WIESŁAW WERNIC
Colorado
Ilustrował
STANISŁAW ROZWADOWSKI
CZYTELNIK— WARSZAWA— 1974
Tak się zaczęło
Przebudziłem się. W pokoju było ciemno. Na tle niewidocznej ściany polśniewały dwa wąziutkie pasemka szarości. To szpary w okiennicy przepuszczały pierwszy dzienny brzask.
Siennik zachrzęścił. Podniosłem się ostrożnie, aby nie zbudzić towarzysza śpiącego po przeciwległej stronie izby. Zbliżyłem się na palcach do okna, wolno, wolniutko odsunąłem żelazny haczyk przytrzymujący szeroką, ledwie oheblowaną deskę i lekko ją pchnąłem. Zawiasy zaskrzypiały piskliwie, ktoś poruszył się i usłyszałem senny głos Karola:
— Co tam robisz, Janie?
— Oddycham świeżym powietrzem. Śpij, jeszcze nie ranek.
Mruknął coś w odpowiedzi, słoma zachrzęściła i znowu zapadła cisza.
Oparłem się o poprzeczną belkę i wyjrzałem. Pode mną rozciągał się czarny pas ziemi ogrodzonej palisadą z bali, wysoką na półtora chyba człowieka, z bramą o dwu skrzydłach zamkniętą na głucho, podpartą długimi tykami. Za bramą w cieniu ustępującej nocy widać było niezmierzoną, pustą przestrzeń. Na jakichś odległych krańcach, gdzie przeczuwać należało horyzont, czerniała nieregularna, zamazana linia — dalekie pasmo Gór Skalistych.
Spojrzałem w lewo. Tam toczyła swój płytki nurt niewidoczna rzeka. Za nią ciągnęła się taka sama płaszczyzna, ograniczona z jednej strony atramentową ścianą lasu.
Sięgnąłem po lornetkę. Przestrzeń rozrosła się w jej szkłach, góry stały się bliższe i jeszcze groźniejsze, las posępniej rysował się czarnym konturem. Tylko wody nadal nie dojrzałem. Musiała płynąć w dolinie, bezgłośna w tej ciszy. Skierowałem szkła prosto przed siebie i wydało mi się, iż dostrzegam jakiś ruchomy punkt. Czy była to antylopa biegnąca do wodopoju, czy jakiś drapieżnik powracający z nocnych łowów — nie mogłem stwierdzić.
Szarzało coraz bardziej, tumany mgieł przewalały się równiną. Wówczas usłyszałem lekkie skrzypienie piasku w dole. Ktoś podniósł się z ziemi, z ciemnego kącika utworzonego przez dwie krzyżujące się ściany ogrodzenia. Przetarłem zaspane oczy: Colorado! Oczywiście on. Dziwny człowiek.
— Ja mam spać pod dachem? O nie, dżentelmeni! To ujdzie w zimie, jak śnieg zawali ziemię, ale nie teraz...
Colorado! Dostrzegłem, jak wspiął się na półkę biegnącą w połowie wysokości palisady i wyjrzał za ogrodzenie. Stał nieruchomo przez chwilę, potem lekko zeskoczył i zniknął w mroku. Pewnie wrócił do swego legowiska.
Spotkaliśmy go przed dwoma dniami w pustej okolicy. Mieliśmy już wówczas za sobą spory szmat przebytej drogi. Skrajem jałowcowego lasku, potem poprzez krzaki pachnącej szałwi jechaliśmy prosto, jak strzelił, aż nagle podniosła się kurtyna lasu, drzewa odbiegły w prawo i lewo odsłaniając nagi, obły wzgórek. Na jego szczycie stał samotny jeździec z kolbą rusznicy wspartą na łęku siodła, nieruchomy i wspaniały w swej nieruchomości. Wyglądał jak pomnik albo jak aktor na scenie uwolnionej z czarnozielonej zasłony. Mimo woli ściągnąłem cugle. Słońce migotało na lufie broni, a przejrzyste powietrze pozwalało dostrzec każdy szczegół ubrania nieznajomego. Było bajecznie kolorowe.
— Jak w teatrze — szepnąłem do Karola. — Albo jak w cyrku... Któż to jest, u licha?
Pytanie było usprawiedliwione: jeździec mienił się barwami tęczy. Od błękitu kapelusza, poprzez krwawą czerwień okręcającego szyję szala (którego końce spadały sztywno i ciężko, jakby zrobione z ołowiu), poprzez cytrynową kurtę, aż do spodni zielonego koloru.
Staliśmy, dopóki posąg nie ożył nagle. Podniósł broń i zjechał galopem z pagórka. Zatrzymał się tuż przed nami tak gwałtownie, że koń wyrzucił kopytami chmurkę kurzu i przysiadł na zadzie.
— Witam podróżnych. — Głos miał nieco chropawy, ale przyjemny dla ucha. — Witam — powtórzył. — Dokąd to dobre czy złe bogi prowadzą?
Karol w milczeniu wykonał ruch ręką: za i przed siebie. Przez tę krótką chwilę przyjrzałem się nieznajomemu. Z bliska nie wydawał się już tak bajecznie kolorowy: błękitny kapelusz jakby poszarzał, czerwień szala zbladła, cytrynowa kurta świeciła wyblakłymi plackami łysin, zielone spodnie, pełne łat i cer, przybrały barwę szarozgniłą. Jedynie buty wyglądały solidnie.
— Jestem Colorado — rzekł jeździec.
Skinąłem głową.
Kiedyśmy przed trzema dniami opuszczali malutkie miasteczko o hiszpańskiej nazwie Santa Rosa — pamiątka z czasów konkwistadorów — gospodarz obskurnej tawerny powiedział:
— W tych okolicach łatwo zabłądzić. — Tu popatrzał na nasze aż zbyt schludnie wyglądające sylwetki (nowicjusze?) i dodał: — Przed wami wyjechał Colorado. Jak dobrze popędzicie koni, to go dognacie. On się nie spieszy.
— A kto to jest? — zagadnął Karol. — Nie byliśmy nigdy w tych stronach.
— Obrzucił nas pogardliwym spojrzeniem:
— Tak właśnie myślałem. Kto to jest? Zapytaj się pan lepiej, kto to nie jest. Chociaż i na to pytanie nie odpowiem. Colorado jest wszystkim po trochu, a jednocześnie... niczym.
Po tym niezrozumiałym wyjaśnieniu zebrał puste kufle po piwie i odwrócił się do nas plecami.
A więc mieliśmy przed sobą Colorado. Nie trzeba było odgadywać, że jest to po prostu przezwisko. Kolorado — to imię wielkiej rzeki mającej swe źródła w Górach Skalistych, a ujście w Zatoce Kalifornijskiej.
Na terytorium Nowego Meksyku, na Dzikim Zachodzie — jak określano te ziemie — przedstawiał się, kto chciał, kiedy chciał i jak chciał, albo nie czynił tego wcale.
— Ach, Colorado... — powtórzyłem.
— Słyszeliście o mnie?
— W Santa Rosa powiedzieli nam, że jeśli pognamy konie, to dopędzimy Colorado, bo on się nie spieszy.
Uśmiechnął się.
— To prawda. Życia nie przegonisz. W Santa Rosa siedzi w gospodzie “El Paso" jakiś niby Hiszpan, niby Metys o strasznie długim nazwisku, ale wielki cymbał. Na pewno on was tak objaśnił. Zdzierus! Chętnie wskażę gospodę lepszą niż “El Paso" i znacznie tańszą, bo... bezpłatną.
Zawrócił konia.
— No, dżentelmeni, jeżeli to panom odpowiada, ruszajmy.
Nie wiedziałem, czy śmiechem, żartem, czy też w peł...
edmund144