Kaden - Bandrowski Juliusz - GENERAŁ BARCZ.rtf

(2010 KB) Pobierz

Juliusz Kaden-Bandrowski

GENERAŁ BARCZ

Powieść

 

Świat będzie rozprawiał, wołał, cnoty lepił, występki mia­nował, zaraz to za nim powtórzę, nawet mu pomogę, sam może nawet jedną prawdą zostanę? ...

Oczynił nagle Rasińskiego ów świat dzisiejszy, głodny, zgruchotany, na pół rozpęknięty... Jak się wynosi, wydy­ma, to w tę, to w ową stronę, a ludzie po obu brzegach namotani w kłąb... Zaś on, Basiński, w dwu małych po­kojach oficyny, z ciszą książki pod nosem, z światłem elek­trycznym pod ręką, i biurkiem u okna i z prostym przy­kazaniem dwu małżeńskich łóżek, wystawionym na po­kój ...

Od krwawej sprawy człowieka sparciałym się już czuł Rasiński i pustym... Przychodziło mu na myśl, czyby te­raz, na odmianę, nie pobyć trochę w utęsknionym cie­ple? j!! Być w cieple i patrzeć na świat oczyma, które się już nauczyły i będą twardsze niż lana guma...

Bo przecie są granice i ten worek człowieczy, w którym się wszystko odbywa, ma także swoje prawa! Biedne, ma­lutkie prawa sznurka, sprzętu, guzika, pudełka zapałek ...

Świat może sobie umierać, a drudzy pójdą za węglem — przełożył sobie lekceważąco. — A gdy chociażby na czwo­rakach przyniesiesz czarny kopczyk... Do swojej piwni­cy .. | Do tego malutkiego grobu, który każdy mieszkaniec pod sobą ma.. I Gdy tó zwieziesz i zamkniesz na drogą, najpodstępniejszą kłódkę, wtedy będziesz mógł biegać zno­

wu po wszystkich rynkach i opłacać sobie najprawdziwsze poświęcenia. I.

Przystanął na rogu Plant pod czarnym żyłowaniem gałęzi.

Bo tak było — nie inaczej... I ze sławy, uciułanej na marginesach wielkiego boju świata, nic więcej nie zosta­ło — prócz troski o chleb, o brzuch chory i skórę wylenia- łą ... O ciepło biednych resztek ...

Wiatr płynął koronami starych kasztanów, pędząc z nich kruche liście. Biegły za ludźmi aż na ulice.

I jak w tym wietrze strzępią się liście, pogania piach, a proch się kołem unosi — myślał Rasiński — tak z czło­wieka treść uchodzi, słowa się strzępią —

Teraz po prośbie za tym węglem do samego pana bur­mistrza ...

Rasiński — redaktor, żołnierz, pisarz, muzyk, co parę lat temu w murach tego samego magistratu eskapadę le­gionową inaugurował... Że już nie tylko tłum, że urzęd­nicy także na tę wycieczkę przysięgali..,

Burmistrz — „nie był w stanie”.

Rasiński obwieścił swoje nazwisko. Wykaligrafował je w tykającej ciszy salonu przedmiotowym głosem, aby nie było omyłki. — Nazwisku temu za tyle wojennego hałasu i krwi należałoby się...

Nie był to „dział" burmistrza. Inne schody, inne skrzy­dło, inny korytarz i tam dopiero drzwi — „rzymskie pięć”.

Przemierzywszy mnóstwo stopni, minąwszy wielu ludzi, którzy z czworogrannym papierkiem w spoconych dłoniach błądzili pilnie, trafił na koniec przed poszukiwane balaski, zastawione tłumem skulonych pleców.

Przebijże się tu, człowieku, przez tyle pośladków do sa­mej władzy!

Więc znów na lirycznym przydechu wygłosił, kim jest.

Tym bardziej że gładko zaczesany rozdawca, za balaska- mi, miał taki sam żelazny krzyż w klapie surduta.

Krzyżyk bojów, uporów, wariactw i spisków Pierwszej Brygady polskiej..,

e

              Jestem Rasiński.

Kilka osób odwróciło się z zaciekawieniem. On zaś, aby się sława na wszelki wypadek miała czym podeprzeć, dodał po chwili: — Wracam od pana burmistrza...

Przełamali się cienką, nakrapianą kartką. Urzędnik puknął ołówkiem w grubą księgę.

              Pan Rasiński. No tośmy razem gdzieś chyba mu­sieli? ...

Obmacali się oczyma, w których’, niby ciemne pasma, mijały długie wspomnienia, rozrzucone na przestrzeni tylu pożarów, zniszczeń, gruzów i niedoli.

              Pan pod Barczem — westchnął urzędnik — bliżej samego ołtarza ... Ale ja też ...

Wymienił z namaszczeniem jakąś jednostkę bojową.

              Barcz, panie Rasiński, to był wódz, jakby się kto pytał, co?

              Może jest jeszcze? ...

Zespoleni poczuciem wspólnego kultu radośnie spojrzeli na siebie. W końcu urzędnik, rozwarłszy grubą księgę, po­czął szukać.

Cisza zaległa. Słychać było z głębi biura głos drugiego manipulanta, który nad olbrzymią kratką stronicy wymie­niał nazwiska zabitych, należących do zapasowego batalionu miasta.

Podręczna maszynistka w miarę dyktanda przemazy- wała ich na maszynie. Oboje pracowali statecznie. Ona sypała szybko krągłe jajeczka liter, on zaś, skubiąc cierpli­wie wargi, jak gdyby palcami wyjmował sobie z ust imiona poległych i podobne do malutkich atramentowych szkiele­tów, wciągał na karty księgi.

Formalności gotowe — do magazynów..,

Obstawione były wojskiem, bo przed rampami i przy parkanach już od tygodni mąciła się tu pstra, rozgoryczona szumowina miejska. Co parę kroków sterczeli austriaccy szturmowcy. Biło od nich tęgim smrodem broni i kukury­dzianego chleba.

Basiński minął ich delikatnie, dążąc ku bocznym zardze­wiałym torom.

Stały tam szeregi wagonów, z których sypał się węgiel. Czarne ułomki spadały na szyny, prósząc dokoła złotą rosą miału.

Tu już zrzucić trzeba było wszelką pychę z serca... Tu już na nic nazwisko — i żadnych procentów zasługi... Sama prawda, zdrowie, trud, samo upokorzenie... Więc przypochlebne dowcipy, pieniądze, chwytkie macanie nie­chętnych bluz robotniczych ...

Aż nareszcie udało się Rasińskiemu zwyciężyć.

Obiegając czujnym wzrokiem każdą zmarszczkę czarno- rudej toni, zamkniętej brzegami wózka, kroczył lekko chod­nikiem, podczas gdy „jego ludzie” pchali garbaty skarb środkiem ulicy.

W domu wielka radość z tego triumfu. Chyba ściany pęcznieją, wytknięte na pokój łóżka powleka biel odświęt­na, każda szafa błyszczy obcisłym wątkiem politury...

              Zdawałoby się, że już nic nie znaczymy, że już nas nie ma — opowiadał żonie przy obiedzie — a tymczasem nieprawda ... Niewiele to, bo niewiele, ale zawsze... Bur­mistrz mówi: nie tu — rzymskie1 pięć... I tam właśnie ten urzędnik... Też spod Barcza ongiś. I będziemy mieli cie­pło ... Niedużo to oo prawda, jak na śpiących rycerzy, ale zawsze...

Po południu przed oknem, wychodzącym na mały kwa­drat ogrodu, wziął się Rasiński do pracy. Dziś wieczór miał już ostatecznie złożyć swą powieść wydawcy.

Pomiędzy suchymi badylami podwórza zawodził cicho wiatr. Małe, czerwone listki padały jeszcze z gałązek — zaś wysoko nad przeciwległym murem płynęło niebo szare i śpieszne. Niespodzianie mur zadrżał jakoby — w zimnej szczelinie cegieł zrodzony strzępek biały odczepił się — zsunął. I oto z drugim, dwudziestym, setnym wybierał już wątłą swą drogę w nieskończonym rozmiarze powie­trza ...

              Śnieg — ucieszyła się żona.

Rasiński przekładał stronnice, pokryte pisanym truch- tem wielu dni i miesięcy.

              Bo widzisz — odpowiedział żonie bez związku — trzeba, aby się w naszej literaturze skończyła raz ta polska laksa liryczna... Ten rzewny bełkot przez łzy... I doty- 1 kanie przez bibułkę, i gadanie przez watę... Masz coś do gji powiedzenia, człowieku — kładź od razu wszystkie flaki, wszystkie kiszki...

Wiedział, że to było więcej niż flaki i kiszki... Snuła mu się przez te kartki najdroższa postać żony, z której tu oddał wszystko... Każde zgięcie smagłego ciała, zapach i smak wszystkich pocałunków i wszystkie najskrytsze po­dejścia, i włosy, i piersi, i ręce, i nogi, i usta, i serce, które w środku dzwoni...

Mrok zapadał coraz gęstszy. Pierwszy śnieg zaścielił małe skrawki ogrodu. Prostokątny blask któregoś okna, rozpostarty w pośrodku podwórka, zgasł nagle.

              Czy jesteś tu? — spytał przestraszony Rasiński.

Pochyliła się, zaglądając mu w oczy.

Ujrzał nad sobą jej twarz ... Jakby jaśniejszy wyimek cienia, określony potrójnym łukiem brwi, nozdrzy i ust.

              A jeżeli to jest nic? — spytał, kładąc ręce na skryp­cie. — To co? ...

Harmonia ciemnych łuków rozwinęła się, pod spięciem brwi przeleciał nagły blask spojrzenia.

              To jeszcze zawsze może być o wiele więcej... O wie­le więcej...

Po tych słowach, wydanych śpiewnie, usta jej pozostały otwarte, jakby zaraz w mrok miała z nich tchnąć mnogość nieprzewidzianej nowizny..,

Rasiński uśmiechnął się pobłażliwie i długo całował skro­nie żony, ramiona, ręce.

Umówili się, że się spotkają wieczorem, albo w kawiar­ni, albo na Plantach.

Z teką pod pachą wyszedł na swą rundę codzienną.

Obejść wszystkie umówione gniazda spiskowe.

Robili już te spiski nałogowo — jak się stawia pasjanse.

Dawali sobie rozkazy, spełniali je, wyznaczali nowe miej­sca zbiórki.. 4

Po całym Krakowie.

Dziś u adwokata na Szewskiej, potem na Floriańskiej, potem na Małym Rynku.

Zdawali sprawę o uczynionych postępach w Królestwie, na wschodzie, na zachodzie, na Ukrainie... Nazwy dale­kich miast, planów fortecznych, dyslokacyj, tajemniczych komend mełły się drobnym pośpiesznym trybem, jak w młynku.

Przy tym zbierało się mnóstwo dowodów obciążających rządy zaborcze. Musiało się umieć wyliczać całe litanie krzywd... Popalone wsie, pogwałcone przez Prusaków dziwki, pozwanych na przymusowe roboty chłopów... Straszne „menu” uwięzionych w Szczypiomie legioni­stów .^-Spamiętać wyrwane kable, skradzione tramwaje, nalane kopalnie... Tragedie polskich Korpusów Wschod­nich ...

Bez liku tego było.

Rasiński co dzień uczył się tej kalwarii w biurze, na Floriańskiej, pod perkalową spódniczką abażura.

Dziś jednak nie potrzebował wstępować na górę, spotkali się bowiem z Pyciem, głównym dyrektorem całej tej, cy­nicznie zwanej, agencji „Pies”, na schodach.

              No, to mi wszystko powiesz — ucieszył się Rasiń­ski. — I będę wiedział po prostu, bez żadnych obrzędów ...

              Ale co? — Pyć stał we framudze, tak że światło naftowej lampki ślizgało się po wierzchu jego wyszarzałej postaci, jakby plasterkiem połyskliwym czepiając się nosa i bladych policzków. Cała reszta osoby, wytarta, wyświech­tana, łatana brudną kratką odzieży, pod przykryciem po­dróżnej dżokejki ginęła w cieniu.

              Jak to co? Przede wszystkim twoje zdrowie? ... — Rasiński nawiązywał do wątroby Pycia, przestrzelonej w Legionach, potem szczęśliwie otorbionej, lecz zawsze śmiercią grożącej.

Pyć mlasnął chudymi szczękami.

              Twoje zdrowie... Następnie — telegrafistki, siostry, Dowództwo Twierdzy, konfidencja ...

Wtajemniczeni bowiem wiedzieli, że Pyć rył w każdym zakamarku wielkiej machiny austriackiej ...Ze sobie po- wydłubywał niezawodne urzędniczki na poczcie... Że cu­dzołożył pożytecznie z najważniejszymi siostrami w oddzia­łach analizy szpitalnej... Że na stare guziki czy sznurki munduru legionowego zaprzysięgał ekspertów zakładu psy­chiatrycznego, że go łączyły związki braterstwa z jakimiś opiekłymi kolejarzami...

              Konfidencja pracuje — mlasnął Pyć.

              No więc gadaj — gadaj do cholery... O „sprawie",

o              „Ojczyźnie” ...

              O której?... O twojej, o mojej, o Dąbrowy, o Kry­wulta? ...

Zielone oczy Pycia zasnuł senny tok znużenia. — Wnet będziemy mieli sto Ojczyzn... Zaraz wkrótce zrobi się jedna ludowa na prowincji... Druga wojskowa lęgnie się tutaj pod kosmatą piersią jedynego na placu pułkownika, Dąbrowy!.. Trzecia gdzieś między Radziwiłłowem a Prze­myślem, w postaci naszego Barcza ..,

              A sam Barcz?...

              Powinien by się przedrzeć... Czekamy... Czwarta kokosi się w tłustych kłębach wodza wschodu, boskiego Krywulta ... Gdzieś na kresach... Piąta w Warszawie... Dodaj do tego byłe Koła Sejmowe, wszystkie kawiarnie, wszystkie bajzle...

              Co ty mi tu, Pyć, gadam: stare rzeczy?...

              To już wszystko! Nic nowego... Chyba jeszcze w ka­wiarni ...

Poszli zatem do hotelowej kawiarni, gdzie mieli stały swój stół. Basińskiemu było to na rękę, tam bowiem po­winien się był spotkać ze swym wydawcą Kwaskiewiczem.

              Idę duszę sprzedawać — śmiał się po drodze do Pycia.

              To już nikomu nie imponuje...

W. kawiarni nad grzędami drewnianych ciastek, pod

szeregiem różnobarwnych wódek, wśród płaszczów, niby czarna zwierzyna przytroczonych do ścian, kręciły się tłumy.

W drugiej sali, poświęconej bywalcom, odnalazł Pyć stolik znajomych.

              Z daleka możesz zawsze poznać naszych ludzi. Po* patrz ... Łeb przy łbie — konspiracja .!.

Siedzieli tam jak co dzień — zaprasowany starannie dyrektor banku Jabłoński, pułkownik Dąbrowa w swej cza- marze powstańczo-duchownej, poseł Rybnicki w czarnym surducie ośmiogodzinnych przemówień.!.

Z boku, skromnie, między kilku głowaczami grubo cio­sanych adherentów Dąbrowy, budował się rozmową wy­dawca Kwaskiewicz, opromieniony aureolą długich, siwych, misyjnych niejako włosów.

              No — pstryknął Pyć, gdy usiedli. — Co nowego?

              Nic nowego — podchwycił Jabłoński, wyciągając do­bitnie poszczególne słowa. — Tylko właśnie tłumaczę, po raz który w życiu ja to tłumaczę już! Że to nie żadna Pol­ska winna ani nasz charakter narodowy — tylko warunki. Niemiec był dobrym żołnierzem, bo go brali za mordę. To samo Francuz, Anglik — i każdy. A u nas? Jak długo nie będzie solidnego aparatu, biorącego, proszę pana, wszy­stkich obywateli ściśle za mordę.. [

Pułkownik Dąbrowa przemierzył dyrektora skrytym spojrzeniem, następnie wyrzuciwszy z kosmatych dziurek nosa na wąsy prztyk pogardliwie pchniętego powie­trza:

              Bo co mamy?... Jeśli chodzi o osoby (zaliczam sie­bie też do tego towarzystwa) — nic nie mamy... Niby w mojej branży kto? ... Barcz? ... Wiem, myślicie wszyscy

o              Barczu... Gdzie go macie? . I. Płuży tam gdzieś świata­mi... Krywult?... Nie, panowie. Na to by trzeba, by był blisko ludu... Żaden z tamtych Krywultowskich panów nie stoi na czele mięsa i krwi... Więc jeżeli nie o bladze, nie o drożdżach, że gdzieś tam założone, kiedyś korek wy­sadzą... Jeżeli szczerze mówimy, tak po prostu — kawa

na ława ... Niby jakie drożdże? ... My — inteligencja? .. ■ Za mało. Robotnik? ...

Dąbrowa podał się niedowierzająco naprzód, jakby coś obwąchiwał. — Chłopi? ... — Twarz pułkownika wyrów­nała się zupełnie. Spojrzenie zawinęło wysoko pod zmiętą powiekę, a z rozszerzonych ust wywalił się na stół i na całe towarzystwo rubaszny śmiech...

              I to wszystko w kupie ma, zdaniem Jabłońskiego, stanowić aparat brania za mordę... Być Ojczyzną ... Ja bym jeszcze rozumiał — Dąbrowa zwrócił się do Rybnic­kiego — żebyście mi pokazali, pośle: To krzesło, kanapa, w końcu jakaś wielka dziewucha ... I po dawnemu, to jest Ojczyzna — powiedzcie!... Żebym to widział na oczy... Ta dziewucha jest Ojczyzna, a ty jako pułkownik jesteś włos na łydce tej dziewuchy, a szeregowiec jest na przy­kład molekułą ... Ale nie widzę tej dziewuchy i..

Jego ogromne śniade ręce wyskoczyły nad stolik łapczy­wymi chwytami, jakoby już szukając okrągłej namacal- ności...

              Zresztą gdybym nawet zobaczył — to nie wiem... Za dużnśmy przeszli, żeby nam to dziś wystarczyć mo­gło...

Spostrzegł, że mówi za wiele. Że się si niogo wpatru­ją... Przestał, tym bardziej że domówił się był już prawie do swojej prawdy... Już teraz — tylko ta czarna masa ... Nie robotniki, nie chłopy ani pany... Masa, pot i gniew — na której czele... Nie aparat do trzymania za pysk, tylko dwa słowa: równość, sprawiedliwość...

Towarzystwo oczu z niego nie spuszczało, aż się mie­szać zaczął... Bo z tymi demokratami zagorzałymi nigdy nie wiesz, co ci wypominają... W czymeś zawinił?... Że co?

Że nie od kolebki z nimi... Że „na księdza” się szło?... Że z diakona dopiero zawróciło? ... Że niby potem do mle- czarstw... I w spółkach propaganda za polską rasą by­dła ... Za czerwoną ... Też rewolucja ...

Wszystko mu naraz przeskoczyło przez myśl. Żona,

pięcioro dzieci, pięć pokoi i że się pułkownika w Legio­nach dochrapał, i ta bieda teraz ...

Długi łeb Rybnickiego świecił mu nieruchomo nad nosem.

              ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin