Redmond O'Hanlon
W sercu Borneo
Przełożyła Ewa Adamska
Okładkę i strony tytułowe według projektu Pawła Pasternaka opracował Zbigniew Karaszewski
Mapki Dorota Krall
Rysunki Katarzyna Kalina Chmiel
Tytuł oryginału Into the Heart of Borneo
Wydanie oryginalne 1984
Wydanie polskie 1996
Mojej żonie Belindzie
Sytuacja w Sarawaku jest jeszcze dziś niemal taka sama, jaką obserwował Haddon w 1888 roku. W miarę posuwania się w głąb wyspy napotykał plemiona coraz bardziej zacofane i coraz niżej stojące pod względem organizacji społecznej.
CD. Darlington The Evolution of Man
and Society[1],1969
Jako były pracownik naukowy uniwersytetu i recenzent książek przyrodniczych szczerze się zdumiałem odkrywając, w jakim tempie potrafi czytać człowiek, któremu grozi dwumiesięczna tułaczka po pierwotnej dżungli na Borneo.
Nawet najprzemożniejsze ambicje naukowe nie mogą równać się z potęgą irracjonalnego pragnienia, by znaleźć w literaturze odpowiedź na pytania życiowej wagi: jak zachować głowę na karku; jak utrzymać okulary na właściwym miejscu; jak nie dopuścić tysiąca siedmiuset najrozmaitszych gatunków pasożytów do własnego krwiobiegu, a jadowitej trwożnicy Waglera dokądkolwiek; jak pozbyć się z krocza małych, czarnych świńskich kleszczy przy minimum przykrości (robi się to za pomocą taśmy samoprzylepnej); jak uniknąć noszenia przez okrągły dzień naszyjnika z coraz bardziej pęczniejących pijawek; jak ustrzec się biegunki, zarówno bakteryjnej, jak i spowodowanej amebą, żółtej febry, malarii zwykłej i złośliwej, dengi (gorączki tropikalnej), cholery, tyfusu, wścieklizny, żółtaczki, gruźlicy i krokodyli (rada brzmi: kciuki w ślepia, jeśli się zdąży).
Oczywistym rozwiązaniem wydaje się szczelny kombinezon gumowy i para woderów z nierdzewnej stali. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że temperatura sięga trzydziestu czterech stopni Celsjusza w cieniu, a wilgotność dziewięćdziesięciu ośmiu procent. Rozwiązania nie podaje ani wielkie dwutomowe arcydzieło Hose'a i McDougalla The Pagan Tribes of Borneo[2] (1912), ani Alfreda Russela Wallace'a The Malay Archipelago: the Land of the Orang-Utan and the Bird of Paradise[3] (2 tomy, 1869), książka obszerniejsza nawet, niż to zapowiada tytuł; ani Odoarda Beccariego Wanderings in the Great Forests of Borneo[4] (1904), ani Hose'a The Field-book of a Jungle-Wallah[5] (1929), ani Roberta Shelforda A Naturalist in Borneo[6] (1916). Na szczęście przyszedł mi z pomocą mój łagodny, niepozorny na pierwszy rzut oka, zawsze w nienagannym garniturze i meloniku, dziś już nieżyjący wujaszek Eggy.
Czytając World Within (1959), wspomnienia Toma Harrissona z walk z Japończykami na Borneo, natknąłem się na poniższy fragment. Harrisson, oddelegowany ze swojej jednostki, staje twarzą w twarz z oficerem, który ma powierzyć mu specjalną, tajną misję:
Stawiłem się u pułkownika Egerton-Motta, rezydującego w tym, co pozostało z hotelu na Northumberland Avenue [...]. Mott zaproponował mi Borneo [...], dodając, że jestem ich ostatnią nadzieją. Rozmawiali już ze wszystkimi (jak powiedział), którzy mogliby mieć jakąkolwiek, choćby najbardziej powierzchowną, znajomość kraju, łącznie z moimi współtowarzyszami z oksfordzkiej wyprawy z 1932 roku. Kiedy z entuzjazmem przystałem na tę propozycję, na sekundę zrzucił z siebie oficerską maskę spokoju na rzecz widocznej, pełnej zadowolenia ulgi. Brytyjskie służby pilnie potrzebowały w tym momencie kilku ludzi, którzy by wrócili na Borneo i spróbowali odzyskać nieco honoru, jaki utraciliśmy kapitulując przed Japończykami.
Przez następne kilka tygodni moje stopy, odwykłe ostatnio od chodzenia, niemal nie dotykały ziemi. SOE, Special Operations Executive[7], współczesna wersja bractwa płaszcza i szpady, było bardzo sprawną instytucją, innej klasy niż zwykła armia i służby cywilne. Na intensywnych kursach uczono tam skakać ze spadochronem, szyfrować meldunki, przebierać się, ukrywać, przeszukiwać, śledzić, włamywać się, porywać pociągi, wysadzać w powietrze mosty kolejowe, udawać głuchotę, zarażać syfilisem, wytrzymywać ból, strzelać z biodra, fałszować i przejmować pocztę.
Niewiele z tych umiejętności mogło się przydać na Dalekim Wschodzie, ale opanowanie takiej porcji zbrodniczej wiedzy dodawało człowiekowi pewności siebie.
Dowiedziałem się w końcu, w jaki sposób mój dobrotliwy, ugrzeczniony wujaszek naprawdę spędzał czas, co to było owo „coś w City” i co to były za „interesy na Wschodzie”, o których ciotka mówiła z takim lekceważeniem.
Zbrojny moim na nowo odkrytym krewnym postanowiłem poszukać pomocy u duchowych spadkobierców SOE.
Poligon 22, pułku SAS-u[8] w pobliżu Herefordu był najlepszym punktem startowym do naszej podróży rzeką w głąb dżungli, jaki można sobie wyobrazić. W końcu cała moja dotychczasowa zażyłość z tropikalnym lasem ograniczała się do wędrówek szlakami wielkich dziewiętnastowiecznych podróżników-naturalistów: Humboldta, Darwina, Wallace'a, Batesa, Thomasa Beltà - odbywanych w Bibliotece Bodlejańskiej[9]. Można do tego dodać gonitwy za królikami w lasach hrabstwa Wiltshire, w szczenięcych latach. Natomiast mój towarzysz, pomysłodawca tej awanturniczej imprezy - James Fenton, łysy, tajemniczy, swego czasu korespondent wojenny w Wietnamie i Kambodży, będący sam w sobie nieprzeniknioną dżunglą, był starym wygą w tej materii.
A jednak kiedy otworzyła się zdalnie sterowana brama poligonu i nasz landrover w barwach ochronnych zaczął się piąć wąskim traktem przez pola, widok zdenerwował nawet Jamesa. Teren był usłany szczątkami wojskowych pojazdów, które wpadły na minę, i wypalonymi wrakami ciężarówek; pasy naruszonej darni ujawniały przebieg całej sieci podziemnych kabli; z okopów, przypominających neolityczne wykopaliska, dobiegały przytłumione odgłosy strzelaniny z ręcznej broni; krzepcy hippisi w levisach i porozciąganych swetrach pryskali z ciężarówki jak odłamki granatu i zapadali w trawę; mijaliśmy makiety ulic i ambasad o zabitych deskami oknach, a kiedy objechaliśmy wzgórze, zobaczyliśmy stojący na polu pszenicy pasażerski samolot.
- Co to jest? - spytał James.
Malcolm i Eddy powstrzymali się od odpowiedzi.
Minęliśmy groźny tor przeszkód (równoległe pręty, przez które żołnierz winien przełazić z entuzjazmem, strzelały w niebo jak portowe żurawie) i wjechaliśmy do lokalnej dżungli SAS-u. Gdyby pominąć wysokie ogrodzenie z siatki, częstość, z jaką przejeżdżały landrovery, liczbę śmigłowców nad głową i tempo, w jakim nieznani sprawcy strzelali z pistoletów z miejsca, którego nie sposób było określić, mógłby to być typowy angielski las.
- Wielka szkoda - powiedział Malcolm - że nie możecie pojechać z nami na tydzień do Brunei. Tam moglibyśmy was naprawdę przygotować i wyposażyć.
- Istotnie, szkoda - zgodziłem się i na samą myśl o tym oblał mnie pot.
- Niektórzy wcale nie potrafią urządzić się w dżungli - dodał Eddy.
- A tymczasem - zaczął Malcolm, wyciągając z bergena, najnowszego modelu plecaka, niewielką zieloną paczkę - to bardzo proste. Trzeba znaleźć dwa drzewa odległe o osiem stóp[10] w miejscu, gdzie nie ma na ziemi śladu osadów rzecznych. Rzeki potrafią tam przybrać w ciągu jednej nocy o osiemnaście stóp; nie chce pan chyba utopić się we śnie? Trzeba sprawdzić, czy w drzewie nie ma termitów. Termity oznaczają suche gałęzie, a to się nam źle kojarzy. Suche gałęzie to śmierć. Straciliśmy kupę ludzi w taki sposób w czasie nocnych burz. Trzeba okręcić te linki wokół pni, zacisnąć te metalowe klamry na każdym końcu, i oto macie swój hamak. Jeśli komunistyczni terroryści są naprawdę dobrzy, mogą was wytropić po śladach sznura na korze, więc należy je rano zatrzeć. A to jest pańska moskitiera. Uwiązuje ją pan nad hamakiem i zahacza tymi sznurkami o pobliskie krzaki, żeby powstało porządne, szczelne pudło - i musi pan zrobić to dokładnie, ponieważ pigułki przeciw malarii zabezpieczają tylko w trzydziestu procentach. Tu jest wierzchnia osłona - radzę wziąć trochę taśmy na wypadek, gdyby się wydarła przy tych oczkach, moja zawsze się wydziera po dwóch czy trzech miesiącach. No proszę, oto prawdziwa basza[11].
Na naszych oczach nad krzakami jeżyn zmaterializowała się zaledwie w parę minut długa zielona rura.
- Zatrzymujcie się około trzeciej czy czwartej po południu - pouczał nas Malcolm. - Zostawcie sobie dużo czasu. Zapalcie jedną z tych kostek, które nie dają dymu, i zagotujcie sobie herbaty. I jeśli nieprzyjaciel jest w pobliżu, siedźcie pod drzewem aż do zapadnięcia zmroku. Który z was chce wypróbować?
Spojrzałem twardo na Jamesa.
James spojrzał twardo na krzaki.
Hamak znajdował się około pięciu stóp nad ziemią.
A więc to miał być początek, pierwsze zadanie, dzień pierwszy... Pamiętałem, że Darwin miał problemy ze wspinaniem się do hamaka, ale ani rusz nie mogłem sobie przypomnieć, jak sobie z nimi poradził. Zrobiłem głęboki wdech - w taki sposób ryby Epinephelus wyskakują nad wodę - i tyłem rzuciłem się w powietrze. Siatka, sznury, linki spadochronowe, brezent i metalowe pręty usztywniające spowiły mnie od stóp do głów.
- Całe szczęście, że te drzewa są młode i zdrowe - powiedział Eddy. - W przeciwnym razie ściągnąłby pan to wszystko na nas.
Wróciwszy do magazynu intendentury pobraliśmy nasz ekwipunek. Jeden kompas Silvy i jeden pryzmatyczny (czarny i ciężki jak mała bombka w swoim brezentowym pokrowcu umocowanym do pasa), dwa parangi - grube, osiemnastocalowe noże, jakimi wyrąbywano i wycinano sobie drogę podczas wojny domowej w Indonezji w latach 1962-66, latarki, pasy, torby, zasypki, specyfiki odstraszające owady, linki spadochronowe, butelki na wodę, tabletki do odkażania wody, kuchenki, paliwo w kostkach, menażki, hamaki z wyposażeniem i racje żywnościowe (Menu C), których by nie zmogły trzy czteroosobowe patrole przez trzy tygodnie.
W Herefordzie trwała właśnie „sesja egzaminacyjna” - ostatni tydzień prób, w których SAS wybierał pełnych zapału ochotników z innych rodzajów broni. Kiedy gromadziliśmy nasze łupy, wszedł młody człowiek o szklistych oczach, bez słowa położył na stole kompas i wyszedł.
- Dobry jest! - stwierdził Malcolm. - Tu nie da się odstawić lipy. Jest dzisiaj pierwszy. Czterdzieści pięć mil na azymut. Plecak: pięćdziesiąt funtów. Taśma z nabojami: dwanaście funtów. Karabin: osiemnaście funtów. Jeśli uwzględnić górzysty teren, wychodzą trzy maratony kłusem.
Byłem zadowolony, że my wybieramy się do dżungli tylko na wycieczkę.
- Powodzenia, chłopcy - powiedział Malcolm, wysyłając nas na spotkanie z majorem dowodzącym Działem Szkolenia. - Zostawiliśmy na Borneo kupę ludzi; wiecie, co mam na myśli?
Mówiący przyciszonym głosem major, weteran kampanii sił specjalnych w okupowanej Europie podczas drugiej wojny światowej, uczestnik wojny na Malajach, kampanii w Dżebel Achdar, w Adenie, na Borneo i w Dhofarze, był olbrzymiej postury. Myśl, że taka kupa mięśni mogła przecisnąć się przez dżunglę i wyjść bez zmiany formatu, była pocieszająca. A jego biuro - obwieszone odznaczeniami wojennymi, emblematami SAS-u ozdobionymi dewizą pułku Quiose gagne[12], obfitością tablic dokumentujących postępy najnowszych kandydatów, plakatami ilustrującymi wszelkie możliwe błędne sposoby opierania się śledztwu, i obstawione poradnikami, które zawierały ściśle praktyczne informacje o jadalnych grzybach, o pułapkach, o poszukiwaniu śladów i kłusownictwie, z najrozmaitszymi przepisami na przyrządzanie szczurów i instrukcjami obłuskiwania karaluchów - robiło mocne wrażenie. Z rządka grupowych zdjęć kolejnych roczników przyjętych do SAS-u patrzyły na nas zdecydowane, męskie twarze. Kilku mężczyzn, jak zauważyłem, zaznaczono na zdjęciach krzyżykiem. W jednej tylko katastrofie śmigłowca na Falklandach utonęło osiemnastu ludzi - była to największa strata, jaką pułk poniósł za jednym razem od 1945 roku.
- Przekonacie się, że najjaśniejszym punktem dnia jest mycie zębów - mówił major. - To jedyny kawałek ciała, który uda się wam zachować w czystości. Nie próbujcie się golić w dżungli, bo najlżejsze zadrapanie natychmiast zaczyna się paskudzić. I nie bierzcie więcej niż jedną zmianę odzieży - starajcie się, żeby wasze plecaki ważyły dużo mniej niż sześćdziesiąt funtów każdy. Nie liczcie na to, że wasi Ibanowie pomogą je nieść - będą mieli dość roboty dźwigając własną żywność. Trzymajcie w plecaku, w szczelnie zamkniętej torbie plastykowej, jeden komplet suchych ciuchów. Wkładajcie je na noc, już po jedzeniu. Pudrujcie też całe ciało talkiem - i nie uważajcie się z tego powodu za niewieściuchów - w ten sposób zmniejszycie o połowę ryzyko wystąpienia wysypki, ropni i grzybic. Starajcie się porządnie wysypiać. Wstawajcie o pół do szóstej i właźcie z powrotem w mokre ubranie. W pierwszej chwili jest to nieprzyjemne, ale nie załamujcie się. Nigdy. Jeśli się załamiecie, zostaniecie z dwiema zmianami mokrych ciuchów. Nie będziecie mogli spać, stracicie siły i skończy się to katastrofą. Weźcie jednak tyle skarpet, ile się da. Poupychajcie je we wszystkie wolne miejsca w plecaku. Rano nasączcie uczciwie repelentem parę, którą wkładacie na nogi, żeby wam pijawki nie właziły do butów. Natrzyjcie się w pasie, natrzyjcie ręce, szyję i włosy, ale nie czoło, bo repelent spłynie wraz z potem do oczu, a to piecze. Osłaniajcie się też w nocy przed moskitami. Traktujcie je poważnie, bo malaria to okropna rzecz i bardzo łatwo ją złapać, z pigułkami czy bez.
Weźcie parę porządnych butów, solidne, grube spodnie i mocne koszule. Wierzcie mi, odechce się wam udawać chłopaczków w szortach, kiedy tylko dobiorą się do was pierwsze pijawki. Aklimatyzujcie się stopniowo. Tropiki działają na ludzi rozmaicie. Zdrowi młodzi chłopcy, którzy tutaj wypadli doskonale, załamywali się w Brunei. Wyda się wam, że to już koniec świata. Nie będziecie mogli oddychać. Nie będziecie mogli ruszyć ręką, zrobić kroku. A po dwóch tygodniach przywykniecie. Kiedy raz znajdziecie się w prawdziwej dżungli, nie będziecie chcieli z niej wyjść.
To jest piękny kraj, a Ibanowie są wspaniałymi ludźmi. Ja sam byłem nad Baramem, ale dla was lepsze będą Radżang i Baleh. To byłby dobry plan. Na Baleh, w górę rzeki, rzadko się ktoś wybiera, jeśli się w ogóle ktokolwiek wybiera, a góry Tiban naprawdę są całkiem dzikie. Na mapie nie wyglądają zbyt imponująco, ale droga jest ciężka. Jeden stromy pagór po drugim. I musicie dobrze sobie radzić z kompasem. Jakieś pytania? Nie. No, to w porządku. Do zobaczenia, chłopcy. Powodzenia.
James i ja minęliśmy wartownię i posterunek policji w milczeniu, całkowicie oszołomieni. Na tylnych siedzeniach landrovera rozpierało się nasze wyposażenie w maskujących barwach: ciemnej zieleni i brązie. Wylądowaliśmy w King's Arms. Kilka godzin później znaleźliśmy się w katedrze, w milczeniu oglądając Mappa Mundi, pięknie wyrysowaną na welinie przez Richarda z Haldingham, circa A. D. 1300. Była tam Jerozolima, sam środek świata; Borneo nie znaleźliśmy, ale jego mieszkańcy, o ile nam i Richardowi z Haldingham było wiadomo, błąkali się po całej tej wielkiej, zbrązowiałej ze starości mapie Ziemi. Figurowali na niej Philli („dochodzą cnoty swych żon wystawiając swe nowo narodzone dzieciątka na ukąszenia węży”), Phanesii („okrywają się płatkami własnych uszu. Podobni nietoperzom ludzie o ogromnych, zwisających uszach”) i Essendones („zwykli wyprawiać pogrzeb swym rodzicom śpiewając i gromadząc przyjaciół dla wspólnego pożarcia zwłok”). Czy nie lepiej byłoby zostać w domu?
Pozostał nam jeszcze jeden niewątpliwy autorytet: John Hatt, autor The Tropical Traveller[13] (1982), współczesnego odpowiednika The Art of Travel; or, Shifts and Contrivances Available in Wild Countries[14] (1855) Francisa Galtona.
Jak na człowieka, który był już wszędzie, Hatt wydał mi się dużo za młody, póki nie uświadomiłem sobie, z pewnymi obawami co do nas samych, że i werwa, z jaką mówił, i szybkość, z jaką migał po pokoju podeszwami sportowych pantofli Dunlopa, były autentycznym wyrazem jego genetycznej konstytucji i że okrążanie biegiem ziemskiego globu raz na tydzień[15] nie sprawiłoby mu zapewne żadnego problemu.
- Dajcie mi się zastanowić - mówił Hatt rzucając się susem w stronę kanapy i chwytając w locie swój notes ze stołu. - Aha, weźcie mnóstwo pocztówek z królową, najlepiej na koniu, ale tak, żeby było widać nogi, bo pomyślą, że jest zrośnięta z koniem. Dla wodzów wiosek: woreczki z solą i glutaminianem sodu, sarongi, wodoszczelne zegarki cyfrowe. Dla was - to specjalna rada Hatta dla podróżników - hermetycznie zamykane przezroczyste worki plastykowe na dokumenty, opaski elastyczne na wszystkie elementy waszej anatomii i oprócz solidnych butów zwykłe tenisówki. To dlatego, że w „długich domach” będziecie musieli tańczyć co noc. Po prostu nie można odmówić. Trzy lub cztery dziewczyny podejdą i wyciągną was na środek i wtedy przed całą wioską będziecie musieli wykonać swój numer - wystarczy dwadzieścia minut lub coś koło tego. Żaden problem. No, i oczywiście będziecie musieli coś zaśpiewać. Spróbujcie przygotować jakiś duet. Duet to będzie coś wspaniałego, absolutnie wspaniałego. Życie tych prymitywnych rolników jest bardzo monotonne, a gdy pracują na polach ryżowych na sterasowanych wzgórzach, mieszkają samotnie z dala od wsi, w prowizorycznych chatkach. Kiedy więc znajdą się razem w „długim domu”, każda okazja jest dobra, żeby urządzić zabawę, a wasz pobyt dostarczy doskonałego pretekstu. Będą się spodziewać, że ich jakoś zabawicie; będą też po was oczekiwać, że porządnie się upijecie. Wino ryżowe, tuak, robi zwodnicze wrażenie słabego, a wódka ryżowa, arak, działa równie zabójczo, jak smakuje. Naprawdę nie ma przed tym ucieczki. Nawet kiedy już będziecie leżeć plackiem na podłodze, kiedy pęczki głów w rotangowych siatkach będą się kołysać i robić do was oko, jeszcze nie uratuje to was z opresji. Dziewczyny zatkają wam nos, a kiedy otworzycie usta, żeby zaczerpnąć powietrza, wleją wam następną szklaneczkę lub dwie. Dowiecie się wtedy, o ile kac po araku przewyższa zwykłe koszmary. Mnie się śniło, że budzę się z palangiem.
- Co to jest palang? - spytaliśmy zaniepokojeni.
- Och, to całkiem prosta operacyjka, naprawdę - zapewnił Hatt. - Choć zawsze istnieje możliwość zakażenia. Przyrządem przypominającym mały łuk unieruchamiają penis; potem przetykają przezeń sześciocalowy gwóźdź, tuż poniżej żołędzi.
- Bujasz - powiedział Fenton.
- Wcale nie, to najprawdziwsza prawda - odparł Hatt, rzucając się do półki z książkami jak zimorodek do wody. - Mogę wam nawet pokazać to w literaturze. O, jest! Gdzie to było? To Sarawak Museum Journal, tom VII, grudzień1956. Marginesowa uwaga w artykule Toma Harrissona o nosorożcach na Borneo:
Jednym z obiektów, które budzą największe zainteresowanie zwiedzających nasze muzeum, jest palang. Jest to rurka lub pręt z bambusa, kości, twardego drewna itp., którym przekłuwa się koniec penisa. Zwyczaj ten jest stosowany przez wiele ludów w głębi wyspy, głównie przez indonezyjskich Kenjów, ale także przez wiele innych plemion, a ostatnio upowszechnił się wśród Kelabitów na wyżynie. Do każdego końca tego głównego elementu mogą być przymocowane gałki, łopatki, a nawet szpikulce z odpowiedniego materiału. Niektórzy mężczyźni noszą dwa palangi przewleczone przez czubek penisa pod kątem prostym.
To urządzenie ma jakoby zwiększać rozkosz seksualną kobiety przez stymulowanie i rozciąganie ścian pochwy. Moje doświadczenie wskazuje, że rezultat jest istotnie korzystny.
Mamy tu także „naturalny” palang, wystawiony obok. Jest to penis nosorożca z Borneo. Ten potężny element anatomii ma w odległości około czterech cali od czubka podobną poprzeczkę, wystającą niemal na dwa cale z każdej strony. W stanie wzwodu owa poprzeczka staje się całkiem sztywna, bardzo przypominając w ogólnych zarysach ludzki palang. Obiekt wystawiony w muzeum ma wewnątrz dla usztywnienia drewniany pręt. Takie obiekty umieszczano jako esoterica w „długich domach” w głębi wyspy, razem ze świętymi kamieniami, paciorkami, dziwnymi zębami i innymi talizmanami, używanymi zazwyczaj przy obrzędach, związanych z płodnością i... z ludzkimi głowami.
Wiele osób, które miało w rękach ten obiekt z grubej skóry, nie chciało wierzyć, że jest to „autentyczny” organ. Jednakże w naturalnym stanie robi jeszcze większe wrażenie. Będący w naszym posiadaniu penis innego samca (który miał jeszcze nie całkiem wyrośnięty róg) mierzy ponad półtorej stopy (w stanie spoczynku) i ma dłuższy czubek i poprzeczkę niż eksponat wystawiony w muzeum...
- Cóż - powiedział Hatt z nadzieją w głosie - jeśli Harrisson mógł to wypróbować, nie widzę powodu, dlaczego wy nie moglibyście. A ja będę wdzięczny, jeśli wypróbujecie także dwa moje pomysły: czy jeden z was mógłby zażywać duże dawki witaminy B1 (tiaminy) codziennie około trzeciej po południu? A potem dać mi znać, czy to odstrasza moskity?
- Czy mamy przeprowadzać studia porównawcze liczby ukąszeń? Czy też zdecyduje to, który z nas pierwszy dostanie malarii?
- Tak, tak, jedno i drugie dobre. I czy moglibyście zrealizować tę receptę? To jest być może nowy repelent.
Podał Fentonowi kartkę z notesu, na której napisał:
2-etylo-l ,3-heksanodiol 846 g/l
N,N-dietylo-m-tolyloamid 95 g/l
- Ależ, Hatt - zaprotestował Fenton - skąd mamy wiedzieć, czy to nie jest dynamit?
Na lotnisku w Singapurze malajski policjant, dźwigając mojego porządnie opakowanego Smith & Wessona w tekturowym pudle, eskortował mnie po luksusowych korytarzach do nowego budynku mieszczącego magazyny urzędu celnego.
- Dlaczego pan podróżuje z bronią?
- Mamy zamiar dotrzeć w góry Tiban położone w samym środku Borneo. W górę rzeki Radżang. W górę rzeki Baleh do jej źródeł. Dalej pomaszerujemy przez pierwotną dżunglę. Nikt tam nie był od wyprawy Mjoberga w 1926 roku, a i on doszedł w ten rejon od drugiej strony. Ponadto może w górnych partiach uchował się jeden lub dwa nosorożce. Kto wie?
- Wybiera się pan w tę podróż jedynie po to, żeby zobaczyć nosorożca? - spytał policjant ze zdumieniem, a nawet wręcz z przerażeniem. - Ależ tam zjadają ludzi! To ludożercy! Używają dmuchawek! Pff, pff i koniec z panem. Żadnego hałasu. Lepsze niż broń palna.
Nie mogłem powiedzieć tego Jamesowi, który jako człowiek ciężkiej pracy wybierał się na miłe wakacje, na nurkowanie wśród raf koralowych u północnych wybrzeży, na wycieczkę do Sabahu na piękną górę Kinabalu i na odpoczynek na wyspie Bum-Bum-Tutu. Otoczony przez współczujących urzędników oddałem Smith & Wessona na noc do depozytu.
Kiedy wróciłem, James rozmawiał z urzędnikiem odpowiedzialnym za bezpieczeństwo lotniska.
- Hej, Redmond, ten pan mówi, że w głębi Borneo wszyscy mieszkańcy to wciąż jeszcze kanibale. Zjedzą nas!
- Och, nonsens - odpowiedziałem. - Ale na wszelki wypadek chodźmy jeszcze na drinka.
Tej nocy w hotelu Raffles pocieszałem się czytając ukradkiem po raz kolejny wstęp do wielkiego, klasycznego dzieła Smythiesa The Birds of Borneo[16]. Smythies zauważa, że Borneo, z powierzchnią pięciokrotnie większą od powierzchni Anglii razem z Walią, jest trzecią co do wielkości wyspą świata, po Grenlandii i Nowej Gwinei. Jest to jeden ogromny las. Departament Lasów na podstawie zdjęć lotniczych szacuje, że 75 procent wyspy pokrywa las pierwotny, a dalsze 10 do 15 procent las wtórny. [...] w ogólnym obrazie [...] dominuje centralny łańcuch górski, stos pacierzowy wyspy, który biegnie przez jej środek (wzdłuż osi północny wschód - południowy zachód) wypuszczając kilka długich ostróg, przypominających ramiona rozgwiazdy. Bliżej wybrzeży ciągną się rozległe niziny, a przy ujściach większych rzek płaskie obszary bagienne [...]. Łańcuch centralny między górą Murud a górą Batu-Tibang jest niedostępny i mało zbadany. Europejczycy dotarli do niego lub go przebyli zaledwie w kilku miejscach; jego przebieg jest znany z dokładnością do 20 mil, ponieważ ani jeden jego punkt nie został określony za pomocą triangulacji bądź obserwacji astronomicznych.
Dolecieliśmy na małe lotnisko w Kuczingu ponad błotnistymi meandrami leniwie płynącej rzeki Sarawak, bagnistymi mangrowiami i pasmem lasu, przerywanym jedynie skałkami w kolorze ochry. Kiedy szedłem po asfalcie do lotniskowych baraków, po raz pierwszy dopadł mnie tropikalny upał. Oplatał człowieka jak grube zwoje niewidzialnego węża, wyciskając z płuc chłodniejsze powietrze i pokrywając ciało warstwą lepkiego potu. Przebycie piętnastu jardów już było męczarnią; mili - niemożliwością; pięciuset mil - absurdem.
- Jak ci się to podoba? - spytał James.
- Jest wspaniale - odpowiedziałem, uśmiechając się poprzez duszące zwoje, z trudem usiłując odetchnąć.
Pomiędzy kroplami potu, które spływały mi z czoła na okulary, z ledwością odczytałem na ścianie baraku urzędu celnego ogromny napis. 10 000 LAT (lub coś koło tego) - głosił - DLA NOSZĄCYCH SMITH & WESSONA.
- Po co pan przywieźć broń? - spytał malajski urzędnik z grymasem zmęczenia.
- Żeby strzelać do... hm... do dzikich świń.
- Nie, nie. Pan myśleć my wszyscy tutaj prosto z drzew. Pan myśleć tylko Anglia cywilizowany kraj.
- Ach, nie, wcale nie. Tu jest wspaniały kraj.
- Bardzo prawdziwe, mój przyjaciel. Pan nie potrzebować tu broń. Ja ją wziąć do depozytu. British Council napisać za panem. Pozwolimy panują zabrać - kiedy pan odjeżdżać.
Wielce zawstydzony obserwowałem zniknięcie mojego naoliwionego, błyszczącego, czarnego przyjaciela.
- Nie martw się - powiedział James z widoczną ulgą, tonem, jakim mógłby pocieszać rozkapryszone dziecko, któremu właśnie odebrano lizak. - Znajdziemy ci coś równie paskudnego. Wielki łuk ze strzałami lub coś w tym rodzaju.
- ...
entlik