiami sypialni i spojrzała na idącą przed nią służącą. Dziewczyna była przysadzista i miała kołyszący krok ciężarnej klaczy.

- Jak masz na imię? - zapytała ją Ven.

- Nazywają mnie Song - odparła szeptem tamta.

- Dokąd idziemy? - Ven przyśpieszyła, żeby za nią nadążyć. Szły jedną ze starannie utrzymanych ścieżek, które przecinały ogród, dzieląc go na czworoboki trawników i klombów.

Służąca przystanęła pod śliwą i odwróciła się do Ven.

- Oczywiście, że do kuchni - wyszeptała. - Pierwsza Żona zażądała, żebyś zrobiła śniadanie. Ma być gotowe, kiedy wstaną pozostałe żony. Czy swatka ci nie powiedziała, jakie będą twoje obowiązki?

- Nie. A kiedy wstają pozostałe żony?

- Zaraz po ostatnim przejściu wybijacza godzin. Ale na twoim miejscu nie polegałabym na jego gongu. Ten człowiek pije za dużo wina ryżowego i zawsze się spóźnia. Masz jakieś dwie godziny na przygotowanie posiłku.

Song ruszyła znów swym kaczym krokiem i przeszły przed frontem domu pana Nguyena. Rezydencja i przyległe do niej budynki stały przy drodze z białej cegły, szerokiej na sześć metrów i długiej na prawie sto. Prowadziła do ulicy. Posiadłości strzegły przed intruzami trzy bramy.

Środkowa i największa z nich została wykonaną z jednego bloku czarnego granitu, rozciętego na pół. Po zamknięciu obie części składały się w skomplikowaną płaskorzeźbę, przedstawiającą scenę z mistycznych światów niebiańskich - nieśmiertelne istoty o pięknych ciałach, tańczące wśród obłoków. Przez to eleganckie wejście wolno było przechodzić tylko członkom rodziny i znamienitszym gościom. Służący i dostawcy musieli używać bocznej, drewnianej bramy, dużo mniejszej i o skromnej snycerce.

Ven przystanęła, by przyjrzeć się swemu nowemu domowi. Jego bryła połyskiwała w błękitnawym świetle księżyca, jakby wycięta z szafiru. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała tak wspaniałego miejsca. Był to właściwie miniaturowy pałac, od złotego dachu, ozdobionego w każdym narożniku groźnym ceramicznym smokiem, po czerwone panele przesuwanych drzwi. Przed wejściem stało pięć masywnych granitowych kolumn z płaskorzeźbami smoków. Na werandzie znajdowała się bogato dekorowana waza, w której mógłby się zmieścić dorosły człowiek. Rósł w niej eukaliptus, uformowany w kształt feniksa wznoszącego skrzydła ku niebu, jakby chciał odlecieć.

Zeszły na boczną ścieżkę i Ven ujrzała zdumiona, że za półprzezroczystym pergaminem okna salonu pali się światło. Lampy olejne rzucały na przesłonę migotliwe cienie dwóch mężczyzn, pochylonych nad stołem i pogrążonych w poważnej rozmowie. Zaciekawiona podeszła bliżej. Słyszała ich naglące szepty, chociaż nie potrafiła rozróżnić słów.

- Pan ma spotkanie z panem Longiem, burmistrzem wioski. - Song stanęła przy niej.

- Czy mój teść zaprosił wiele osób na nocleg po weselu? - spytała Ven.

Dziewczyna pokręciła głową.

- Nie, pan nie przyjmuje gości na noc, z wyjątkiem kilku ważnych osób i oczywiście jego rybaków. Pan Long nie przybył na twój ślub. Czasami zjawia się po kolacji i rozmawiają z panem do świtu.

- Jak często się spotykają?

- Różnie - odparła Song. - Nasz pan i dwie starsze żony rzadko bywają w domu, lecz kiedy tutaj są, przyjmują czasami gości. Pan Long na przykład odwiedził nas w tym tygodniu już cztery razy. Zdarza się, że przychodzą z nim dwaj inni mężczyźni.

- O czym rozmawiają? - pytała dalej Ven, nie odrywając spojrzenia od cieni na pergaminie.

- Nie wiem. Przypuszczam, że o interesach pana.

- A jakie on prowadzi interesy?

Song spojrzała na Ven z widocznym przestrachem.

- Proszę, niech pani przestanie - szepnęła. Po raz pierwszy zwróciła się do Ven w tej oficjalnej formie. - Błagam, niech pani nie zadaje już więcej pytań. Pani teściowie srodze by mnie ukarali, gdyby się dowiedzieli, że to wszystko powiedziałam. - Dziewczyna odwróciła się, skrywając twarz za kurtyną włosów.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin