Jerzy Andrzejewski - Warszawianka.pdf

(47 KB) Pobierz
Jerzy Andrzejewski
Warszawianka
1945
Dzień był chłodny, a jesienne niebo zaciągnięte na słotę. Tylko raz jeden,
wczesnym popołudniem, przedarł się nagle spoza chmur rdzawy poblask.
Przez chwilę zdawało się, że pogoda się przetrze. Lecz wkrótce wiatr naniósł
strzępy potarganych, szarosinych chmur, słońce przyćmiło się i wśród
gęstniejącego zmierzchu począł mżyć gęsty deszcz. Aż wreszcie rozpadało się
na dobre.
Pociąg, do którego o świcie załadowano w obozie pruszkowskim parę tysięcy
wypędzonych z Warszawy ludzi, szedł z nastaniem zmierzchu coraz wolniej.
Tory były zajęte wojskowymi transportami, więc kilkakrotnie i na dłużej
stawał w polu. Nim zapadła noc, jadący przestali się orientować w okolicy i w
kierunku, w którym pociąg zdążał. Wprawdzie platformy towarowe były
odkryte, lecz wysokie, węglowym pyłem umazane ściany odsłaniały widok
tylko na niebo w górze, rozległe i ciemniejące. Wiatr wśród tej przestrzeni
przelewał się, huczał i gwizdał, a deszcz ostro i z ukosa zacinał.
Ludzie — mężczyźni i kobiety, starcy i dzieci — stali jeden przy drugim,
stłoczeni tak ciasno, iż nikt się nie mógł poruszyć. Podróż trwała już ponad
dwanaście godzin. Cierpki odór wydzielin zmieszany z wilgocią
przemokniętych ubrań tamował oddechy. Grzano się bliskością raczej niż
ciepłem towarzyszy.
Omdlałe ramiona wspierały głowy opadające ze znużenia. Ustały już
rozmowy. Nikt się nie śmiał i nikt nie rozpaczał. Zmęczenie stępiło nędzę.
Gdzieś w odległą, głęboką i prawie nierzeczywistą otchłań zapadły się wrzące
łuny pożarów i czarne dymy. Ginęły wśród dna mrocznego skamieniałe salwy
karabinów, huk armat i detonacje bomb, gwizd pocisków, trzask granatów,
łoskoty walących się w kurzawie pyłu domów, a twarze i głosy, dłonie
wzniesione i usta otwarte do krzyku wnikały w krainę cieni, w ogromną noc,
w której pustych przestrzeniach wraz z dniami ostatnimi, złączona z nimi,
choć nie pojednana, konała cała przeszłość, wszystkie jej strzępy niosące z
1
zatraconych czasów: jednym — kleistą zieleń listków jakiejś nagle
wspomnianej wiosny, drugim — pierwsze kroki dziecka zostawionego pod
gruzami, a jeszcze innym nadzieję i pragnienia umarłe i bez echa. Była cisza.
Niekiedy z nagła odmienionym rytmem, dźwiękiem rozleglejszym i wyższym,
zadudniły w dole pod pociągiem wiązania mostów. Kiedy indziej wpadano w
łoskot pociągu biegnącego w przeciwnym kierunku. Na postojach zalegała
cisza jesiennej równiny. Czasem wśród nieruchomych i milczących ludzi
zapłakało dziecko. Deszcz padał coraz gęstszy, a chłód był coraz
przenikliwszy.
Już wśród ciemności, na nieznanej stacji, której światła przenikały poprzez
mrok i deszcz nikłą, mglistą poświatą, 'cofnięto pociąg na bocznicę. Tory tu
były puste i wygaszone, a stacja musiała zostać daleko, bo żaden odblask nie
rozjaśniał rozpostartej ponad platformami nocy. Gdy nie opodal przejechał
parowóz, snop iskier rozsypał się w ciemnościach i zagasł, nim ktokolwiek
zdążył wychwycić z mroku rysy najbliższego towarzysza. Potem tu i tam,
nisko przy nasypie kolejowym, błysnęły smugi latarek. To konwojujący
transport żołnierze chodzili wzdłuż wagonów. Bardzo wyraźnie było słychać
ich ciężkie kroki. Skrzypiał żwir. „Kurt!" — krzyknął jeden z żołnierzy. Inny
odpowiedział z daleka. Chrapliwe, gardłowe głosy zabrzmiały krótko i obco.
Jeszcze drżała nimi chlupocząca deszczem cisza,, aż znów zasklepiła się
zamarłą przestrzenią. W głębi nocy zaniosło wysokim gwizdem lokomotywy.
Stojący na bocznicy pociąg robił wrażenie opustoszałego.
Na jednej z platform umierała kobieta. Jej mąż zginął pod gruzami trafionego
bombą domu. Syn zginął na barykadzie. Z zasypanej piwnicy odgrzebano
tylko ją jedną żywą. Miała na sobie koszulę i męski postrzępiony letni
płaszcz. Skonała bezgłośnie prawie i młoda dziewczyna, która
przytrzymywała ją w ramionach, przeoczyła chwilę śmierci. Gdy tmta
umierała, tej majaczył się w gorączce półsen: szła wyludnionymi ulicami,
wśród nieznanych wielkich kamienic i ogromnych placów, których nigdy nie
była widziała. Im dalej szła w głąb miasta, tym bardziej czuła się zagubiona i
smutna. Nagle usłyszała za sobą kroki. Obejrzawszy się ujrzała męża.
Chociaż nie widziała go od początku powstania, nie zdziwiła się. „Gdzie
jesteśmy, Janku?" — spytała. Miał na sobie długi płaszcz żołnierski, a na
2
głowie hełm. — „Przecież to Warszawa" — odpowiedział. „Nie, nie!" —
zawołała. I poczęła biec. Biegła długo, aż znalazła się na rozległym i jak
wszystkie ulice pustym placu. Dokoła ciągnęły się kwietniki i zieleńce.
„Janku, Janku..." — bezradnie obejrzała się za mężem. Szedł ku niej
uśmiechając się. „Kochanie — powiedział — już zapomniałaś Warszawę?
Popatrz, idziemy Krakowskim Przedmieściem, tam stoi Zamek..." Zakryła
wtedy oczy dłońmi i zaczęła płakać.
Na innej platformie, tak uciszonej, jakby wymarłej, mężczyzna oparty
plecami o wilgotną ścianę wagonu słyszał nie opodal ściszone głosy. Zrazu
nie mógł rozpoznać, kto z jego bliskich rozmawiał. Daremnie wytężał wzrok,
aby wychwycić z ciemności zarysy najbliższych twarzy. Od pierwszego dnia
powstania szukał matki i żony. Gdy dotarł po paru tygodniach do domu,
znalazł tylko zgliszcza. I naraz ogarnęła go pewność, że od żony oddziela go
tylko stojący obok wysoki mężczyzna. Całym sobą czuł jej bliską obecność.
Chciał się poruszyć, wyciągnąć rękę. Nie mógł. ,,Najmilsza — szepnął —
najmilsza moja..."
Blisko przy wagonie rozległ się krótki wystrzał. Za nim drugi i trzeci.
Szesnastoletni chłopiec, który przed chwilą zsunął się był z lory na kolejowy
nasyp, zachwiał się i twarzą upadł w zwiłgły żwir. W ciemnościach
rozbłyskujących latarkami nawoływali się żołnierze.
„Jaką mieć nadzieję? — myślał człowiek, który stracił wszystkich bliskich. —
Jak żyć? Jak zacząć żyć na nowo?"
Stara, siwa kobieta trzymała w ramionach wnuczka, który przed chwilą
skonał. Ciepło drobnego ciałka grzało jej dłonie. Pod zdrętwiałymi palcami
czuła delikatne, jedwabiste włoski, a w sobie ciągle żywy krótki, gwałtowny
dreszcz, który wstrząsnął małym, gdy odetchnął po raz ostatni. Chciała
modlić się i nie znajdowała słów.
Na drugiej platformie jeden z ludzi daremnie usiłował wyswobodzić rękę.
Chciał jednego: oczy zasłonić dłonią. Od dłuższego czasu widział swoją ulicę
w kłębach dymu, strzępy murów objęte ogniem, wysokie i puste okna
zawieszone ponad wirem płomieni. Tego obrazu nie zmazywała ani noc
trwająca dokoła, ani ciemność, w którą uciekał zaciskając powieki. Już
kilkakrotnie szarpał gwałtownie ramieniem.
3
Człowiek obok cicho jęknął. Znieruchomiał więc. Czuł, że każdym swoim
nieostrożnym poruszeniem sprawia temu nieznanemu towarzyszowi dotkliwy
ból. Otworzył oczy, lecz noc dokoła, podobnie jak je go własna, dygotała tymi
samymi łunami. Bliżej, jak gdyby wsparte o niewidzialne głowy stłoczonych
ludzi, wyrastały szczątki rozbitych barykad. W oślepiającym blasku biły w
górę kłęby płowego, dymu. Żaden ludzki głos nie wnikał w pożar. Noc płonęła
bezgłośnie całym swoim ogromem i głębią.
Nie opodal niemowlę zapłakało głośno przy pustej piersi matki. „Tss,
maleńki!" — usiłowała uciszyć żałosny płacz. Wiedziała, że za kilka godzin to
wątłe ciałko uspokoi się na zawsze. Dziecko kwiliło coraz głośniej, coraz
bardziej rozdzierająco. W ciszy, jaka panowała, rozchodził się ten płacz na
wszystkie platformy. Słyszano go najdalej.
Na ostatniej lorze młody wysoki mężczyzna wspiął. się nagle na palce i
dłońmi. uchwycił się krawędzi, ściany. Dosięgną! jej. Chwilę nadsłuchiwał.
Krokiwartującego żołnierza oddalały się w głąb ciemności. „Teraz!" —
pomyślał. Podźwignął się w górę. Daleko jarzyły się przyćmione słotą światła.
W dole ciemniał mrok. Skoczył na oślep. Potknął się. Ale nie upadł.
Pochylony, przebiegł kilka kroków. Przeskoczył jeden tor, drugi. Jakieś
druty. Przesunął się pomiędzy nimi. Nasyp. Mokra, grząska ziemia. Wolność,
wolność!
Na środkowej platformie ocknął się ktoś nagle z krzykiem przerażenia z
krótkiego snu. Człowiek ten przed kilkoma dniami spędził dwie
nieskończenie długie doby w zasypanej piwnicy. Chciał się z niej teraz
wydostać. Dusił się w ciemnościach, które miały ciężar ziemi i cegieł. Naraz
poczuł na twarzy chłodne, wilgotne krople deszczu. Oprzytomniał i począł się
śmiać.
Od strony stacji zbliżał się turkot pociągu. Przeszedł sąsiednim torem. Jego
łoskot gwałtownie roztrącił ciszę. Długo jeszcze słychać było oddalający się
turkot. Scichł wreszcie zupełnie i obszar nocy odzyskał spokój. Deszcz teraz
padał mniejszy, mżył zaledwie. Wilgotna mgła nasycała noc. Wiatr nacichał,
podźwignął się wyżej i tam, u sklepienia ciemności, potrącał je z szumem.
Dwoje młodych, dziewczyna i chłopiec, którzy ślub wzięli w pierwszych
dniach walk, stali przytuleni do siebie, trzymając się za ręce. Oboje wiedzieli,
4
iż wkrótce zostaną rozdzieleni. Myśleli więc o owym przyszłym nieznanym
dniu, w którym z powrotem się odnajdą i na nowo rozpoczną wspólne życie.
Dojrzeli w ostatnich tygodniach tak szybko, iż nie zatrważał ich czas. Byli
jednak jeszcze na tyle dziećmi, iż nie lękali się o swoją miłość jedyną i trwałą,
największą ze wszystkich miłości na świecie. Nie widzieli swych twarzy.
Odnajdywali je lekkim muśnięciem zziębniętych warg. „Ptaszku, ptaszku
mój..." — szepnął chłopiec.
Starzec, którego o parę lat młodsza żona umarła ubiegłej nocy w obozie,
szedł cienistą aleją parkową. Dzień był pogodny i ciepły. Mężczyzna miał
otwarte oczy. Z głębi nocy, spomiędzy mgły i odpływającego wiatru, ciągnęło
słodkim zapachem jaśminów. Poblask słońca sączył się przez świeżą zieleń
starych grabów i klonów, a niżej prześwitywała niebieska smuga stawu.
Szedł dalej i naraz w pełnym słońcu ujrzał młodą dziewczynę stojącą nad
brzegiem wody, przy czerwonej łódce, która lekko się kołysała. Dziewczyna
miała na sobie białą muślinową suknię, a na głowie słomkowy żółty kapelusz
z szerokim rondem. W ręku trzymała niebieską parasolkę i końcem jej
kreśliła na piasku niewidzialne koło.
„Cóż bardziej nad cierpienie łączy ludzi?" — myślał samotny człowiek. I czuł
się mniej nieszczęśliwy, ponieważ wierzył w litość i w dobroć.
„Nie chcę niczego żałować — myślał człowiek inny. — Chcę tylko pamiętać.
Chcę żyć."
Jeszcze inny człowiek, chłopiec ledwie dojrzały, myślał o towarzyszach walk,
poległych i żyjących, o tych wszystkich jak on rozpoczynających życie, z
którymi dzielił był nadzieje, gorycze i zawody, a także braterstwo. Coraz
jaśniej pojmował, że chociaż pozostawił w gruzach rodzinnego miasta wiele
złudzeń i wiele prawd i zawołań skruszonych niepowrotnie, ta więź
braterskiej wierności, ocalona od zniszczenia, pozostała tak samo czysta i
żarliwa, jaka była wobec śmierci. I naraz zadźwięczała mu niespodziewanie w
uszach melodia, która niedawno, o wczesnym świcie, wśręd obstrzału
ciężkiej artylerii, gwizdu pocisków i ogłuszających detonacji zabrzmiała nagle
na barykadzie Starego Miasta. Zaśpiewał ją przyjaciel, młody robotnik, w
parę sekund później zabity odłamkiem pocisku.
Oto dziś dzień krwi l chwały l
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin