Jerzy Andrzejewski - Przebudzenie lwa.pdf

(73 KB) Pobierz
Jerzy Andrzejewski
Przebudzenie lwa
1944
W piątym roku wojny, w okresie radzieckiej ofensywy na Wschodzie i
inwazyjnych walk w Normandii, a więc wśród jeszcze raz rozbudzonych
nadziei na rychły koniec wszystkiego, Warszawa — daleka od przeczucia swej
bliskiej katastrofy — huczniej i weselej niż lat ubiegłych obchodziła w pewną
sobotę czerwcową imieniny rozlicznych Janów, Janin i Wand.
Pan Ludwik Lutyński, kosmetyk i wynalazca, miał kilku przyjaciół Janów. Z
jednym z nich, najbogatszym, fabrykantem marmolady, Kałkarowickim,
siedział w godzinach południowych w ogródku modnej "Batawii" na ulicy
Mazowieckiej, przy stole obficie zastawionym trunkami i zakąskami, gdy
naraz przypomniał sobie ważne sprawy do załatwienia. Zajrzał do notesu i
tam pod datą dwudziestego czwartego czerwca odnalazł krótką notatkę:
"opera 5 36 7". Wynalazca nie zdziwił się, ponieważ wszystkie adresy,
nazwiska i terminy zapisywał podczas wojny własnym, konspiracyjnym
szyfrem. Jednak po chwili lekki niepokój odbił się na jego starannie
wygolonej twarzy. Odruchowo podniósł dłoń i potarł nią wypukłe czoło
intelektualisty.
Drobny i mizerny fabrykant marmolady, Kałkarowieki, spojrzał na
przyjaciela z pewnym zdziwieniem.
— Spieszysz się?
— W tym rzecz — wyjaśnił wynalazca — że nie jestem pewien, czy
1
powinienem się śpieszyć, czy nie. Spójrz!
I pokazał fabrykantowi notes.
— Opera 5 36 7 — przeczytał tamten. — Co to znaczy?
— Ba! — westchnął pan Ludwik. — Gdybym wiedział...
— Zajmujesz się muzyką?
— Dorywczo.
— A może to formuła twego nowego wynalazku?
Wynalazca, który od dłuższego czasu nie dokonał żadnego wynalazku,
zamyślił się.
— Nie, nie zdaje mi się, aby to mogło mieć jakiś związek z wynalazkiem.
— Napijmy się zatem — zaproponował fabrykant. — Może przypomnisz sobie.
Rzeczywiście po paru kieliszkach przedwojennej starki twarz wynalazcy
rozjaśniła się.
— Już wiem! — wykrzyknął. — Jest to termin naszego zebrania!
— O! — zainteresował się fabrykant. — To rzeczywiście ważne. Jak do tego
doszedłeś?
— Bardzo prosto. Pięć oznacza godzinę zebrania, trzydzieści sześć numer
domu, siedem mieszkania...
— A opera?
— To bardzo proste. Opera jest szyfrem ulicy. Sprytnie wynalezione, prawda?
— Owszem — przytaknął fabrykant. — Ale jakiej ulicy?
Pan Ludwik znowu potarł czoło.
— Jakiej? Ba, gdybym wiedział...
Pan Ludwik rzeczywiście miał się dzisiaj zjawić o godzinie piątej po południu
na ważnym zebraniu konspiracyjnymi Gdy przed kilkoma dniami
2
zakomunikowano mu adres, zataił go w sposób bardzo prosty. Ponieważ
konspiratorzy mieli się zebrać na Żoliborzu przy ulicy Dygasińskiego,
wynalazcy natychmiast przyszło do głowy, że początek nazwiska
powieściopisarza jest nazwiskiem znanego ongiś śpiewaka operowego,
Dygasa. Napisał zatem: opera. Niestety rzeczy najprostsze bywają niekiedy
najtrudniejsze do odgadnięcia, o czym zresztą wynalazca bardzo dobrze
wiedział z własnej długoletniej praktyki wynalazcy. Lecz od czegóż jest ścisłe
myślenie dedukcyjne?
Żegnając się w parę godzin później z solenizantem i licznymi przyjaciółmi,
którzy przez ten czas tłumnie do "Batawii" ściągnęli, pan Ludwik dzięki
umiejętnej metodzie dedukcyjnej nie miał żadnych wątpliwości, że
konspiracyjnego adresu szukać należy wśród ulic związanych z nazwiskiem
muzyków. Na szczęście wybitnych kompozytorów nie było, jak wiadomo, w
Polsce wielu. Przy pomocy jednego z gości, eks-introligatora, kkóry na
handlu złomem żelaznym dorobił się w czasie okupacji znacznej fortuny,
ustalono nazwy ulic, które mogły być obrane pod uwagę. Ulica Chopina
odpadła pierwsza, ponieważ znalazła się ostatnio w zabarykadowanej i
strzeżonej przez działka i karabiny maszynowe dzielnicy niemieckiej.
— Przez magiel na Koszykowej można się za pięć złotych dostać do dzielnicy
niemieckiej — oświadczył stary hrabia wysiedlony z Poznańskiego.
Ponieważ wydało się mało prawdopodobnym, aby konspiratorzy przechodzili
przez ów magiel, zrezygnowano z ulicy Chopina i ustalono następne trzy:
Moniuszki w śródmieściu, Karłowicza na Mokotowie i starego kompozytora
Gomółki na Żoliborzu. Wynalazca, nie czekając na kawę i likiery, poszeptał
na stronie z przyjacielem, fabrykantem Kałkarowickim, i otrzymawszy od
3
niego ważne wskazówki oraz pełnomocnictwa, wyszedł z "Batawii", całując
dłonie tłumnie usługujących w lokalu księżniczek i hrabianek. Dochodziła
godzina czwarta.
Tłok na ulicach panował niesłychany. Wszyscy ludzie biegli z imieninowymi
kwiatami lub z paczkami ciastek i tortów, hurtowo wypiekanych przez te
panie z towarzystwa, które nie miały okazji względnie warunków zostać
kelnerkami. Tramwaje oblepione były pasażerami, jak pszczołami świeże
plastry miodu. Na przystankach czerniały ogromne tłumy. Tu i owdzie łaziły
patrole żandarmerii z rozpylaczami, lecz mało kto na nie zwracał uwagę.
Przez radio-szczekaczki podawano optymistyczne komunikaty, iż wojskom
niemieckim znów się udało oderwać od nieprzyjaciela. Nastrój był
świąteczny, pogoda wyjątkowo bez deszczu, jak bowiem wiadomo, lata tego
okropne hałasy w całej Europie powodowały chroniczne nadwątlenie chmur,
z których ciągle musiał padać deszcz.
Będąc w śródmieściu udał się pan Ludwik najpierw na ulicę Moniuszki
spenetrować, czy nie zanosi się tam przypadkiem pod numerem trzydziestym
szóstym na konspiracyjne zebranie. Wszedłszy na schody barczystej, a w
bramie przez dwóch kamiennych cyklopów strzeżonej kamienicy, przekonał
się, że przewidywał dobrze. Począwszy od piętra czwartego aż po ostatnie,
piąte, schody zatłoczone były niezliczoną ilością młodych panienek i
chłopców. Nastrój wśród młodzieży panował doskonały. Śmiano się, kuksano
i flirtowano. Nieco na uboczu, wsparty o poręcz schodów, stał samotny pan
w rogowych okularach, z długim nosem i smutnawą miną. Od jednej z
panienek, ładnej blondynki w białej tenisowej sukience, dowiedział się pan
Ludwik, że o godzinie czwartej w mieszkaniu na piątym piętrze odbyć się ma
4
konspiracyjny wieczór autorski znanego poety. Wszyscy się zeszli
punktualnie, autor także przyszedł — był to ów samotnie stojący przy
poręczy pan ze smutnawą mi ną — niestety, gospodarz lokalu zapomniał
widocznie o imprezie, zastawił bowiem na drzwiach kartkę z
zawiadomieniem, że wyjechał do Komorowa. Naradzano się właśnie, co
czynić dalej.
Pan Ludwik, nie czekając na dalszy rozwój wypadków, zszedł pośpiesznie ze
schodów i niebawem z powrotem znalazł się na ulicy. Po Marszałkowskiej
ludzie nadal biegali w różnych kierunkach z kwiatami i tortami. W głębi
jednej z przecznic hałasowała regularna strzelanina.
Pan Ludwik postanowił jechać na Mokotów, ponieważ się jednak nie mógł
wcisnąć do zaklejonych ludzkim mrowiem tramwajów, zdecydował iść
piechotą. Ach, jak niewinnie wyglądało miasto po pięciu blisko latach
terroru! Na rogu Wspólnej i Marszałkowskiej wielkie zbiegowisko zwróciło
uwagę wynalazcy. Zaciekawiony podszedł bliżej. Okazało się, że wśród ruin,
w znacznej już zresztą mierze zniwelowanych, urządzono jeden z betonowych
zbiorników wody, jakie ostatnimi czasy w ramach obrony przeciwlotniczej
wykopywano na wielu skwerach i placach miasta. Nagromadzona woda
służyć miała do gaszenia pożarów. Na razie spełniała rolę kąpieliska. Na
oczach licznie zebranej dokoła ruin gawiedzi kilkunastu wyrostków zażywało
orzeźwiającej kąpieli. Z resztek dawnej bramy urządzono skocznię. Opaleni
chłopacy wdrapywali się na jej szczyt i stamtąd skakali do basenu.
Słoneczko przypiekało mocno, a liczni sprzedawcy lodów, cukierków i
papierosów uwijali się wśród publiczności, głośno zachwalając ceny i
gatunek swoich towarów. Detonacje, dobiegające od strony niszczonej od
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin